Era iluzji. Jak Ameryka roztrwoniła zimnowojenne zwycięstwo
Amerykańskie odurzone elity, przekonane, że oto właśnie nastała era bezprecedensowej amerykańskiej przewagi ekonomicznej, wojskowej i kulturowej, porzuciły po zakończeniu zimnej wojny wszelką ostrożność – pisze prof. Andrew BACEVICH
Zwycięstwo w zimnej wojnie zmusiło Amerykanów do zmierzenia się twarzą w twarz z sytuacją, którą można porównać do wygranej na loterii. Otóż w tym nieoczekiwanym uśmiechu losu kryje się potencjalna katastrofa. Właściwe wykorzystanie tego ogromnego fartu, przy jednoczesnym uniknięciu pułapek związanych z nagle zdobytymi bogactwami, wymaga ostrożności i samoświadomości, a niełatwo o to, gdy w końcu stać nas na wielki dom, luksusowy samochód i wakacyjny domek, o których zawsze marzyliśmy.
Podobnie koniec zimnej wojny mógł dać Amerykanom chwilę wytchnienia, zwłaszcza że kwestie, których dotyczyła, miały znacznie większe znaczenie niż dom, samochód czy dom. Przynajmniej w teorii ta historyczna chwila mogła zachęcić do refleksji nad sprawami zgoła fundamentalnymi: co znaczy wolność? Na co wolność nam pozwala? Jakie obowiązki na nas nakłada? Kogo lub co ona wyklucza?
Amerykanie, rzecz jasna, zmagali się z odpowiedziami na takie pytania jeszcze na długo przed 1776 rokiem, a ich odpowiedzi ewoluowały w miarę upływu czasu. Jednak w ciągu kilkudziesięciu lat zimnej wojny rywalizacja między Wschodem a Zachodem stanowiła powód do ograniczenia eksploracji najdalszych granic wolności. Z wyjątkiem osób na politycznych marginesach Ameryki większość obywateli przyjęła do wiadomości komunikat z Waszyngtonu, że ich sposób życia jest poważnie zagrożony. Logika podpowiadała, że na liście narodowych priorytetów wyżej powinno znajdować się znalezienie rozwiązania dla tego zagrożenia i obrona wolności, a nie szukanie dróg, by ją rozszerzać.
Nie oznacza to bynajmniej, że Amerykanie w czasie zimnej wojny byli uległą grupką. Otóż wcale nie byli. Od lat 50. XX wieku, błędnie wynoszonych na piedestał jako dekada konformizmu, przez zdominowane polityką Reagana lata 80., kryzysy wewnętrzne trwały nieprzerwanie. Wśród spraw doprowadzających Amerykanów do wrzenia i szału znalazły się swobody obywatelskie, nuklearny wyścig zbrojeń, źle prowadzone i kiepsko umotywowane wojny, wyzwania dla tradycji artystycznej, zarówno lewicowy, jak i prawicowy radykalizm, ostentacyjny materializm współistniejący z powszechną biedą oraz wiele drażliwych kwestii związanych z rasą, seksualnością i płcią. Pomimo tych wszystkich zjawisk w powszechnej świadomości utrwaliło się generalne przeświadczenie o tym, że te lata skupione były na oporze przeciwko zagrożeniu ze strony Czerwonych.
Zimna wojna sama w sobie wystarczyła większości obywateli do zdefiniowania tego, „co znaczy być Amerykaninem”. Upadek Związku Radzieckiego w latach 1989–1991 odarł ten światopogląd z jakichkolwiek pozostałości powagi.
Rzadko, jeśli kiedykolwiek, przejście z jednego okresu historycznego do drugiego następowało tak gwałtownie, tak wyraźnie podkreślając różnice i z tak poważnymi konsekwencjami. Jakby w jednej chwili dyscyplina narzucona przez zimną wojnę zniknęła bez śladu. Absurdalność definiowania rzeczywistości jako wyboru w postaci „albo-albo” (Czerwony albo martwy, niewolnik albo wolny człowiek, dobro kontra zło) stała się teraz ewidentna. Wpływ na ambicje i oczekiwania USA przypominał usunięcie ogranicznika prędkości z silnika spalinowego. Nagle przepustnica otworzyła się w całości. Przyszłość wydawała się wyjątkowo obiecująca, oferując Amerykanom z pozoru niekończący się wybór, jednocześnie konfrontując ich z kilkoma widocznymi ograniczeniami. Wszystko wydawało się możliwe.
Amerykańskie odurzone elity, przekonane, że oto właśnie nastała era bezprecedensowej amerykańskiej przewagi ekonomicznej, wojskowej i kulturowej, porzuciły wszelką ostrożność. Opracowano i ogłoszono nowy konsensus składający się z czterech elementów.
Pierwszym z nich została globalizacja, a dokładniej rzecz ujmując: zglobalizowany neoliberalizm. Niczym nieobudowana globalizacja stała się narzędziem do tworzenia bogactwa: nieograniczony kapitalizm korporacyjny w świecie otwartym na przepływ dóbr, kapitału, idei i ludzi miał za zadanie zgromadzić bogactwo na dotychczas niewyobrażalną, globalną skalę.
Drugim było globalne przywództwo, czyli eufemistycznie wyrażona hegemonia lub w uproszczeniu imperializm. U podstaw globalnego przywództwa leżał porządek: niekwestionowana potęga militarna umożliwiłaby Stanom Zjednoczonym zarządzanie postkolonialnym, acz w domyśle imperialistycznym ładem i pilnowanie go z uwzględnieniem dobra amerykańskich interesów i wartości. Za pomocą globalnego przywództwa Stany Zjednoczone narzucałyby globalizację. Porządek i dostatek szłyby ze sobą w parze.
Trzecim elementem konsensusu była wolność, słowo starożytne, ale rozumiane w drastycznie inny sposób. Nowa koncepcja wolności kładła nacisk na autonomię jednostki, tradycyjne zakazy moralne zostały uznane za przestarzałe, a usunięcie ograniczeń zmaksymalizowało wybór. Porządek i dostatek miałyby stanowić gwarancję wolności, zdejmując z Amerykanów egzystencjalne obawy związane z bezpieczeństwem i przetrwaniem gatunku, które nadal ciążyły na tych mniej uprzywilejowanych.
Ostatnim elementem konsensusu była supremacja władzy prezydenta. Urzędującemu w Gabinecie Owalnym prezydentowi przyznano quasi-monarchiczne prerogatywy. Jednocześnie zyskał on wręcz quasi-monarchiczny status. Konsekwencją supremacji prezydenckiej była radykalna rewizja porządku politycznego. Choć wciąż traktowana z nabożną czcią, Konstytucja Stanów Zjednoczonych nie oddaje już istniejącego w kraju systemu sprawowania władzy. Na przykład bezpowrotnie utracono koncepcję rządu federalnego, współtworzonego przez trzy równorzędne gałęzie. Prezydent stał się ciałem niebieskim, wokół którego krążyło wszystko inne. Jego zadaniem było zapewnienie narodowi dobrobytu, ochrona Amerykanów przed cierpieniem czy określanie, czym jest wolność. Stał się przedmiotem wielkich nadziei i celem równie wielkiej pogardy, gdyby po objęciu urzędu nie sprostał oczekiwaniom wyborców.
Te wszystkie elementy razem wzięte stworzyły coś w rodzaju systemu operacyjnego. Celem jego istnienia, niemożliwym do zaobserwowania, acz powszechnie uznawanym za oczywisty, było utrwalenie prymatu Stanów Zjednoczonych na wieczne czasy, jednocześnie gruntującym amerykański styl życia jako najwyższy cel całej ludzkości. Według kalendarza nadchodził koniec XX wieku, który określano często mianem amerykańskiego stulecia. Choć warunki zakończenia zimnej wojny były bardzo korzystne, wszystko wskazywało na to, że to stulecie ulegnie „przedłużeniu”.
Tak się jednak nie stało. Stany Zjednoczone robiły, co w ich mocy, by roztrwonić przewagi zyskane z chwilą wygrywania zimnej wojny.
Wydarzenia w kraju i za granicą wystawiły konsensus osiągnięty po zimnej wojnie na próbę, eksponując jego sprzeczności i demaskując jego założenia jako chore urojenia.
Chociaż globalizacja umożliwiła niektórym zdobycie ogromnych bogactw, większej grupie nie dała zupełnie nic, tym samym pogłębiając w rażący sposób społeczne nierówności. Objęcie globalnego przywództwa dało amerykańskim żołnierzom szerokie możliwości eksploracji egzotycznych i nieznanych krajów, ale niewielu uznałoby wyniki prowadzonych działań wojskowych za zaprowadzenie porządku, o pokoju i harmonii nie wspominając. Zamiast tego Amerykanie przywykli do wojny.
Andrew Bacevich
Fragment książki „The Age of Illusions: How America Squandered Its Cold War Victory”, Metropolitan Books, 2020