Epoka zeświecczenia. Nadchodzi burza sekularyzmu
Kulturowe formy chrześcijaństwa w większości uległy dechrystianizacji oraz przytłumieniu, a samo chrześcijaństwo zanika szybko. Dziś dołączenie do zgromadzenia wiernych zdefiniowanego przez biblijną prawdę nie wiąże się ze zdobyciem jakiegokolwiek kapitału społecznego – pisze Albert R. MOHLER
Nasze czasy charakteryzują się coraz bardziej postępującą świeckością, która stawia chrześcijan w obliczu nieznanej dotąd serii poważnych wyzwań. Doświadczyliśmy już w końcu zjawiska wypierania chrześcijaństwa z kultury, z całej Europy Zachodniej oraz w Kanadzie, teraz ma to miejsce także w Stanach Zjednoczonych. W USA nie zaniknęło jeszcze masowe uczestnictwo w nabożeństwach, obserwuje się także powszechne wśród Amerykanów utrzymanie tożsamości chrześcijańskiej. Jednak sytuacja ta zmienia się dynamicznie.
W październiku 2019 roku Pew Research Centre opublikowało raport „In U.S., Decline of Christianity Continues at Rapid Pace” (tłum. W USA zanik chrześcijaństwa następuje w szybkim tempie). Chociaż badania wskazują, że 65 proc. Amerykanów zapytanych o swoją religię deklaruje przynależność do chrześcijaństwa, to tak naprawdę odnotowuje się 12-procentowy spadek wiernych w ciągu zaledwie dziesięciu lat.
Biorąc to pod uwagę, matematyka w łatwy sposób obrazuje, jak kształtuje się przyszłość. Spadek przynależności do wiary chrześcijańskiej jest szczególnie zauważalny wśród młodych Amerykanów. Aż jedna trzecia osób w wieku 35 lat i młodszych nie deklaruje żadnej przynależności religijnej.
Amerykanie długo wierzyli, że jako naród są wyjątkowi, i żyli w przeświadczeniu, że sekularyzacja ich nie dotyczy. Nie ma już jednak żadnych złudzeń, że Ameryka znajduje się na tej samej trajektorii co Europa, podąża tylko innym trybem.
Najbardziej znane słowo opisujące proces, którego jesteśmy świadkami, to sekularyzacja. Choć naukowcy burzliwie debatują nad tym terminem, to wskazuje on na proces, który zachodzi w dzisiejszych społeczeństwach od początku nastania współczesności. Nie oznacza to, że społeczeństwa te stają się prawdziwie świeckimi lub niereligijnymi, lecz pokazuje, że następuje wypieranie chrześcijaństwa, które ukształtowało moralność i duchowy światopogląd cywilizacji zachodniej. Samo społeczeństwo ulega stopniowej sekularyzacji. Przedstawiciele „epoki zeświecczenia” niekoniecznie więc muszą identyfikować się jako ludzie niereligijni. Mogą uważać się za ludzi „uduchowionych”, a nawet powoływać się na przynależność religijną jako sprawę tożsamości.
Kluczową kwestią jest zdystansowanie się społeczeństwa od teizmu chrześcijańskiego jako podstawowego nurtu objaśnienia świata i struktury moralnej społeczeństwa ludzkiego. Uznawanie prawd chrześcijańskich zatraca wszelki obowiązujący autorytet w kulturze, a to właśnie utrata tego autorytetu jest najważniejsza. Większość świeckich wykazuje nieagresywną tożsamość świecką, a biblijne chrześcijaństwo już nie obciąża ich sumienia ani nie ustanawia fundamentalnych wartości.
Wybitny obserwator sekularyzacji w kontekście Europy Olivier Roy słusznie twierdzi, że spór o teorię sekularyzacji mija się z istotnym punktem – bo zachodnie społeczeństwa są stopniowo „dechrystianizowane”. Ze smutkiem zauważa też, że „dechrystianizacja nigdy się nie cofa”.
Zdarza się, że tego procesu domagają się laicyści, którzy postrzegają wiarę w Boga jako wielką przeszkodę w rozwoju ludzkości. Prawdziwym wyzwaniem przeważnie nie jest sam sekularyzm, ale sekularyzacja, czyli proces, który w dużej mierze zachodzi w społeczeństwie, nie będąc przedmiotem jakichkolwiek sporów, i umyka uwadze ogółu. Ograniczający autorytet chrześcijańskiego teizmu – biblijnie ugruntowanego rozumienia Boga i świata – po prostu zanika i zastępowany jest nowym światopoglądem.
W niedawno wydanej książce Dominion: Making of the Western Mind, historyk Tom Holland argumentował, że naszej cywilizacji nie można zrozumieć bez centralnej roli, jaką odgrywa chrześcijaństwo. Autor przekonywał, że nawet nasza epoka zeświecczenia nie może być pojmowana bez patrzenia przez pryzmat chrześcijaństwa. Wskazuje na powstanie głównych współczesnych ruchów moralnych i politycznych oraz ukazuje je jako rozszerzenie impulsów moralnych chrześcijaństwa, nawet jeśli ich założenia ideologiczne są świeckie. Autor w zdumiewający sposób opisuje sytuację, mówiąc: „Wydaje się, że chrześcijaństwo nie potrzebuje prawdziwych chrześcijan, ponieważ jego założenia są wciąż w rozkwicie”.
Dla wierzącego chrześcijanina to zdanie jest pozbawione sensu. Po prostu niemożliwością jest, aby chrześcijańska moralność trwała długo bez chrześcijańskiej wiary. Pozostałości wpływu biblijnego chrześcijaństwa istniały w szeroko pojętej kulturze przez pewien czas, jednak napór współczesności, a zwłaszcza rewolucji seksualnej otwarcie przeciwstawia się i stopniowo niszczy nawet ten szczątkowy wpływ wiary. Holland słusznie zauważa, że naszej kultury, nawet w jej obecnej świeckiej formie, nie można wyjaśnić, nie uwzględniając w tym rozważaniu chrześcijaństwa. Oczywiste stało się to, że ci, którzy znajdują się u steru statku nazywanego naszą kulturą, robią wszystko, co w ich mocy, aby wyprzeć historię i zmarginalizować chrześcijański światopogląd w społeczeństwie.
Epoka zeświecczenia wypisuje czeki, których nie potrafi zrealizować. Zdaje się stać na straży praw człowieka, nawet gdy osłabia wszelkie argumenty na rzecz ludzkiej godności czy praw naturalnych. Wymyśla nowe prawa (takie jak małżeństwa jednopłciowe) kosztem praw podstawowych (takich jak wolność religijna). Przykłada wielką wagę do godności ludzkiej, lecz w tym samym czasie abortuje miliony istnień. Takie przykłady można mnożyć.
Pół wieku temu niemiecki intelektualista Ernst-Wolfgang Böckenförde przedstawił to, co obecnie jest znane jako „dylemat Böckenförde’a”: „Czy wolne zsekularyzowane państwo istnieje na podstawie normatywnych założeń, których samo nie może zagwarantować?”. To główny dylemat naszych czasów. Nowoczesny zachodni światopogląd, będąc odciętym od swojego protoplasty – chrześcijańskiego światopoglądu – nie może zdawać sobie sprawy z godności ludzkiej, praw człowieka czy obiektywnego systemu, co jest dobre, a co złe.
Już wiele lat temu teolog kwakier D. Elton Trueblood ostrzegał o tym, że Ameryka i jej sojusznicy szybko stają się „cywilizacją ciętych kwiatów”, które – odcięte od korzeni chrześcijańskich – skazane są na osłabnięcie, a w konsekwencji zwiędnięcie.
Obecnie pomiędzy konserwatywnymi teologami a teoretykami politycznymi trwa zagorzała dyskusja na temat klasycznej tradycji liberalnej, która stała się ramą dla koncepcji wolności tak bardzo pielęgnowanej przez „angielskojęzyczny świat”, nazywany tak przez Churchilla. Tradycja ta stała się głównym argumentem za uporządkowaną wolnością i konstytucyjnym samorządem brytyjskiej i amerykańskiej tradycji politycznej. Jednak klasyczny liberalizm, który w Stanach Zjednoczonych stworzył zarówno konserwatywne, jak i liberalne rozumowanie, ulega załamaniu.
Myślą przewodnią przybierającej na sile burzy jest moralny liberalizm, którego zrozumienie należy rozpatrywać przez pryzmat dechrystianizacji społeczeństwa. Liberalizm moralny stał się w zasadzie dominującym moralnym zobowiązaniem najbardziej wpływowych sektorów amerykańskiego społeczeństwa, od uniwersytetów po przemysł rozrywkowy i centra artystyczne, środki masowego przekazu i tytanów Doliny Krzemowej. Zdaje się, że bycie hipernowoczesnym to także posiadanie hiperliberalnego moralnego światopoglądu.
Czy chrześcijanie posiadają wystarczająco silną wiarę w biblijną prawdę, aby przetrwać epokową próbę liberalizmu moralnego? Kulturowe formy chrześcijaństwa w większości uległy dechrystianizacji oraz przytłumieniu, a samo chrześcijaństwo zanika szybko. Dziś dołączenie do zgromadzenia wiernych zdefiniowanego przez biblijną prawdę nie wiąże się ze zdobyciem jakiegokolwiek kapitału społecznego.
Albert R. Mohler
Przekład: Mateusz Lembowicz