
Bóg, naród i euro
Aby ratować swoją polityczną jedność, Europa musiałaby pogodzić się z odradzającą się świadomością narodową i z niej uczynić legitymację dla zreformowanych instytucji europejskich – pisze Jan ROKITA
Kiedy w XVI wieku bunt niemieckiej reformacji i separatyzm francuskich Walezjuszów podały sobie ręce, odwieczna idea politycznej jedności Europy legła w gruzach. Mogło się wtedy wydawać, że ostatnim Europejczykiem w naszych dziejach okaże się cesarz Karol V, którego uniwersalistyczne marzenie nie spełniło się, choć na krótko zbudował unikalne chrześcijańskie państwo, sięgające na wschodzie Bytomia, a na zachodzie Machu Picchu. Polska nie była wtedy entuzjastką paneuropejskiego projektu najwybitniejszego Habsburga, a raczej zapatrzona była w doktrynę Walezjuszów, wznoszących na przekór Europie gmach potężnej i suwerennej Francji. Historia miała jednak wkrótce pokazać, że jedyną alternatywą dla upadłego projektu europejskiego stał się na naszym kontynencie „koncert suwerennych mocarstw”, zaordynowany w następnym stuleciu traktatem westfalskim. Dla Polski miało to oznaczać nie tylko zmierzch trudnej do przecenienia roli w Europie Środkowo-Wschodniej, odgrywanej w ciągu wcześniejszych wieków, ale w końcu także upadek samej państwowości. Decydująca w tej mierze była gruntowna zmiana roli Niemiec w Europie, które porzucając wielowiekową misję „europejskiego błędnego rycerza”, starającego się na różne sposoby restytuować chrześcijańskie cesarstwo, stały się pruską wylęgarnią nacjonalizmu i politycznej przemocy.
Tamten przełom, kto wie, czy nie najważniejszy w politycznych dziejach Europy, jest wart uwagi i pamięci, ponieważ historia, jak rzadko kiedy jasno i czytelnie występuje tu w roli „magistrae vitae”. Co do istoty rzeczy nic się bowiem od tamtego czasu nie zmieniło. Tak samo jak wtedy, jedyną perspektywiczną alternatywą dla politycznej jedności Europy pozostaje nawrót do współczesnej wersji „koncertu mocarstw”, w którym nieuchronnie przyszłość Polski znów zacznie się rysować mało pewnie. I tak jak wtedy, kwestią kluczową znów może się okazać hipotetyczna zmiana europejskiej roli Niemiec, które po przegranych dwóch wojnach światowych są dzisiaj dzięki Amerykanom (którzy zrobili im „liberalne pranie mózgów”) znów najbardziej oddanym strażnikiem idei europejskiej. W tej materii w Polsce, a zwłaszcza na polskiej prawicy, panuje zresztą dość fundamentalne nieporozumienie, wręcz uniemożliwiające realistyczne rozumienie świata. Dość powszechnie wierzy się bowiem, iż ewentualny zmierzch Unii Europejskiej (będącej przecież współczesnym ucieleśnieniem starej idei cesarstwa) – oznaczać będzie także zmierzch nieznośnego dla wielu prymatu polityki niemieckiej w Europie (tak dowodził kiedyś np. Krzysztof Rak w eseju na łamach „Rzeczpospolitej”). W istocie sprawy się mają jednak dokładnie odwrotnie. To fiasko Unii i powracający „koncert mocarstw” niesie przecież nieuchronnie niczym już niepętaną polityczną dominację najsilniejszych.
Jeśli Bruksela, z całą śmiesznością i doktrynerstwem tamtejszej europejskiej biurokracji, przestałaby być stolicą Europy, to zastąpić ją w tej roli może tylko jedno europejskie miasto: Berlin.
Nie trzeba być zatem jakimś podejrzanym kosmopolitą ani nawet ideowym uniwersalistą, by wiedzieć, że zwłaszcza z polskiej perspektywy Unia Europejska jest warta starań o ratunek. Nie ma dziś chyba bardziej zużytego, ale i oczywistego komunału, niźli powiedzieć, iż przyszłość Unii rysuje się niepewnie. Wystarczy zauważyć, że zupełnie wyobrażalna stała się taka hipoteza, iż pewnego dnia (może jeszcze nie po tych najbliższych, ale po następnych wyborach europejskich) jakaś grupa europosłów złoży wniosek o… rozwiązanie Unii, po czym wniosek taki najnormalniej w świecie zostanie przez większość uchwalony. Hipoteza owa dlatego nabrała cech politycznej realności, że z roku na rok, w coraz większym stopniu, obecna Unia staje się nie do zniesienia dla coraz to nowych kręgów i grup Europejczyków.
W reakcji na ten jaskrawy i oczywisty proces europejscy utopiści po prostu… odmawiają przyjęcia do wiadomości dziejących się realnie faktów i w coraz bardziej histerycznym tonie domagają się ich uroczystego potępiania. Jeśli więc na pierwszy rzut oka widać, że wspólna waluta euro została wprowadzona wadliwie, a jej konsekwencje są rujnujące dla krajów, które popadły (z tego czy innego powodu) w kryzys gospodarczej konkurencyjności – to euroutopiści tym bardziej żądają, aby wymuszać przyjęcie euro przez wszystkich, tworzyć dla Eurolandu odrębny budżet, a najlepiej użyć wspólnej waluty jako pretekstu dla pozbycia się z Unii całej Europy Środkowo-Wschodniej, w większości sceptycznej wobec idei euro. Taki jest przecież faktyczny sens tzw. planu Macrona, o ile w ogóle z licznych i patetycznych przemówień przywódcy Francji można ułożyć jakiś spójny polityczny plan.
Jeśli z kolei pod wpływem inwazji czarnych i muzułmańskich imigrantów w Europie gwałtownie obudzone zostało poczucie narodowych wspólnot – tak dalece, że młode pokolenie Europejczyków paradoksalnie chce odbudowy granic państwowych i ulega nacjonalistycznym modom – to euroutopiści tym bardziej żądają piętnowania przejawów suwerenności państwowej, propagowania multi-kulti, wygłaszając przy tym wyzbyte sensu tyrady o tzw. „unijnym deficycie demokracji” albo potrzebie „stworzenia europejskiego demosu”. Służyć temu mają jakieś dziwaczne operacje z paneuropejskimi listami wyborczymi, które miałyby (co za absurd!) zmusić np. Portugalczyka, aby w wyborach głosował na… Czecha albo Niemca. A także nieustanne piętnowanie jako „nacjonalistów” albo „populistów” tych coraz liczniejszych partii politycznych i rządów, które otwarcie głoszą, iż w materii obywatelstwa, migracji czy tożsamości narodowej nie zamierzają się podporządkować polityce ordynowanej z Brukseli. Identyczne zjawisko ma miejsce, gdy idzie o najprostsze ludzkie przekonania, których źródłem jest religia. Co prawda chrześcijaństwo w Europie jest dziś słabe, a faktyczny ateizm jest postawą statystycznie dominującą, to jednak wszędzie tam, gdzie religijność jest nadal silna (jak w Polsce, na Litwie czy w Chorwacji) albo gdzie pojawiły się symptomy religijnej odnowy (jak we Francji) – ludzie religijni coraz częściej odrzucają Unię, jako twór im ideowo wrogi, propagujący i finansujący ruchy gejowskie, aborcyjne i feministyczne, a od czasu słynnego przypadku Buttiglionego z roku 2004 otwarcie dyskryminujący chrześcijan w dostępie do instytucji publicznych.
To charakterystyczne, coraz częstsze i bardzo niepokojące zjawisko – jeśli ludzie religijni podejmują dziś działalność polityczną, to wchodzą nieuchronnie w logikę wojny kulturowej z instytucjami europejskimi.
Dobrym przykładem tego zjawiska jest masowa ucieczka katolików francuskich pod sztandary Marine Le Pen albo polityczna potęga polskiego Radia Maryja.
Stawiam tezę, że polityczne symptomy dzisiejszego kryzysu Unii da się przezwyciężyć tylko wtedy, jeśli Europa potrafi spojrzeć w oczy trzem swoim najbardziej rudymentarnym wyzwaniom. Można je nazwać po prostu: Bóg, naród i euro. Viktor Orbán, który czasami wiedzie węgierską politykę na manowce, w jednej kwestii ma pełną rację; w tym mianowicie, iż europejskie ludy stawiają właśnie tamę „Europie postnarodowej i postreligijnej”. Fatalnym ubocznym efektem euroutopijnej kampanii przeciw tym najprostszym i najstarszym fenomenom ludzkości jest nie tylko rosnąca fala antyeuropeizmu, coraz wyraźniej przybierająca postać zorganizowanych partii i ruchów politycznych, ale także godny pożałowania fakt, że większość owych partii i ruchów z nadzieją spoziera na Moskwę, gdzie religia i narodowość są nie tylko w modzie, ale władza potrafi grać nimi na sposób całkiem utylitarny. W końcu trudno się owemu coraz częstszemu „spozieraniu na Moskwę” nadto dziwić, skoro z Brukseli słychać tylko nieustanne ideologiczne tyrady Verhofstadta i pogróżki Timmermansa.
.Aby ratować swoją polityczną jedność, Europa musiałaby pogodzić się z odradzającą się świadomością narodową i z niej uczynić legitymację dla zreformowanych instytucji europejskich. Musiałaby również porzucić strategię odpychania i wykluczania ludzi religijnych w imię jakichś intelektualnie mało sensownych, a politycznie samobójczych przesądów ideologicznych. A także zrezygnować, co najmniej na dłuższy czas, ze wspólnej waluty, która grozi nagłym rozerwaniem Unii przy okazji nieuchronnego przecież w cyklicznym kapitalizmie kolejnego kryzysu konkurencyjności. Patrząc na dzisiejszy stan Unii, sam stawiam sobie pytanie, czy Europa jest do tego jeszcze zdolna.
Jan Rokita
Tekst opublikowany w nr 10 magazynu liderów opinii „Wszystko Co Najważniejsze” [LINK]