O problemach realnych i urojonych w polityce
Filozofia to najbardziej ogólna teoria wszystkiego. Tak szeroko zakrojony zakres zainteresowań nie brzmi dobrze, rzecz jasna, co mi powiedziała kiedyś bardzo bystra studentka. Czyli filozofia to „some witty banter, some ad libs, some repartees, and nothing more?” (jakieś błyskotliwe przekomarzania, improwizacje, odszczeknięcia i nic więcej?). To była słuszna nagana – pisze prof. Jacek HOŁÓWKA
.Filozofia ma tendencję do wyjaśniania wszystkiego wedle jakiejś jednej metody, ale przecież żadna uniwersalna metoda nie istnieje. To jednak nie znaczy, że filozofia to tylko puste gadanie. To coś więcej, ale co więcej, tego się nie da zdefiniować. Każda próba definicji wpada w błędne koło, bo nie wiadomo, na czym się opiera. Ludzie zajmujący się filozofią czasem dość bezwstydnie udają, że tego problemu nie widzą, i grzęzną w pustych sporach terminologicznych. Próbują się wydostać z grzęzawiska, wyciągając się za uszy. To beznadziejne starania. Szybko odkrywają, że to, co starają się zrobić, to stworzenie jakiejś „metafilozofii”, czyli „filozofii filozofii”. Brną w ślepy zaułek. Jeśli sama filozofia jest dziedziną tak mętną, że nie da się jej dobrze opisać, to „filozofia filozofii” jest mętniactwem do kwadratu i lepiej na trzeźwo takich tematów nie podejmować.
Tym wstępem – może nieco kontrowersyjnym – odstraszyłem, jak sądzę, osoby naiwne i bezkrytyczne. Zostają teraz ze mną tylko osoby wytrzymałe i z nimi mogę już rozmawiać mało precyzyjnie, nie siląc się na definicję. Filozofia to, z grubsza rzecz biorąc, zbiór rozważań dotyczących metod opisywania świata i metod ustalania właściwego działania w opisywanym świecie. Czyli filozofia ma dwie części: jedna to wyjaśnienie tego, jak wygląda opisowy styl myślenia, a druga to wyjaśnianie, jak wygląda postulatywny styl myślenia, czyli czym są fakty i czym są obowiązki. To nie jest teoretycznie całkiem dobra charakterystyka, ale w praktyce jest chyba pomocna. Filozofia to ogólny opis świata i ogólny opis właściwego działania w świecie. W obu sprawach różne środowiska opierają się na własnych umiejętnościach i tradycji, więc filozofia w różnych środowiskach bywa różnie opisywana. Inne zasady prawdy i obowiązku mają środowiska akademickie, inne artyści; innymi kryteriami prawdy posługują się lekarze, inżynierowie, prawnicy, architekci, producenci wina i samochodów spalinowych (producentów samochodów elektrycznych z trudem sobie tylko wyobrażam).
W tych rozmaitych grupach profesjonalistów dominują trzy style myślenia:
1. „chaotyczny impresjonizm”, dziś występujący pod przebraniem płynnej ponowoczesności,
2. „twardy dedukcjonizm”, rozwijany w matematyce, logice i naukach przyrodniczych, oraz
3. „zdroworozsądkowy empiryzm”, tworzony przez pomysłowych ekspertów z rozmaitych dziedzin wiedzy. To są sprawy mało kontrowersyjne, ale tym samym mało filozoficzne. Ciekawsze są problemy wymuszające zmianę stylu myślenia. Na przykład zmiany dotyczące komunikacji społecznej.
W latach 60. poprzedniego wieku nastąpił w dziennikarstwie ważny przełom. Przestano relacjonować czarno na białym, co się dzieje na świecie, i zaczęto zastępować tekst relacjami telewizyjnymi. Stało się to podczas wojny w Wietnamie. Wtedy po raz pierwszy kamerzyści zaczęli zabiegać o to, by się znaleźć zaraz za linią ognia, tam, gdzie jest akcja. Pozwolono im na to, choć było oczywiste, że niektórzy tego eksperymentu nie przeżyją. Wyniki były jednak zbyt atrakcyjne, by można było z nich zrezygnować. W popołudniowych wiadomościach każdy mógł zobaczyć z bliska, czym jest wojna w Indochinach. Widział palące się domy, zerwane mosty, unieruchomione czołgi, helikoptery latające nisko nad głowami i spłoszonych ludzi. Nie pokazywano samej walki i śmierci żołnierzy, ale tereny, na których pół godziny wcześniej przetoczyła się walka, przedstawiano bez emocjonalnej cenzury. W USA co druga lub może co piąta rodzina widziała codziennie, co się dzieje w Wietnamie. Co dziesiąta lub dwudziesta miała na polu bitwy kogoś bliskiego – syna, kuzyna, ojca. Telewizja zaczęła budować obraz świata, który stawał się globalną wioską. Nie było na nim niedostępnych technicznie zakamarków i zabitej deskami prowincji. Wszystko się działo na oczach wszystkich. Oczywiście poza terenami zarządzanymi przez satrapów, do których nie dopuszczano dziennikarzy.
Kto pamięta te czasy – czyli dziś już człowiek niemłody – pamięta rozmaite symboliczne sceny z pola bitwy: ślady masakry w My Lai, stłoczone w szałasach przerażone rodziny, żołnierza po amputacji goleni, wietnamską dziesięcioletnią dziewczynkę, biegnącą środkiem drogi bez ubrania, z twarzą wykręconą bólem po oparzeniu napalmem. Liczba pacyfistów przed telewizorami wzrastała z godziny na godzinę. W wielu domach bohaterami stawali się nie piloci myśliwców, ale odmawiający udziału w wojnie młodzi mężczyźni, którzy unikali poboru, policji i donosicieli. Posłusznych władzy patriotów uznawano coraz częściej za konformistów lub za wymierającą rasę ludzi bez sumienia i trwogi. Profesorowie na wydziałach prawa i filozofii uczyli, że prawo musi być przestrzegane, ale to implikuje, że „nieposłuszeństwo obywatelskie” jest też chronione przez prawo i karanie dezerterów jest czymś prawnie podejrzanym. Wojna fizyczna w Azji dalekowschodniej przerodziła się w wojnę mentalną na kontynencie północnoamerykańskim. Jej heroldami byli palący „trawkę” hippisi, zapadający w sen przy muzyce wykonywanej na hinduskich instrumentach. Telewizja odgrywała podwójną rolę. Zachęcała do wojny i odstraszała od wojny. Z tej podwójnej roli czerpała swą siłę. Zwyciężyło hasło: „obraz jest wart więcej niż tysiąc słów”.
.Gdzie to było możliwe, teksty drukowane czarnym tuszem zastępowano kolorowymi rozkładówkami. Jeszcze przez jakiś czas „Polityka” i „Tygodnik Powszechny” trzymały się tradycyjnego formatu, ale wkrótce i one dołączyły do reszty. Dla człowieka z kolorową wyobraźnią memy i karykatury stały się czymś zdecydowanie bardziej przekonującym niż wiersz, powieść lub esej filozoficzny. Okazało się, że karykatura i grepsy wbijają się same do głowy, a spokojne wyjaśnienia i wnikliwe opisy od wielu głów się odbijają. Pierwszy to opisał George Orwell w Folwarku zwierzęcym i W hołdzie Katalonii. Ale dopiero w latach 70. nowomowa naprawdę zdominowała społeczną wyobraźnię. Nie wszyscy to jednak dostrzegali.
Symptomatyczny dla owych czasów stał się artykuł L. Johna Martina Recent Theory on Mass Media Potential in Political Campaigns. Autor przyznaje w nim, że „ogólnie rzecz biorąc, radio i telewizja nie mają wysokiej skuteczności. Jednak w zakresie pewnych zagadnień i w odniesieniu do większości osób są one jedynym źródłem wiadomości. Nie tylko mówią ludziom, co powinni myśleć, ale wyznaczają tematy dyskusji. Pod tym względem mają przewagę nad prasą”.
W jakim sensie mają przewagę? W pierwszej chwili trudno to było zrozumieć. Czy Martin ironizował? Niestety nie. On pisał serio, bo nie chciał uwierzyć, że świat wokół niego tak radykalnie się zmienia. Jeśli te zmiany się utrzymają, to od ludzi występujących publicznie nie będzie można niczego wymagać i za dziennikarzami pójdą politycy. Będą pleść banialuki, jakie im przyjdą do głowy, i będą je zamieniać na dowcipy rysunkowe. Nie będzie ścisłych wymagań merytorycznych. „Przewaga” w mediach to nie będzie „większa racjonalność”, tylko „większa pewność siebie” i „śmielsze replikowanie na istotne zarzuty przez ordynarnie napastliwych rządzących”. Ten styl zakorzenił się nie tylko w mediach, ale i w realnych relacjach międzyludzkich. Jak dosadnie powiedział poseł Lepper: „Wersal już się skończył”. Powiedział chyba w złej chwili, bo niebawem prasa doniosła, że popełnił samobójstwo.
Martin nie dostrzegł czegoś bardzo ważnego. Rugowanie tekstów wymagających skupienia to łagodna forma chaotycznej cenzury. Krytyczną myśl można skutecznie uciszyć atrakcyjnymi obrazkami. Rozważna mniejszość drukująca pamflety przegrywa z hałaśliwą większością paradującą z bannerami, tablicami na kiju i migającymi światełkami.
Styl stadionowego entuzjazmu przeniesiono do polityki i do życia publicznego. W „obrazkowej demokracji” większość obywateli jest systematycznie niedoinformowana i zasypywana populistyczną propagandą. Ze wszystkich stron słyszy mętne obietnice, fałszywe zapewnienia i prowokacyjne insynuacje. Z czasem większość ludzi zdezorientowanych, niedoinformowanych, karmionych obrazkami zdobywa większy spływ na politykę niż grono ludzi myślących krytycznie. Martin nie rozglądał się zbyt uważnie wokół siebie i wierzył w nieśmiertelny seksapil racjonalności. Nie przypuszczał, że kultura obrazka może wygrać z kulturą słowa właśnie dlatego, że ta pierwsza jest atrakcyjna dla tupeciarzy i roszczeniowców wszelkiego rodzaju.
.Co oczywiście nie znaczy, że powinniśmy się wyrzec demokracji. W żadnym razie tego nie powinniśmy robić, tylko powinniśmy pamiętać, że czarno-białe gazety nie były zbyt atrakcyjne, ale wyrażały myśli i skłaniały do myślenia. Ten styl nieudolnej komunikacji kojarzył się w Polsce z propagandą komunistyczną, a kolorowe rozkładówki z wolnością i z radością. Obrazki były relaksujące, niezobowiązujące i bez podwójnego dna. Wszystko na nich było widać, nic w nich nie było zagadkowe lub dwuznaczne. Szkoły reklamy zajęły miejsce szkół retoryki.
Czemu tak się udało? Ponieważ w humanistyce i w naukach społecznych nie ma prawd ostatecznych. Nie wiemy, kto ma rację: Russell, Moore czy Wittgenstein? Husserl, Heidegger czy Gadamer? Demokraci, konstytucjonaliści czy liberałowie? Psychologia społeczna, etologia czy socjolingwistyka? Nikt nie zna odpowiedzi na te pytania. Niecierpliwi zaczynają szemrać: filozofia wymyśla spory nie do rozwiązania i mąci w głowie ludziom zajętym praktycznymi sprawami. Łatwowiernych sprowadza na manowce.
Dwóch sławnych autorów broniło energicznie demokracji, ale robili to z kwaśną miną: Alexis de Tocqueville i Winston Churchill. Pierwszy dlatego, że żaden dobry pomysł nie znajdzie powszechnego poparcia, jeśli go nie poprze większość. Drugi dlatego, że jego zdaniem żaden lepszy ustrój nie istnieje. Oba te poglądy są przekonujące, choć jednocześnie oba są dyskusyjne. A przy okazji – czy „dyskusyjny” znaczy to samo co „wątpliwy”, czy czasem „dyskusyjny” nie znaczy „wprawdzie niedoskonały, ale wystarczająco dobry”? Słowa potrafią różnicować i cieniować. Obrazki są bardziej dosadne, ale i bardziej łopatologiczne.
Jak wyżej sugerowałem (słusznie lub nie), filozofia ustala pewien styl argumentacji na temat wszystkiego, co istnieje, i na temat wyboru właściwego stylu postępowania. W pierwszej sprawie zwróciłem uwagę na to, że trudno jest mówić w sposób jednocześnie precyzyjny i przekonujący. Albo opieramy się na pojęciach i argumentach, albo na ekspresji i ekscytacji. Słowa opisują precyzyjnie i jednoznacznie, ale są mniej zagadkowe i ekscytujące niż obrazy. Inaczej oddziałuje Mickiewicz, inaczej Matejko.
Przejdźmy zatem do drugiej sprawy. W jaki sposób filozofia praktyczna może nam narzucać zobowiązania i rozstrzygać spory między skłóconymi stronami? Etyka, teoria polityczna, pedagogika, prawo i teologia moralna szukają uzasadnienia dla obowiązków i zobowiązań. Kiedy te wymagania są poprawnie określone? W tej dziedzinie panuje nie mniejsza dezorientacja niż w teorii poznania. Zdaniem jednych autorów normy istnieją jako trwałe, samodzielne, idealne wymagania (Kant na przykład uważał, że prawdomówność jest obowiązkiem bezwzględnym i niepodlegającym zawieszeniu w żadnych okolicznościach). Zdaniem innych autorów normy każdy sam ustanawia dla siebie, choć jest zobowiązany wziąć pod uwagę interes innych ludzi (J.S. Mill twierdził, że każdy jest najlepszym sędzią w swoich własnych sprawach).
Znów jednak, jak w przypadku Martina, który nie widział, że król już jest nagi, także w przypadku norm i wartości trzeba brać pod uwagę różne koncepcje obowiązku, wąskie i szerokie, i trzeba je konfrontować ze sobą. Mamy przecież obowiązki wobec siebie, wobec najbliższej rodziny, wobec własnej grupy zawodowej i lokalnej, obowiązki wobec własnego społeczeństwa, a także obowiązki gatunkowe, czyli jakieś obowiązki jednego człowieka wobec innego. Na każdej płaszczyźnie obowiązują inne zasady ustalania powinności. Obowiązki wobec siebie samego są wyznaczane przez nasze wychowanie i osobisty namysł, a także poglądy religijne i lokalną tradycję. Obowiązki zawodowe i społeczne są określane przez regionalne zwyczaje, obowiązki prawne przez przepisy prawa, powinności ogólnoludzkie są precyzowane przez filozofię społeczną i poglądy na temat sumienia oraz uprawnień obywatelskich. Normy obyczajowe są w wysokim stopniu determinowane przez publiczną, otwartą dyskusję i albo się wzajemnie wspierają, albo wymagają jakiegoś uzgodnienia. Natomiast ogólnych norm nadrzędnych po prostu nie ma lub są niewiarygodne. W sferze powinności obowiązuje tylko zasada koherencji. Konflikt między świadomością religijną, obyczajową, zawodową i indywidualną rozwiązuje się przez wzajemne dostosowanie różnych norm do siebie, bez jednej ogólnej teorii ustalającej nadrzędność norm jednego rodzaju nad innymi. John Rawls, autor Teorii sprawiedliwości,cieszącej się od lat 70. znacznym autorytetem w środowiskach filozoficznych i prawniczych, zaleca, by w przypadkach wątpliwych odwoływać się do szerokich doktryn, które potencjalnie obowiązują w każdym społeczeństwie „dobrze urządzonym”, opartym na zasadzie justice as fairness, czyli bezstronności i wolności.
Czy to znaczy, że teoria Rawlsa ma jakąś teoretyczną wyższość wobec innych propozycji etycznych, czyli wobec utylitaryzmu, intuicjonizmu, teorii cnoty lub obowiązków religijnych? Nie ma powodu przyjmować takiego założenia. Wiarygodność każdej teorii normatywnej ustalana jest przez opisanie jej roli w ramach innych, węższych i szerszych systemów zasad, których jest częścią. Z punktu widzenia filozofii w etyce obowiązuje jedynie zasada trwałego uporządkowania i wewnętrznej spójności między różnymi poziomami normatywnych wymagań. W dobrze urządzonym społeczeństwie indywidualne obowiązki nie popadają w konflikt z normami uznawanymi w rodzinie, w grupie środowiskowej, zawodowej, religijnej, etnicznej lub narodowej.
Czy takie podejście jest teoretycznie wystarczające i praktycznie przydatne? Sądzę, że tak. Wydaje się nawet, że jest ono przyjmowane intuicyjnie przez autorów cieszących się poważnym autorytetem w dziedzinie konfliktów międzynarodowych. Taką ogólną i atrakcyjną propozycję normatywną zawiera – moim zdaniem – książka Zbigniewa Brzezińskiego Out of Control z 1993 roku (polskie wydanie Édition Spotkania, Bezład. Polityka światowa na progu XXI wieku).
Książka ta odnosi się do roli Stanów Zjednoczonych w obecnym stuleciu. Brzeziński przyjmuje, że będąc największym mocarstwem na świecie (to było trzydzieści lat temu), Stany Zjednoczone są zobowiązane przyjąć na siebie rozmaite obowiązki. W tym przypadku mamy prawo zapytać, czy Brzeziński wypowiada się jako były członek amerykańskiej administracji rządowej, czy jako niezależny badacz globalnych konfliktów politycznych. Brzeziński był doradcą do spraw politycznych w trakcie kadencji trzech kolejnych demokratycznych prezydentów: Kennedy’ego, Johnsona i Cartera.
A zatem czy chcemy twierdzić, że gdyby Brzeziński nie był miał tej funkcji i gdyby nie był związany z Partią Demokratyczną, to miałby inne osobiste poglądy? Czy naszym zdaniem zasadniczy związek przyczynowy przebiega zawsze od funkcji politycznej do stanowiska teoretycznego, a nigdy w odwrotnym kierunku? To byłoby mocne i trudne do uzasadnienia przekonanie. Podobnie zresztą jak stanowisko odwrotne. Nie wiemy zatem, czy Brzeziński pisze jako doradca prezydenta, czy jako dobry polityk, czy jako dobry teoretyk. Czy pisze z punktu widzenia Stanów Zjednoczonych, czy z punktu widzenia dowolnej najsilniejszej organizacji militarnej i gospodarczej na świecie, niezależnie od tego, czy aktualnie są nimi Stany Zjednoczone, Unia Europejska, czy BRICS (Brazylia, Rosja, Iran. Chiny, Południowa Afryka plus nowi członkowie). To są ważne odróżnienia, ale w praktyce trudne do przeprowadzenia.
Brzeziński wymienia w swej książce zasadnicze globalne wyzwania. Są to: niesprawność gospodarcza wielu społeczności na świecie, niedostateczna opieka medyczna i ograniczone wykształcenie, dominacja klasy najwyższej o szczególnie wysokich dochodach, jej nienawiść do progresywnego opodatkowania, tendencyjne prasa i media, społeczna akceptacja przemocy, nierówności klasowe i etniczne, różnice determinowane płcią.
.Nie należy się oczywiście spodziewać, że taka książka stanie się inspiracją dla przyszłego doradcy do spraw politycznych w rządzie prezydenta Donalda Trumpa. Nie zmienia to jednak faktu, że problemy szczególnie kontrowersyjne zostały przez Brzezińskiego dobrze wskazane. Jeśli tak jest istotnie, to cała gra polityczna na świecie dotyczy dwóch nadrzędnych problemów: jakie obszary polityki są szczególnie kontrowersyjne (i te Brzeziński chyba dobrze wymienił) oraz jak można skutecznie rozwiązać występujące w nich problemy (w tej sprawie chyba nigdy nie dojdziemy do porozumienia). Natomiast konflikty między Izraelem i Palestyńczykami, Rosją i Ukrainą, Chinami i Tajwanem to nie są realne problemy, tylko raczej efekt nierozwiązania realnych problemów wymienionych przez Brzezińskiego.
Jeśli to jest prawdą, to możemy powiedzieć za Gottfriedem Leibnizem: „Żyjemy na najlepszym z możliwych światów”, a psują go tylko szkodnicy o wąskich horyzontach myślowych.