
Proceduralna katastrofa
Nie sposób pojąć, jak można było aż w takim stopniu zrobić idiotę z Bogu ducha winnego ministra Marcina Bosackiego, który miał pełne prawo uważać, że zdjęcia i informacje, jakie otrzymał z Warszawy, są wiarygodne. Lecz skoro już dziś wiemy, że nie były wiarygodne, to powstaje pytanie: który element systemu informacji kryzysowej w państwie nie zadziałał? – pisze Jan ROKITA
.Przy okazji całego politycznego harmidru wokół nalotu rosyjskich dronów moją szczególniejszą uwagę zwróciła kwestia procedur. Nie po raz pierwszy zresztą, gdyż z zainteresowaniem i swoistym „ustrojowym smutkiem” śledzę proceduralne niedowłady centrum polskiego rządu od dość dawna. Zwłaszcza gdy wybuchają nagłe kryzysy, bo wtedy to, co i tak na co dzień nie działa albo działa źle, objawia się spektakularnie, a więc w sposób widoczny dla publiczności.
Kiedy w 2022 roku wybuchł kryzys wokół śniętych ryb na Odrze, którym państwo polskie nie potrafiło zająć się na czas, pisałem o dziecinnych pretensjach premiera Mateusza Morawieckiego do podległych mu urzędników o to, iż żaden z nich nie zatelefonował doń z informacją o narastającej katastrofie ekologicznej. W końcu (jeśli dobrze pamiętam) okazało się, że o tym kryzysie premier dowiedział się… z mediów internetowych, i pod tym pretekstem wylał karnie z pracy jakichś dygnitarzy odpowiadających za administrację wodną. Dziwiłem się wówczas tamtemu teatrowi, świadom, że jeszcze w 1993 roku (kiedy miałem osobiście do czynienia z kancelarią premiera, zwaną naonczas URM-em) to gabinet premiera, dzięki systemowi informacyjnemu rządu, wiedział jako pierwszy o każdej najdrobniejszej sytuacji kryzysowej. I stąd dopiero wędrowały sygnały i polityczne dyspozycje, uruchamiające różne procedury resortowe. Najwyraźniej w roku 2022 ten podstawowy dla państwa system już nie działał.
Teraz, po kryzysie dronowym, jest chyba jeszcze gorzej; tak w każdym razie należałoby wnosić z tego, co jest widoczne dla opinii publicznej. To, co najbardziej w przebiegu tego kryzysu zdumiewa – to czas. Rosyjskie drony nadleciały nad Polskę w nocy z wtorku na środę, 9/10 września. Rozsądnie można założyć, że jeszcze tej samej nocy, a najpóźniej w środę rano, w newralgicznym miejscu pod Włodawą, gdzie „coś” uderzyło i zniszczyło budynek mieszkalny, musiały pojawić się państwowe służby zajmujące się bezpieczeństwem. Zważywszy okoliczności, musiały to być jakieś służby wojskowe, zapewne profesjonaliści od dronów i eksplozji, no i – co oczywiste w takich razach – oficerowie z wojskowych służb specjalnych. Nie chodzi mi o prokuratorów, którzy (jeśli wierzyć absurdalnemu komunikatowi rzeczniczki lubelskiej prokuratury) przez długi czas siedzieli z założonymi rękami, gdyż czekali na zgodę na swoje pojawienie się od… lokalnej administracji budowlanej. Ale prokuratorzy, ze swoim pozbawionym znaczenia śledztwem, są tu dla naszej kwestii bez znaczenia. Istotni są wojskowi profesjonaliści, którzy jak tylko pojawili się na miejscu, musieli od razu wiedzieć, że coś tu nie gra, bo to wcale nie wygląda na rosyjski dron. I taki sygnał ostrzegawczy musieli przesłać do swoich zwierzchników w MON.
W resorcie obrony służba informacyjna na okoliczność kryzysów działa – jak rozumiem – 24 godziny na dobę, w przeciwnym bowiem razie samo jej istnienie byłoby pozbawione sensu. Więc taki ostrzegawczy sygnał: „Uwaga! To może nie być rosyjski dron!” powinien był natychmiast zostać przekazany premierowi. A dokładnie jego gabinetowi, poprzez służby informacyjne kancelarii premiera. W 1993 roku byłoby to Biuro Informacyjne URM, które – oczywiście – pracowało również 24 godziny na dobę, a przed ósmą rano miało dla premiera pełne zestawienie wszystkich, nawet z pozoru najmniej ważnych informacji potencjalnie kryzysowych. Jednak w przypadku takich newsów, jak wątpliwość, skąd pochodzi „ostrzał” (tak to nazwijmy) terytorium kraju, szef gabinetu premiera byłby zawiadomiony natychmiast. Skądinąd zresztą obecny szef gabinetu Paweł Graś – to nie tylko przyjaciel Donalda Tuska, ale także człowiek z rozległymi kontaktami i doświadczeniami ze służbami specjalnymi. Że taka informacja winna była dotrzeć doń jeszcze w nocy z wtorku na środę, a w najgorszym razie w środę przed południem, nie mam najmniejszych wątpliwości. No chyba że mamy do czynienia z jakąś celową blokadą albo skrajnym rozkładem wewnętrznego systemu informacyjnego centrum rządu???
Dalszy bieg sprawy winien być prosty i oczywisty. Gabinet premiera musiał natychmiast poinformować o wątpliwościach MSZ, gdyż Polska właśnie wnosiła (zdaje się, że pierwszy raz w historii) o zwołanie we własnej sprawie Rady Bezpieczeństwa ONZ. Nie wiem, gdzie wtedy, w środę, przebywał wiceminister Marcin Bosacki: czy był jeszcze w Warszawie, czy może już w drodze do Nowego Jorku. To zresztą bez znaczenia, bo gdziekolwiek był, musiał już w środę dostać sygnał, iż z tym rzekomym rosyjskim dronem pod Włodawą coś jest nie tak, więc musi uważać na to, co będzie mówić zagranicznym partnerom. Ale minęła środa i jeszcze cały czwartek, a w piątek zebrała się dopiero na polski wniosek Rada Bezpieczeństwa. I po dwóch dobach Bosacki z pasją przedkłada na tym zebraniu zdjęcie spod Włodawy jako koronny dowód na celową rosyjską dronową agresję przeciw Polsce. Co gorsza, jak można sądzić z wystąpień członków Rady Bezpieczeństwa, ci w dużej większości wierzą mu w te zdjęcia, choć nie wierzą (wyraźnie to było słychać w wystąpieniu ambasador USA), że Moskwa celowo posłała drony na Polskę. Ale to już inna sprawa.
Ta cała procedura, w której absolutnym centrum jest w polskich warunkach ustrojowych urząd premiera, będący zwieńczeniem systemu administracji państwa, jest zwykła, prosta i w zasadzie nie może nie zadziałać. Tego w każdym razie byłem pewien w URM-ie w roku 1993. Dlatego właśnie zadaję sobie teraz pytanie, jak to w ogóle możliwe, że po dwóch dobach od odkrycia pocisku pod Włodawą polski minister kłamał na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa co do kluczowego, przedstawianego przez siebie dowodu agresji, jakim miała być właśnie fotografia spod Włodawy? Na ile mi wiadomo, ostatni taki przypadek, gdy na zebraniu Rady Bezpieczeństwa przedstawiono „fałszywe” zdjęcie jako kluczowy dowód, zdarzyła się w roku 2003. Wtedy zrobili to Anglicy, pokazując jakieś zdjęcia (chyba satelitarne), na których miały być irackie fabryki broni chemicznej, choć potem okazało się, że ich tam nie było. Do dziś dnia traktowane jest to jako policzek, jaki rząd Blaira wymierzył własnemu krajowi, a późniejszy upadek tego premiera był w znacznym stopniu wywołany obnażeniem prawdy.
.Prawdę mówiąc, nie sposób pojąć, jak można było aż w takim stopniu zrobić idiotę z Bogu ducha winnego ministra Bosackiego, który miał pełne prawo uważać, że zdjęcia i informacje, jakie otrzymał z Warszawy, są wiarygodne. Lecz skoro już dziś wiemy, że nie były wiarygodne, to powstaje pytanie: który element systemu informacji kryzysowej w państwie nie zadziałał? Jestem przekonany, że tę kwestię powinna wyświetlić komisja ekspertów znających się na funkcjonowaniu centrum rządu. Czy ktoś celowo, z sobie wiadomych powodów, postanowił zaszkodzić Polsce, wypuszczając fałszywkę dla Bosackiego, by ten skompromitował nasz kraj na arenie świata? Czy to rosyjska agentura chciała w ten sposób wykazać, iż to nie Polska, ale Moskwa mówi prawdę w Radzie Bezpieczeństwa, wskazując, że to, co spadło na Polskę, to wcale nie musiały być rosyjskie drony? Czy też – co najbardziej prawdopodobne – w stosunku do znanego mi z autopsji stanu z 1993 roku nastąpił tak daleko posunięty rozkład organizacji i procedur w centrum rządu, że nawet w sytuacji potencjalnej obcej agresji w ciągu dwóch dni (sic!) nie da się przekazać do MSZ informacji zapobiegającej międzynarodowej kompromitacji i ośmieszeniu państwa polskiego.
