
Dialog o upadku i nadziei
Czy przywrócenie katolicyzmowi jego dawnego splendoru może być ratunkiem dla naszej podupadającej cywilizacji? Odpowiedź jest bardzo prosta, a nawet oczywista: tak! – twierdzi Michel HOUELLEBECQ w dialogu z Geoffreyem LEJEUNE
Michel HOUELLEBECQ: – Istnieje we Francji, i zapewne wielu Amerykanów nie zdaje sobie z tego sprawy, ruch zielonoświątkowy. Uświadomiłem sobie ten fakt, gdy mieszkałem w Paryżu, niedaleko Porte de Montreuil, dzielnicy podówczas biednej, z wieloma nowo przybyłymi imigrantami. Zachęcony plakatami wziąłem udział w kilku nabożeństwach, którym czasami przewodzili teleewangeliści z Ameryki odbywający tournée po Europie. Co najmniej 90 proc. wiernych było Murzynami. Dziwnie się czuję, gdy myślę o chwilach tam spędzonych, nieraz wydaje mi się wręcz, że to się nie wydarzyło naprawdę. Ludzie tańczyli, śpiewali, drąc się wniebogłosy, a czasem nawet, choć rzadko, „przemawiali językami”… Nigdy jednak nie miałem wrażenia, że uczestniczę w jakimś zbiorowym szaleństwie ani że trafiłem do jakiejś sekty. „Znak pokoju”, zredukowany u katolików do krótkiego, chłodnego i wstydliwego uścisku dłoni, przeradzał się tam w niekończące się serdeczne uściski. A po zakończeniu nabożeństwa wszyscy udawali się na obfity poczęstunek.
„Jeśli ci ludzie są zbawieni – pisał (okrutnie, ale bardzo trafnie) Nietzsche – powinni bardziej na takich wyglądać”. Zrozumiałem wtedy, że Kościół katolicki zyskałby wiele, upodabniając swoje nabożeństwa do tego, co dzieje się w zborach zielonoświątkowców.
Tym bardziej, że nie jest to niemożliwe. Pewne próby były już bowiem podejmowane, i to z powodzeniem, przez wspólnoty związane z „odnową charyzmatyczną”. Spędziłem tydzień wewnątrz jednej z nich, noszącej wówczas nazwę Wspólnoty Lwa Judy i Baranka Paschalnego, i odnalazłem tam to samo uniesienie i to samo ciepło. Byli tam zresztą prawie sami biali – mówię to, by dać do zrozumienia, gdyby była potrzeba, że jak tylko w grę wchodzą „sprawy sercowe” (a religia jest jedną z nich, i do tego jest nią w najwyższym stopniu), kryterium rasowe nie ma najmniejszego znaczenia.
Podobną scenę można znaleźć na niesamowitych ostatnich stronach książki Emmanuela Carrère’a Królestwo. Rzecz dzieje się we wspólnocie „Arka”, założonej przez Jeana Vaniera. Chodzi mi o ten passus, w którym tańcząc z pozostałymi, na wprost Élodie, młodej dziewczyny z zespołem Downa, Carrère dostrzega Królestwo.
Choć bardzo mi się podobały obrzędy tej wspólnoty, odczuwałem dyskomfort, który zrozumiałem w pełni dopiero po przeczytaniu bardzo dobrej książki Douglasa Kennedy’ego In God’s Country, która jest zapisem jego śledztwa dotyczącego odnowy Kościołów ewangelicznych w stanach Pasa Biblijnego w USA. Zagłębiając się w lekturę jego książki, często odnosiłem wrażenie, że ta odnowa dotyczyć może jedynie ludzi po przejściach: byłych alkoholików, narkomanów, prostytutek, bezdomnych, i że w żadnym wypadku nie jest adresowana do ludzi normalnie zintegrowanych ze społeczeństwem, którzy przeżyli dzieciństwo w rodzinie racjonalnie się kochającej. I tak, głównym powołaniem wspólnoty „Arka” jest opieka nad osobami upośledzonymi umysłowo, a ja sam nigdy bym pewnie nie trafił do Wspólnoty Lwa Judy, gdybym nie przechodził wówczas ciężkiej depresji, związanej po części z bezrobociem.
Ale nawet jeśli zielonoświątkowcy są w stanie wyciągać ludzi znad skraju przepaści, a nieraz i z dalsza (co jest dobrem samym w sobie, i chyba tylko świadkowie Jehowy mogą się w tym z nimi równać), to nigdy nie osiągną tego, co tak doskonale udało się Kościołowi katolickiemu na przestrzeni wieków: zorganizować funkcjonowanie społeczeństwa jako całości.
Geoffroy LEJEUNE: – Chodzę na mszę co niedzielę od trzydziestu lat, zetknąłem się chyba ze wszystkimi stylami liturgicznymi. Poznałem „charyzmatyków”, w szczególności tych związanych ze wspólnotą „Emmanuel”, i widziałem, podobnie jak i Pan, ludzi tańczących, śpiewających, również mówiących językami, jednym słowem, oddających się wszelkiego rodzaju uniesieniom, o których sądziliśmy, że są domeną Amerykanów. Muszę przyznać, że na tych spotkaniach panuje pewien rodzaj radości, nieraz nawet niepokojącej, ponieważ niektórzy członkowie wydają się niemal opętani (ich zachowanie w czasie seansów „uzdrowienia” każe sądzić, że pełne wejście w tę tajemnicę dane jest jedynie ludziom w parszywym stanie). Ale nigdy nie czułem się tak daleko od Boga jak wtedy: miałem 18 lat, nie byłem chory, nie cierpiałem na depresję, i uznałem, nie potrafiąc ani zapłakać rzewnymi łzami, ani opowiedzieć o swoich rozterkach do mikrofonu przed gronem nieznajomych, że po prostu nie jestem stworzony do wiary.
Raną, którą Kościół powinien leczyć, jest niepoznanie Boga, nieumiejętność odnalezienia go.
W latach 60., gdy cały świat tańczył do piosenek Beatlesów, Kościół zastanawiał się, w jaki sposób dalej głosić Ewangelię. W 1962 roku zwołany został Sobór Watykański II. Złośliwi twierdzą, że kardynałowie przypłynęli statkami, a odlecieli samolotami: Kościół wkroczył w erę nowoczesności. Robiąc krok w stronę obyczajów wówczas panujących, mówiąc językiem swoich czasów, uważał, że może utrzymać więź z wiernymi rozchwianymi liberalną i seksualną rewolucją.
Zmiany dotyczyły zwłaszcza samej liturgii: porzucono łacinę, uproszczono ornamentykę, celebrans miał odtąd zwracać się przodem do wiernych. Parafie inwestowały w syntezatory elektroniczne, a dyrygowaniem chórków zaczęły zajmować się młode dziewczyny. Ale dramatem mody jest to, że wychodzi ona z mody. Upłynęło 60 lat, a w kościołach wciąż są syntezatory i wciąż chórkami dyrygują dziewczyny, ale podstarzałe, mające drżące już głosy. Nawet księża nie mogą już ich znieść. Tylko dynamicznym parafiom w centrach miast udaje się uciec przed tym zubożeniem liturgii, ale co najwyżej można w nich usłyszeć niedzielnego gitarzystę, próbującego swoich sił w arpeggiach i udowadniającego bolesną prawdę, że nie każdy rodzi się Markiem Knopflerem.
Ten pościg za nowoczesnością skończył się wstydliwą porażką, gdyż kościoły mocno opustoszały. Przed Soborem Watykańskim II 30 proc. Francuzów deklarowało, że chodzi na mszę co niedzielę. W 2012 roku liczba ta spadła do 6 proc., co świadczy o bardzo poważnej zmianie kulturowej.
Z pewnością oba zjawiska są ze sobą połączone: Kościół próbował dostosować się do świata w czasie, gdy ten stawał się coraz brzydszy. To poważny zarzut, gdyż mamy prawo oczekiwać, że Kościół będzie trwał i wskazywał drogę niezależnie od chwilowych wstrząsów. Drogę do Boga na przykład. Łacina miała za zadanie wyznaczać granicę między językiem codziennym a tym, w którym zwracamy się do Stwórcy. Dym kadzidła, unoszący się pod sklepienie, wskazywał drogę dla duszy. Celebrans, odwrócony plecami do wiernych, był tak naprawdę zwrócony przodem do nieba.
Wyrzucono sacrum z kościołów, po cichu, a zastąpiono je luzem, zabawą – to wspaniałe, ale beznadziejnie ludzkie.
I żeby nie było wątpliwości, poznałem również ultratradycjonalistów – fanatyków, dla których kadzidło, modlitwy klepane po łacinie i godziny spędzone na kolanach były samym sednem wiary. Konkludując, przywołam słowa Jezusa do uczniów: „Trzeba być w świecie, ale nie ze świata”. Kościół powinien był wziąć te słowa na poważnie.
Organizacja społeczna
Michel HOUELLEBECQ: – Można odnaleźć w historii ludzkiej myśli ludzi niebędących chrześcijanami, którzy podziwiają Kościół rzymskokatolicki za jego zdolność do bycia przewodnikiem duchowym dla jednostek, a także do organizowania całych społeczności ludzkich. Pierwszym i najważniejszym reprezentantem tej tendencji jest z pewnością Auguste Comte. W sposób sobie właściwy opisuje on określenie „protestant” jako charakterystyczne. Protestant bowiem nie potrafi robić niczego innego, jak tylko protestować, taka jest jego natura. De Maistre, do którego odwołuje się Comte, twierdził, że protestant będzie republikaninem za monarchii i anarchistą za republiki. Dla de Maistre’a bycie protestantem jest nawet gorsze niż bycie ateistą. Ateista może stracić wiarę z rozsądnych powodów i można go na powrót do niej przywieść, co nieraz się już zdarzało. Protestantyzm natomiast, pisze de Maistre, jest „czystą negacją”.
Comte jest nie tylko najwybitniejszym intelektualistą reprezentującym tę dziwaczną rodzinę „katolików niechrześcijan”, ale również najsympatyczniejszym, ze względu na rozkoszną megalomanię, która prowadzi go pod koniec życia do apelowania do wszystkich, których uważa za gotowych do dołączenia do pozytywizmu: konserwatystów, proletariuszy, kobiet, cara Mikołaja I… Mógłby nawet zastąpić papieża w Rzymie i przejąć całość organizacji Kościoła. Wystarczyłoby jedynie, by katolicy wykonali jakże prosty, w jego mniemaniu, krok: nawrócenie się na wiarę pozytywną…
Odwołujący się do Comte’a Charles Maurras przywiązuje zbyt dużą wagę do skuteczności politycznej, co prowadzi go do kompromisów równie zgubnych, co niemoralnych.
Najskuteczniejszym awatarem tej tendencji jest dziś we Francji z pewnością Éric Zemmour. Przez tyle lat kogoś mi przypominał i nie mogłem sobie uzmysłowić kogo. I zupełnie niedawno odkryłem, że Zemmour to w rzeczy samej Naphta z Czarodziejskiej góry.
Leon Naphta jest z pewnością najbardziej fascynującym jezuitą w literaturze światowej. W niekończącym się sporze między Settembrinim i Naphtą Tomasz Mann zajmuje dwuznaczne stanowisko, można wyczuć, że nie jest to dla niego proste. Bezdyskusyjnie Naphta ma rację w sporze z Settembrinim, we wszystkich kwestiach. Naphta przerasta Settembriniego o głowę swoją inteligencją, podobnie jak Zemmour przerasta inteligencją swoich obecnych adwersarzy. Ale w sposób równie bezdyskusyjny cała sympatia Tomasza Manna (coraz bardziej oczywista w miarę postępu akcji) skierowana jest na Settembriniego, i ten stary włoski nudziarz i humanista w końcu wyciska nam łzy z oczu, do czego nie byłby przecież zdolny błyskotliwy Naphta.
Jeśli zmienimy radykalnie klimat i opuściwszy cywilizowaną Europę pierwszych lat XX w., przeniesiemy się w samo serce rosyjskiej historii, dojdzie nam jeszcze jeden element tej układanki: słynna scena z Braci Karamazow, w której spotykają się Jezus i Wielki Inkwizytor. Dla Dostojewskiego jest to sposobność do przeprowadzenia zaciekłego ataku na Kościół katolicki, a zwłaszcza na papieża i na jezuitów. Powracając na ziemię, Chrystus zostaje natychmiast uwięziony przez władze kościelne. Wielki Inkwizytor odwiedza go w celi i wyjaśnia mu, że Kościół świetnie się bez niego zorganizował i że on nie jest już im do niczego potrzebny, a nawet że im przeszkadza. Nie ma więc innego wyboru, jak ponownie wydać go na śmierć. Ta scena, w której Freud widział „jedno z największych dokonań światowej literatury”, wywołuje u czytelników katolickich duże i długotrwałe poczucie dyskomfortu. Gdyż co stałoby się, gdyby Chrystus rzeczywiście wrócił na ziemię i zaczął przechadzać się ulicami Rzymu, nauczając i dokonując cudów? Jak zareagowałby papież?
Geoffroy LEJEUNE: -Éric Zemmour bardzo lubi historię, ale za kilkaset lat znacznie skomplikuje zadanie historykom. Ci, którzy zajmą się studium jego przypadku, by zrozumieć naszą epokę, będą mieli duży problem, by wyciągnąć właściwe wnioski.
Zemmour ucieleśnia bardzo mocny prąd intelektualny we Francji, który moglibyśmy nazwać reakcyjnym, ale swoich poglądów broni w zasadzie w pojedynkę, będąc zwalczanym w sposób niesamowicie zaciekły.
Określenie „katolik niechrześcijanin”, o którym Pan wspomina, pasuje do niego idealnie. W rzeczywistości jest on jednym z ostatnich ludzi tego pokroju. W czasach Comte’a, a nawet jeszcze później, żyło wielu mu podobnych, z prostego powodu: katolicyzm był, przynajmniej w Europie, w sytuacji hegemonii kulturalnej, by użyć terminologii włoskich komunistów. W kontekście chrześcijańskim, w którym katolicyzm był często zarówno religią państwową, jak i wspólnym fundamentem kulturowym, wielkie umysły – ludzie tak wierzący, jak i niewierzący – mogły wpływać na Kościół. W epoce dechrystianizacji, na kontynencie, który zapomniał o swoich korzeniach, z systemami prawnymi mającymi na celu wymazanie wszelkich śladów religii, „katolicy niechrześcijanie” stają się rzadkością, nie mówiąc już o samych katolikach.
Generalnie nostalgia za czasami, w których wielcy myśliciele spierali się na temat wiary, wydaje mi się anachroniczna. Kościół, wycofując się ze sfery publicznej, sam zrezygnował z odgrywania jakiejkolwiek roli i z wpływania na umysły ludzi. We Francji ustawa z 1905 roku została nawet zbyt dobrze wdrożona w życie: oddzielając Kościół od państwa, władza polityczna nie sądziła zapewne, że w ciągu niecałych stu lat uda jej się doprowadzić do tego gigantycznego wymazania religii ze sfery publicznej. Kościół ma w tym również i swój udział; był co prawda zaciekle zwalczany, ale zbyt łatwo ustąpił pola. I dziś płaci za to słony rachunek.
Sztuka chrześcijańska
Michel HOUELLEBECQ: – Kiedy Kościół miał najwięcej splendoru? Moim zdaniem każdy ma swoją ulubioną epokę i wydaje mi się, że to architektura decyduje o naszych preferencjach. W romańskim klasztorze odczuwam spokój i mam wrażenie obcowania z boskością. Inaczej w przypadku katedr gotyckich: piękno ma w nich charakter określany przez Kanta mianem subtelnego (pięknu towarzyszy uczucie niebezpieczeństwa, coś jak burza na pełnym morzu albo przebywanie gdzieś wysoko w górach). W kościołach barokowych tego już nie ma i równie dobrze mógłbym znajdować się w jakimś pałacu albo teatrze.
Wydaje się więc, że Kościół rzymskokatolicki popełnił rozmaite błędy na początku XII wieku (oddzielenie się od Kościołów wschodnich, próba pogodzenia rozumu i wiary, wpływanie na sprawy władzy świeckiej, przyznawanie zbyt dużego znaczenia sądowi ostatecznemu i w konsekwencji kwestiom moralnym) i że błędy te umożliwiły katastrofy cywilizacyjne, którymi były grecko-rzymskie Odrodzenie, a zwłaszcza protestantyzm. Obie te katastrofy wspólnymi siłami musiały doprowadzić do Oświecenia i do zawalenia całej tej konstrukcji. Choroba ma więc swoje przyczyny w odległych czasach.
Geoffroy LEJEUNE: – Gdybyśmy mieli kierować się architekturą, to jest jeden uderzający aspekt: w czasach katedr wznoszono monumentalne obiekty kultu, a ich powstawanie zajmowało nieraz więcej czasu, niż trwało ludzkie życie. Katedry w Reims, Chartres i Paryżu powstawały kolejno przez 75, 134, 182 lata. Rozmach był w modzie. Porównajmy to z Trump Tower w Nowym Jorku: jego budowa, od projektu do ostatecznego efektu, zajęła dwa lata (1981–1983). Można powiedzieć, że motoryzacja, postęp techniczny i nowe materiały wyjaśniają tę olbrzymią dysproporcję. To, co jeszcze od biedy przystoi biznesowi, nie sprawdza się w budownictwie sakralnym. Gdy popatrzymy na brzydotę współczesnych kościołów, tych nieszczęsnych, a nieraz obrzydliwych wyblakłych betonowych klocków, które nie wyrastają ponad horyzont wyznaczony przez otaczające je skupiska sobie podobnych domków, rozumiemy, że to, co nas odróżnia od budowniczych chrześcijaństwa, to myślenie „funkcjonalne”. Kościoły nie są poświęcone Bogu.
Kiedyś było lepiej: to, co nadprzyrodzone, rzucało się w oczy, widać to było wszędzie, nawet w wieżyczkach katedr, strzeliście wycelowanych w niebo.
Gdy rozszerzymy tę konstatację na sztukę, jest jeszcze gorzej. Artyści europejscy, wierzący bądź nie, znajdowali w sacrum nieograniczoną inspirację, odciskając piętno swojego geniuszu na całych wiekach chrześcijaństwa. Wszystko było ze sobą powiązane homogenicznie. Caravaggio, skandalista i awanturnik, zawdzięcza talentowi (i paru znajomościom, to prawda) swoją rehabilitację przez papieża, będąc przecież skazanym zaocznie na karę śmierci i przebywając na wygnaniu poza Rzymem. Gdy jesteśmy w rzymskim kościele św. Ludwika Króla Francji, dostrzegamy w trzech obrazach poświęconych życiu Świętego Mateusza wspaniałe owoce tego zbliżenia kleru z artystami. Czy jeśli chodzi o sztukę sakralną, można w ogóle porównywać tamtą epokę z teraźniejszością? Naprawdę nie warto tracić czasu, byłaby to jałowa debata.
Władza polityczna
Michel HOUELLEBECQ: – Zasada „oddać Cezarowi co cesarskie” była jasna. Nie wydaje mi się, by Kościół katolicki zastosował ją z należytym rygorem.
Schizma anglikańska, całkowicie pozbawiona podstawy teologicznej, wzięła się z odmowy papieża Klemensa VII anulowania małżeństwa Henryka VIII. Kler anglikański, osłabiony tym konfliktem, nie był w stanie zastopować rosnącego purytanizmu. Bez uporu Klemensa VII Stany Zjednoczone byłyby dziś prawdopodobnie krajem katolickim.
Śluby królewskie są dziś jedynie folklorystycznymi ceremoniami, natomiast Kościół katolicki wciąż nie przestaje wtrącać się w kwestie zarezerwowane dla władzy publicznej (interweniując na przykład w politykę migracyjną) i koniec końców zaczyna irytować wszystkich dokoła.
Geoffroy LEJEUNE: – Jezus swoją formułą „oddać Cezarowi co cesarskie” wynalazł laickość. Problem w tym, że katolicy zastosowali się do niej z nadmierną gorliwością. Historię ostatniego stulecia można by streścić w następujący sposób: masowa dechrystianizacja prawie całego Zachodu, głównie w Europie, gdzie w ciągu kilkudziesięciu lat zniszczono to, co budowane było przez piętnaście wieków.
Można zarzucać Kościołowi katolickiemu wszystko, ale na początku XX wieku odgrywał on jeszcze pewną rolę polityczną, a przede wszystkim pozostawał kulturowo większościowy. We Francji początkiem dramatu jest ustawa z 1905 roku o rozdziale Kościołów i państwa, której celem było nie tylko ograniczenie wpływów Kościoła katolickiego, ale również przegnanie go z umysłów ludzi. Główna zasada laickości à la française pokrywa się w istocie z zasadą wygłoszoną przez Jezusa: jest przestrzeń wiary wewnętrznej, i w tej mierze istnieje pełna wolność, i przestrzeń publiczna, wolna od wpływów religii. Zgodnie z tak ujętym rozdziałem państwo jest laickie, ale nigdzie nie jest powiedziane, że społeczeństwo musi być ateistyczne. Niestety, Kościół zrozumiał to tak, że się go nie chce, i abdykował na wszystkich polach.
Jego polityczny wpływ szybko osłabł, a on sam porzucił to, co nazywamy „katolicyzmem społecznym”, który gwarantował mu osadzenie w społeczeństwie. Przez długi czas ludzie żyli w katolickim otoczeniu kulturowym. Pory dnia wyznaczało im bicie kościelnych dzwonów, chodzili czasem na jakieś nabożeństwa, spotykali się na niedzielnej mszy. Nawet jeśli w zakamarkach sumienia nie kierowali się jakoś szczególnie intensywnie przeżywaną wiarą, w momentach kluczowych swojego życia – ślub, choroba, śmierć – zwracali się o posługę do proboszcza. Podoba mi się ta „wiara ludu”, którą Balzac opisywał jako fakt „kochania Matki Bożej tak, jak kocha się własną żonę”: dziecięca pobożność, przywiązanie pozbawione jakiejkolwiek refleksji teologicznej bądź filozoficznej, bardziej wierność historii i korzeniom niż mistyczne objawienie. Sytuuję się w tej właśnie kategorii. Ta prosta wiara stanowiła zaprawę całej naszej cywilizacji.
Po 1905 roku Kościół katolicki w czasie całej tej swojej rejterady mylił „zniknięcie ze sfery publicznej” ze „zniknięciem po prostu”. Wycofał się kompletnie ze świata. Kiedyś miał rząd dusz, dzisiaj jego wpływ polityczny jest żaden i jego rola w społeczeństwie zredukowana jest praktycznie do zera. Można mieszkać we Francji, nie widząc księdza przez całe swoje życie.
Księża nie zniknęli, ale kiedyś widziano ich bardziej, gdyż nosili sutanny i organizowali procesje w czasie wielkich świąt religijnych. Dzisiaj ubierają się po cywilnemu i ukrywają się jak za czasów katakumb. Kościół wydaje się przepraszać, że żyje.
Przeżywamy we Francji wielką rebelię tych, których moglibyśmy nazwać „porzuconymi na uboczu przez globalizację”, czyli ruch żółtych kamizelek. Ci ludzie chcieli wykrzyczeć swoją złość tłumioną od dawna. Poparła ich większość społeczeństwa. Tej wielkości ruch nie powinien ujść uwadze żadnej instytucji mającej za ambicję proponowanie jakiegoś projektu społecznego bądź duchowego. Kościół, pozbawiony wpływu politycznego, mógł odegrać swoją rolę, oferując jakiś projekt tym, którzy walczą z całkowitą utratą sensu. We Francji mamy 104 diecezje, czyli tyluż biskupów, będących reprezentantami Kościoła na terenie kraju. Tylko jeden z nich uznał za stosowne udać się na spotkanie z protestującymi. Naprawdę można było zrobić więcej.
Seksualność
Michel HOUELLEBECQ: – Zainteresowanie, jakim cieszy się w Kościele katolickim seksualność jego wiernych, wydaje mi się mocno przesadzone. Nie sięga ono początków chrześcijaństwa. Święty Paweł jest tu bez zarzutu: „lepiej jest żyć w małżeństwie, niż płonąć” czy bardziej subtelnie: „stanowią jedno ciało”. Podejście zmienia się wraz ze Świętym Augustynem, ale przez wieki nie miało to większych konsekwencji. Dopiero w czasach współczesnych, zapewne pod wpływem protestantyzmu i wynikającego z niego purytanizmu, sprawy ulegają pogorszeniu. I wciąż to trwa, bo co rusz słychać dostojników katolickich krytykujących stosowanie prezerwatyw, tak jakby w ogóle nie było AIDS. Na Boga, co ich to może obchodzić?!
Od dawna mam wrażenie, że Kościół prawosławny wykazuje się w tym względzie większą mądrością, gdyż potrafi podtrzymać tę postawę tolerancji, która była przecież postawą również Kościoła katolickiego przez całe wieki. Ale było to tylko mgliste przeczucie, którego nie potrafiłem potwierdzić w żadnym z tekstów (dlatego może, że prawosławni nie przywiązują do tych kwestii większej wagi). Dopiero czytając artykuł Oliviera Clémenta (naprawdę zawsze warto wracać do dobrych autorów!), wpadłem na taki oto cytat, według mnie wielce wymowny, z Atenagorasa I, patriarchy Konstantynopola: „Jeśli mężczyzna i kobieta kochają się, nie będę im zaglądał do sypialni, bo wszystko, co robią, jest święte”.
Geoffroy LEJEUNE: – Rzeczywiście Kościół katolicki uchodzi za moralizatorski i purytański, by nie powiedzieć, wkurzający. To zarazem logiczne i niesprawiedliwe. W mojej opinii Kościół pełni swoją rolę, gdy wskazuje drogę, tak duchową, jak i moralną, a jedność ciała, umysłu i duszy, o której naucza, sprawia w sposób jak najbardziej naturalny, że tak dużo mówi o seksualności. Jeśli o mnie chodzi, to wolę, gdy on o tym mówi lub nawet mówi za dużo i gdy papieże (jak Paweł VI w encyklice Humanae vitae albo Jan Paweł II w swojej teologii ciała ludzkiego) wypowiadają się na te tematy, niż gdyby miano do seksualności, tak jak islam, podejście pełne niejasności i hipokryzji.
Zapominamy natomiast, i być może Kościół sam kładzie na to zbyt mały nacisk, że jego nauczanie wskazuje drogę mającą prowadzić do nieba, ale również przynoszącą szczęście na ziemi. Człowiek od zawsze był grzeszny, a Bóg mu wybacza. Gdyby udało się Kościołowi odzyskać wpływ na serca ludzi, mógłby bez wątpienia wrócić do tego przesłania. Dzielą nas od tego jednak lata świetlne.
Katolicki splendor
Michel HOUELLEBECQ: – Czy Kościół katolicki może odzyskać dawny splendor? Być może tak, nie wiem.
Dobrze by było, gdyby na dobre odszedł od protestantyzmu i zbliżył się do prawosławia. Najlepszym rozwiązaniem byłaby pełna integracja, ale nie będzie to łatwe. Kwestia Filioque może być dość szybko rozwiązana przez kompetentnych teologów. Nie ma już problemu baronów frankijskich na Bliskim Wschodzie, nawet Donald Trump sobie odpuścił. Ale zrezygnowanie przez Biskupa Rzymu z ambicji powszechności Kościoła katolickiego i posiadanie jedynie honorowej precedencji przed patriarchami Konstantynopola i Antiochii mogłoby być trudne do przełknięcia.
Kościół katolicki powinien na pewno ograniczyć, na wzór skromności prawosławia, swoje nauczanie w kwestiach, które nie leżą bezpośrednio w jego gestii (jak choćby badania naukowe, rządzenie, miłość międzyludzka).
I oczywiście powinien zrezygnować z manii organizowania soborów, które są okazją do powstawania kolejnych schizm. Powinien też zrezygnować z encyklik i położyć kres inwencji doktrynalnej (Niepokalane Poczęcie, a przede wszystkim nieomylność papieża zbyt mocno kłócą się ze zdrowym rozsądkiem; rozum to duże i spokojne zwierzę, które łatwo zasypia w godzinie kultu, ale nie należy niepotrzebnie go drażnić).
Kościół może się inspirować ruchem zielonoświątkowym, tak samo jak pop inspirował się muzyką gospel i bluesem. Trzeba ponadto pamiętać, że konieczna jest pewna doza szaleństwa, jaką w wersji rosyjskiej reprezentuje Dostojewski: „Jeśli trzeba wybrać między Chrystusem a prawdą, wybieram Chrystusa”. W wersji francuskiej mamy Pascala.
Kościół katolicki w ciągu swojej historii przywiązywał po prostu zbyt wielką wagę do rozumu (co pogłębiało się wraz z upływem czasu, zapewne – przepraszam, że ciągle do tego nawiązuję, może się mylę – pod wpływem protestantyzmu).
Człowiek jest istotą rozumną – załóżmy, może się tak od czasu do czasu zdarzyć. Ale jest przede wszystkim istotą z krwi i kości, podatną na emocje, i warto by o tym pamiętać.
Geoffroy LEJEUNE: – Czy Kościół katolicki odzyska dawny splendor? Zapewne tak, ale droga do tego będzie długa.
Gdybyśmy mieli podsumować ostatnie dziesięciolecia, moglibyśmy powiedzieć, że Kościół, utraciwszy władzę nad sprawami doczesnymi, próbował przetrwać, stając się akceptowalnym dla społeczeństwa. Dlatego podążał za dryfującym światem, zamiast go ratować. Ta zamiana roli prowadzi go do samobójstwa, ale w oczach Boga nawet po takim tragicznym kroku możliwe jest zbawienie. Święty Proboszcz z Ars powiedział kiedyś zrozpaczonej matce po samobójstwie syna, że między mostem, z którego skoczył, a lustrem rzeki miał sporo czasu, by żałować i zwrócić się do Bożego miłosierdzia.
Aby uratować to, co jeszcze może być uratowane, trzeba by skończyć z tak modnym od lat 60. relatywizmem. Być może Kościół odzyskałby jakąś część dawnego blasku, gdyby przestał być cool i zaczął na nowo nauczać bojaźni Bożej, bez której nie ma miłości. To dokładnie tak jak z wychowaniem dzieci: podkopano autorytet rodziców i wszyscy widzimy konsekwencje.
Kościół powinien mniej fascynować się innymi religiami. W odniesieniu do protestantyzmu, jakże można tolerować konie trojańskie w postaci choćby sekretarza generalnego włoskiego episkopatu, biskupa Nunzio Galantino, który niedawno powiedział, że „reformacja zapoczątkowana przez Marcina Lutra 500 lat temu była inspiracją Ducha Świętego”? Zaznaczam, że jest to osoba z otoczenia papieża. I wzywa do nowej reformacji! Papież Franciszek również mnoży gesty względem muzułmanów, o czym świadczy jego niedawna wizyta w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Sam w momencie elekcji określił siebie mianem prostego „biskupa Rzymu”, co miało być ukłonem w stronę prawosławnych.
Trzeba skończyć z permanentnym rozemocjonowaniem. Kościół nie może walczyć z koncertami ani z kinem. Gdy natomiast koncentruje się na swojej misji, czyli głoszeniu Chrystusa i prowadzeniu ludzi ku życiu wiecznemu, pozostaje całkowicie niezastąpiony.
Być może Kościół odzyskałby trochę wiarygodności, gdyby przestał postrzegać się jako mgliście charytatywna organizacja pozarządowa i uświadomił sobie, że źródłem jego szczodrości jest Chrystus. W polityce natomiast powinien przestać oceniać pod kątem moralnym działania niektórych rządów (przypomnę wypowiedzi papieża na temat zarządzania kryzysem migracyjnym przez włoskiego ministra spraw wewnętrznych Matteo Salviniego).
Generalnie, odkąd Kościół stał się mniejszościowy w Europie, oddziałuje tak naprawdę jedynie na najwierniejszych jego członków, socjologicznie jednorodnych, stając się niemal klasą społeczną samą w sobie, odciętą od większości ludzi.
Kościół stał się burżuazyjny i to być może jest najpoważniejsza plaga, jaka dotknęła go na początku XXI wieku.
Michel HOUELLEBECQ: – Czy przywrócenie katolicyzmowi jego dawnego splendoru może być ratunkiem dla naszej podupadającej cywilizacji? Tu się zgadzamy, odpowiedź jest bardzo prosta, a nawet oczywista: tak!
Tłumaczenie dla „Wszystko Co Najważniejsze” Andrzej Stańczyk. Tekst publikowany w nr 14 miesięcznika opinii „Wszystko Co Najważniejsze” [LINK]. © First Things, 2019.