Jeśli nie będziemy zmierzać do wzmocnienia Unii Europejskiej, do uczynienia z Europy prawdziwego mocarstwa, czeka nas rola wasala supermocarstw jutra – pisze Alain JUPPÉ
Antycypując konkluzje spotkań i debat w ramach Conversations Tocqueville 2022, chciałbym postawić kilka kluczowych w mojej ocenie pytań.
Pierwsze wyda się nieco prowokujące: czy Putin oszalał? Oczywiście nic mi na ten temat nie wiadomo, nie uważam też, aby plotki o pogorszeniu się jego stanu zdrowia były szczególnie wiarygodne. Wręcz przeciwnie, jego postępowanie przez te wszystkie lata wydaje się bardzo spójne. To człowiek uformowany przez KGB, który upadek ZSRR przeżył jako osobisty dramat i narodowe poniżenie. Od 1999 roku, gdy Jelcyn namaścił go na swojego następcę – tu dygresja: przeczytałem w jednej z książek Hélène Carrère d’Encausse, że Jelcyn wybrał Putina dlatego, że widział w nim „autorytarnego demokratę”; intrygująca formuła, trzeba przyznać – Putin nie przestawał odbudowywać utraconego imperium i dążyć do uczynienia z Rosji na powrót jednego z najważniejszych mocarstw świata: na swojej ziemi oraz w swojej strefie wpływów, w Europie i poza nią.
Pamiętamy poszczególne etapy tej rekonkwisty: 1999–2000 i II wojna czeczeńska, zakończona szturmem na Grozny; 2008 i konflikt z Gruzją, w efekcie którego Rosja uznała niepodległość Osetii Południowej i Abchazji; 2014 – zajęcie Krymu; 2015 – Syria; następnie spenetrowanie Afryki – pamiętam, jak pewna dziennikarka francuska zadała pytanie jednemu z politycznych doradców Putina o działania prowadzone przez Grupę Wagnera w Republice Środkowoafrykańskiej i w Mali oraz jego odpowiedź: „To prywatna firma, nic mi o jej działaniach nie wiadomo”…
W łonie francuskiej dyplomacji, i szerzej, na całym Zachodzie, dość mocno rozpowszechniona jest teza, że Zachód podsycał tę obsesję Putina, wytwarzając u niego poczucie osaczenia, poprzez rozszerzenie NATO na Wschód, aż po granice z Rosją, i sugerowanie, że także Ukraina zostanie kiedyś członkiem Sojuszu. Nie podzielam tej analizy. A w każdym razie nie jako element umniejszania rosyjskiej odpowiedzialności za napaść na Ukrainę. Nie wykluczam oczywiście pewnych niezręczności ze strony zachodnich dyplomacji, ale o ile wiem, NATO nigdy nie zagroziło Rosji agresją. Krytycy często przywołują przykład natowskich bombardowań w czasie wojny w Kosowie w 1999 roku. Prawdą jest, że Rada Bezpieczeństwa ONZ nie dała swojego przyzwolenia, ale celem ówczesnych działań Sojuszu było położenie kresu represjom Belgradu wobec Albańczyków zamieszkujących Kosowo.
* * *
Drugie pytanie: czy Putin przegrał? Otóż na chwilę obecną nie osiągnął żadnego ze swoich celów. Zdaniem ekspertów sytuacja na froncie zmienia się każdego dnia, lecz nie ulega kwestii, że Putinowi nie powiodła się wojna błyskawiczna, która miała zająć raptem parę tygodni i zakończyć się zdobyciem Kijowa oraz ustanowieniem marionetkowych władz. Ponadto armia rosyjska pokazała, że nie posiada pełnych zdolności operacyjnych. Jeśli zaś chodzi o cele polityczne, to Putin wzmógł (przyczynił się do powstania? Nie mnie rozstrzygać…) poczucie tożsamości ukraińskiej i patriotyzm tamtejszego narodu, uosabiany przez nieoczekiwanego lidera, prezydenta Zełenskiego, polityka niezwykłej odwagi i niespożytego talentu medialnego. To dotkliwa porażka Putina, zwłaszcza w kontekście jego wypowiedzi z 2013 roku: „Czy tego chcemy, czy nie, trzeba doprowadzić do połączenia Rosji i Ukrainy, gdyż taka jest wola Boska. Politycy nie mogą się temu sprzeciwiać”. Jak wiemy, Putin jest ostatnio bardzo wierzący, robi znak krzyża, całuje ikony… Ale nawet z pomocą Boga niełatwo napisać historię na nowo. Historia tego olbrzymiego regionu w sercu Europy, sięgająca Rusi Kijowskiej – państwa utworzonego w IX wieku przez Waregów, skandynawskich wikingów – była, nie wchodząc w szczegóły, bardzo burzliwa.
Swoją napaścią na Ukrainę Putin przydał również racji bytu NATO, które wielu zdawało się w stanie śmierci mózgowej, jak ujął to w 2019 roku prezydent Macron. NATO wykazało zarazem swoją atrakcyjność – przyjmując Finlandię i Szwecję do swojego grona, mimo prób prezydenta Turcji blokowania ich akcesji czy też wynegocjowania czegoś ekstra dla siebie – i determinację, wskazując na Rosję jako bezpośrednie zagrożenie dla bezpieczeństwa Sojuszu oraz na Chiny jako wyzwanie.
Dawno przeminęły czasy szczytu lizbońskiego NATO z listopada 2010 roku, gdy proponowano Rosji, by została krajem partnerskim. Byłem wtedy w Lizbonie jako minister obrony narodowej i dobrze pamiętam wpadających sobie w ramiona w kuluarach Miedwiediewa, Obamę i Sarkozy’ego. Trochę bliżej naszych czasów, gdy Trump nazwał Unię Europejską wrogiem, wynotowałem sobie takie zdanie: „Biden zapowiada zwiększenie obecności wojskowej USA w Europie”. Ponadto atak Putina na Ukrainę zjednoczył 27 krajów członkowskich oraz przynosi pogłębioną i zbawienną refleksję nad koniecznością wzmocnienia strategicznej autonomii UE.
27 marca Rada Europejska, w czasie prezydencji francuskiej, przyjęła „kompas strategiczny” – tej formuły użył Josep Borrell, wysoki przedstawiciel UE ds. zagranicznych – który zakłada stworzenie sił szybkiego reagowania i wolę zwiększenia budżetów obronnych w poszczególnych krajach z przeznaczeniem na inwestycje w przemysł obronny. Nazwano to „historycznym zakrętem” Niemiec.
* * *
Trzecie pytanie: czy niepowodzenie Putina jest trwałe? Szczerze mówiąc, wątpię. Armia rosyjska nie powiedziała ostatniego słowa, jej siła rażenia znacznie przewyższa siłę rażenia armii ukraińskiej, a ponadto jest ona skora stosować technikę masowych zniszczeń, jak udowodniła to w Syrii i innych miejscach na świecie. Widzimy dzisiaj, mimo przerwy operacyjnej, że ofensywa trwa nadal. Żyjemy w dziwnym świecie: z jednej strony dyskutuje się o warunkach odbudowy Ukrainy, a z drugiej kontynuuje się jej destrukcję… Przyjdzie czas zawieszenia broni i powrotu do stołu negocjacyjnego. Z dużą dozą prawdopodobieństwa Putin zasiądzie przy takim stole, gdyż w naszym świecie zbrodniarze wojenni raczej szybko wracają do łask. Czy Baszarowi al-Asadowi spadł włos z głowy? A przecież syryjski przywódca ma krew dziesiątek tysięcy ofiar na rękach i odpowiada za kolosalny kryzys uchodźczy. Międzynarodowe trybunały karne rzadko dopadają zbrodniarzy wojennych. Milošević i Mladić są odosobnionymi przypadkami.
Nie dziwi zatem nasilająca się presja w Europie na złagodzenie sankcji, co ma osłabić negatywne skutki dla Rosji, ale także dla nas samych, którzy musimy teraz płacić coraz więcej za coraz trudniej dostępne surowce, takie jak gaz, ropa, zboże, olej słonecznikowy itd. Jednakże Putin rozumie wyłącznie relacje oparte na sile i potrafi wykorzystać każdą naszą chwilę słabości. Według niektórych obserwatorów liczy on na osłabienie naszej jedności w stosunku do Ukrainy i na nasze zmęczenie.
* * *
Stąd wynika czwarte pytanie: czy wygraliśmy? Albo: czy możemy przegrać? Z odwrotnych powodów, dla których twierdziłem, że Putin już przegrał, możemy mówić o tymczasowym zwycięstwie. To stwierdzenie wymaga doprecyzowania. Przede wszystkim naszym prawdziwym, długofalowym zwycięstwem będzie otwarcie oczu Rosjanom. Oni muszą zobaczyć to, co my widzimy, i pozbyć się przywódców, którzy prowadzą ich ku katastrofie. To nie będzie takie proste, gdyż informacja w Rosji kontrolowana jest przez reżim Putina i niewiele jest oznak oporu. Ale być może moglibyśmy się w jakimś niewielkim chociaż stopniu przyczynić do osłabienia cynicznej i kłamliwej propagandy, która tłamsi rosyjską opinię publiczną? Taką próbą jest zapewne piękny list Dominique’a Moïsiego „Do przyjaciela rosyjskiego”, opublikowany niedawno w „Les Echos”. Moïsi zwraca się do swojego kolegi profesora, z którym onegdaj prowadził wspólne wykłady o pluralizmie i praworządności dla deputowanych Dumy, jak widać z marnym efektem, gdyż rosyjska klasa polityczna popiera działania swojego prezydenta. Zacytuję jedno z ostatnich zdań listu: „Czy nie boisz się, że pewnego dnia historycy, Twoje dzieci lub Twoje wnuki rozliczą Cię z Twojego przyzwolenia na przybierające na sile kłamstwo i przemoc kraju, którego nieprzejednanie broniłeś nawet wtedy, gdy był on nie do obrony?”.
Musimy nie ustawać w głoszeniu prawdy, mając nadzieję, że któregoś dnia w końcu zatriumfuje. Wierzę, że tak się stanie. Nasza walka nie ma bowiem wyłącznie czy głównie charakteru militarnego. Jest ona głęboko ideologiczna. Chodzi o konfrontację demokracji z dyktaturą, wolności z despotyzmem.
Tutaj podzielę się niedawnym osobistym doświadczeniem. Rozmawiałem z moimi dobrymi znajomymi republikanami, mówiłem mniej więcej to samo. Dało się wyczuć u nich pewne zakłopotanie. Później zrozumiałem, że nie mogło im wyjść z głowy fiasko wypraw krzyżowych Busha na Afganistan i Irak po zamachach z 11 września 2001 roku. Wydaje mi się jednak, że dzisiejszy kontekst jest radykalnie odmienny. Nie chodzi nam już bowiem o rekonkwistę ani o narzucanie komukolwiek naszej ideologii. Chodzi o zorganizowanie obrony naszych wartości przed światem, który w większości ich nie podziela.
Historia pędzi w tempie jak nigdy dotąd. Wszyscy pamiętamy, jak Fukuyama wieszczył nam „koniec historii” – ostateczne zwycięstwo demokracji liberalnej i gospodarki rynkowej nad wszelkimi innymi ideologiami globu. Tego już nie ma. W wywiadzie dla „The Financial Times” w czerwcu 2019 roku Putin ogłosił, że „liberalizm stał się przestarzały i nie jest już potrzebny”. W otoczeniu rosyjskiego prezydenta rozbrzmiał na nowo stary spór między europeistami a słowianofilami, a u tych ostatnich, przy wsparciu patriarchy Cyryla, nasiliła się krytyka zachodniej dekadencji, która przejawiać się miała deptaniem wartości moralnych i rodzinnych.
Jednocześnie obserwujemy u nas kryzys reprezentacji demokratycznej, czego najbardziej jaskrawym przykładem jest spadająca choćby we Francji frekwencja – mniej niż 30 proc. osób poniżej 25. roku życia poszło głosować w ostatnich wyborach prezydenckich i parlamentarnych. Populizm atakuje państwo prawa. Kosztem idei oświeceniowych i rozumu postępuje fanatyzm religijny, zwłaszcza islamski. W swojej ostatniej książce Je dois vous dire Jacques Toubon cytuje jeden z raportów The International Institute for Democracy and Electoral Assistance, według którego w 2020 roku po raz piąty z rzędu na świecie było więcej reżimów autorytarnych niż tych, które dążyły do większej demokratyzacji. Jest to najdłuższa sekwencja zwijania się demokracji od 1975 roku. Nawet w łonie Unii Europejskiej obserwujemy, jak przybiera na sile ten przedziwny koncept demokracji illiberalnej. Nie powinno więc nas dziwić, że duża część krajów Ameryki Łacińskiej, Azji i Afryki, także Indie – o których mawia się, że są największym demokratycznym krajem świata – oraz Chiny nie potępiły napaści Rosji na Ukrainę.
Niełatwo przychodzi nam zaakceptować fakt, że nie jesteśmy już centrum świata. Duża część globu nie podziela naszych zasad moralnych i politycznych, nie uznaje prymatu godności ludzkiej i wolności osobistych nad interesem ogółu, nie mówiąc już o zasadzie równości kobiet i mężczyzn. Rodzi się więc pytanie, czy jesteśmy moralnie gotowi bronić naszych wartości – bo to są nasze wartości – nie roszcząc sobie prawa do narzucania ich innym, ale także nie godząc się na to, aby inni narzucali nam swoje.
* * *
I ostatnie pytanie: czy w tym kontekście Europa jest gotowa wybrać między drogą świadomego poddaństwa a drogą mocarstwowości? Można powiedzieć, że za sprawą Putina Europa znowu wkracza do gry, a niektóre podejmowane działania budzą spore nadzieje: solidarne wsparcie Ukrainy przez wszystkie kraje członkowskie w wymiarze wojskowym, finansowym i ludzkim; zerwanie z tabu, jakim była autonomia strategiczna UE – idea prezydenta Macrona sprzed kilku lat, przyjęta wówczas chłodno przez europejskich partnerów – propozycje konferencji w sprawie przyszłości Europy przyjęte przez francuską prezydencję w styczniu tego roku w zakresie przeglądu postanowień traktatowych, rozszerzenia głosowania poprzez większość kwalifikowaną czy w końcu ukształtowania nowej architektury rządzenia.
Miejmy świadomość, że przeszkody będą spore. Niektóre państwa członkowskie – nie bójmy się o tym powiedzieć – nie przestrzegają praw podstawowych, które znajdują się w podpisanej przez nich Karcie. Nasze interesy często są rozbieżne, choćby w kwestii energii i uzależnienia od gazu z Rosji. Widzimy to z całą mocą dzisiaj. Ale przede wszystkim w najbliższych latach będziemy musieli podjąć zasadnicze wyzwanie, tj. rozszerzenie Unii. Proces ten przyspieszył po tym, jak Ukraina i Mołdawia otrzymały status krajów kandydackich, co nawiasem mówiąc, dowodzi atrakcyjności Europy. W kolejce czekają kolejne kraje, tym razem z Bałkanów. O ile mi wiadomo, nie było kraju, który chciałby przystąpić do Rosji albo Chin.
Ale rozszerzenie Unii przy braku wewnętrznych reform i pogłębienia integracji grozi paraliżem. Z podobnym dylematem mieliśmy już do czynienia wcześniej, gdy z początkiem XXI w. byłe demokracje, zwane na wyrost „ludowymi”, ze Środkowej i Wschodniej Europy, zrzuciwszy sowieckie jarzmo, zapukały do naszych bram. Czy mogliśmy im odmówić przyjęcia, skoro powtarzaliśmy, że ich miejsce jest w Europie? Dotrzymaliśmy obietnicy i rozszerzenie stało się faktem, ale błędem było odejście od pogłębionej integracji. Podejmowanie decyzji stało się procesem tak złożonym, że pozbawiliśmy się wszelkiej zdolności do szybkiej reakcji. W długim okresie przejściowym, zapewne wieloletnim, Ukraina i Mołdawia będą musiały przyswoić ogromny acquis communautaire – dziesiątki tysięcy stron dyrektyw i rozporządzeń, nie mówiąc już o takich oczywistościach jak walka z korupcją. Okres ten powinien być dla nas okazją do refleksji nad nową unijną architekturą.
Pomysł nie jest nowy i wyrażał się dotąd na rozmaite sposoby: „Europa wielu prędkości”, „Europa koncentrycznych kręgów”, „Europejska Wspólnota Polityczna”. Być może ta ostatnia idea, zaproponowana przez prezydenta Macrona, będzie miała dłuższy żywot. W jej założeniu demokratyczne kraje Europy mające rdzeń europejskich wartości współpracowałyby na płaszczyźnie polityki, energii, bezpieczeństwa, transportu, inwestycji infrastrukturalnych, przemieszczania się ludzi, w tym zwłaszcza młodzieży. Nawiasem mówiąc, propozycja ta nie została przyjęta w Kijowie z entuzjazmem. Dla Ukrainy priorytetem jest po prostu wejście do struktur unijnych.
.Jestem optymistą – mimo tych wszystkich opisanych wyżej trudności i przeszkód. Jeśli nie będziemy zmierzać do wzmocnienia UE, do uczynienia z Europy prawdziwego mocarstwa, czeka nas rola wasala supermocarstw jutra. Jedno z tych imperiów jest naszym przyjacielem i sojusznikiem i dzieli z nami nasze wartości, nasze umiłowanie wolności, ale w każdych okolicznościach – nieraz byłem tego bezpośrednim świadkiem – broni zawsze swoich interesów. Chodzi oczywiście o imperium amerykańskie. Są także i inne imperia – Rosja, Chiny – a być może z czasem wyłonią się kolejne. Jeżeli Europa chce pozostać ostoją pokoju, musimy stworzyć narzędzia do jego obrony.
Alain Juppé
Tekst wystąpienia w trakcie Conversations Tocqueville został opublikowany w nr 43 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [LINK]