
Apologia Donalda Trumpa
Przy wyborach mamy tylko dwóch kandydatów. Rozsądne jest więc pytanie: przy wszystkich problemach i niedociągnięciach – czy ktoś inny by to rozwiązał lepiej? A zwłaszcza: czy teraz chcemy powierzyć losy kraju komu innemu? – pyta Jan ŚLIWA
Donald Trump dla wielu to wróg publiczny no. 1, nowy orwellowski Emmanuel Goldstein. Jego żółtawa grzywa (podobnie jak czupryna Borisa Johnsona) nawet bez komentarza wywołuje stosowne reakcje. W różnych kompozycjach pojawia się regularnie na okładce „Spiegla”. Po co marnować słowa – to Trump! Nawet na konferencji naukowej wystarczy powiedzieć „Trump…”, zawiesić głos, porozumiewawczo się uśmiechnąć, by zdobyć sympatię sali. Ostatnio na CNN Fareed Zakaria z miną Katona oznajmił, że Washington Post zliczył 25 tysięcy kłamstw Trumpa. Więc po co go słuchać? Gdy w ONZ krytykował uzależnianie się Europy od Rosji rurociągiem Nord Stream 2, Heiko Maas, minister aspirującego hegemona Europy, podśmiechiwał się tylko w kącie. W księgarniach całe regały wyłożone są krytyką Trumpa. I tu nagle pojawia się książka spokojnie i rzeczowo argumentująca na jego rzecz. To znaczy zbyt widoczna nie jest – jeszcze nie drugi obieg, ale trzeba o niej wiedzieć i zamówić ją przez Amazon.
Victor Davis Hanson, The Case for Trump (Basic Books, 2019)
.Autor, Victor Davis Hanson, to znawca kultury klasycznej, historyk, publicysta i farmer. Jest farmerem w szóstym pokoleniu w południowej Kalifornii, ma naprawdę coś do powiedzenia o poziomie wody gruntowej i cenie rodzynek. To trzyma go przy ziemi. Z drugiej strony po części żyje w świecie klasyki, opis obecnej dekadencji znajduje w Satyriconie Petroniusza i u Katullusa. Pisze o wojnie peloponeskiej i drugiej światowej. Interesujące są jego podcasty i wywiady (np. w Hoover Institution) na tematy aktualne i historyczne. Zawsze spokojny, niepatrzący na mody, o wielkiej wiedzy, wart słuchania.
Swoją książkę Hanson doprowadził do wyborów uzupełniających w 2018 r. Dla wielu wciąż problemem było to, dlaczego Trumpowi udało się zdobyć władzę. Hillary Clinton w rozrachunkowej książce What happened podaje wiele przyczyn swojej porażki (Hanson wylicza 21), zapominając, że połowa wyborców czuła się odrzucona przez obóz postępu, a ona sama była raczej uosobieniem tego problemu, a nie jego rozwiązania.
Mówi się, że Trump dzieli Amerykę. Ameryka jest raczej dawno podzielona, tyle że lewica myślała, że jest na kursie do całkowitego zwycięstwa, a tu Trump stanął jej na drodze.
Klasyczne jest sformułowanie Clinton nazywające wyborców drugiej strony „workiem żałosnych osobników (basket of deplorables), rasistów, seksistów, homofobów, ksenofobów, islamofobów – i czego tam jeszcze”. Znamy z Polski pogardę elit (?) dla „Hunów z Podkarpacia”. W Ameryce występuje podobna, jeżeli nie silniejsza. Hanson cytuje dziennikarzy i polityków, którzy zwłaszcza po porażce odczuwali wściekłość i nie musieli już kryć swoich uczuć. Przykłady: „poszedłem do Walmartu, mogłem CZUĆ ZAPACH wyborców Trumpa”, „gdyby złożyć razem ich usta, mielibyśmy pełny zestaw zębów”, określenia jak „męty społeczne” czy „POS (pieces of sh*t)”, „za.upie (sh**hole) pełne głupców”. Traktowanie kobiet z przeciwnego obozu, wyśmiewanie się z wyglądu, stroju i akcentu – przy feministycznej retoryce – bardziej pasuje do baru portowego niż do salonów. Dżentelmen i noblista Barack Obama określał wcześniej wyborców drugiej strony jako rasistów, którzy „trzymają się tylko broni i religii”. Szczególnie nieelegancko odniósł się do swojej białej babci, która skąpiła sobie, by opłacić mu szkoły, i której obawy skwitował słowami „to typowa biała”.
Taka pogarda jest receptą na sukces, pod warunkiem że adresaci przekazu poczują się zawstydzeni i zostaną w domu lub zagłosują prawidłowo, a w końcu wymrą jak dinozaury. Skłoniła ich jednak do oporu, tym bardziej że ktoś stał się jego twarzą.
.I tu wkracza Donald J. Trump. Można się zastanawiać, czy jest autentycznym trybunem ludowym, czy tylko żądny władzy obliczył, jak demagogiczną propagandą ogłupić takie kręgi wyborców, by w listopadzie 2016 r. uzyskać większość w kolegium elektorskim. Jego oponenci wyznają wersję drugą, wzmocnioną oskarżeniem, że zwycięstwo dał mu rosyjski spisek, a sam Trump jest marionetką Putina. Nie bardzo jest to przekonujące, ponieważ prezydentura jego nie była usłana różami. Miodowego miesiąca nie było, opozycja od początku próbowała doprowadzić do impeachmentu, robiąc zresztą niewiele więcej ponad to. Hanson pisze, że gdyby inni prezydenci byli tak traktowani przez media, Kennedy byłby znany nie z kryzysu kubańskiego i programu Apollo, lecz jako deflorator praktykantek. Kochliwy był nawet mimo zaawansowanej choroby Roosevelt, któremu schadzki organizowała jego córka Anna. W trakcie tego ataku medialnego Trump musiał się wykazać skórą słonia. Trudno widzieć w tym rozrywkę dla starszego pana.
Mimo swoich miliardów był w waszyngtońskim establishmencie zawsze outsiderem. Również działał nie w finansach czy kancelarii prawniczej, lecz w branży budowlanej, gdzie się twardo negocjuje i gdzie w grę wchodzą duże pieniądze, z ludźmi, których się niekoniecznie lubi, lecz z którymi trzeba ubić interes. Miał przez to kontakt z materią wymagającą konkretów, a nie okrągłych słówek, i z prostszymi ludźmi, w tym robotnikami. Zachował swój akcent z Queens (w przeciwieństwie do brooklińskiego Berniego Sandersa) – dla amerykańskich słuchaczy jest to pewnie istotnym wyróżnikiem.
Mając własne pieniądze, nie musiał się starać o sponsorów, mógł mówić to, co myśli, i tak, jak myśli. Mówił „nasi górnicy, nasi farmerzy, nasi weterani”. Hillary mówiła o nich „ci ludzie”, skreślając ich z góry – nic dla nich nie zrobi, ale i nic od nich nie otrzyma.
Jeżeli już przedstawiciele establishmentu próbowali nawiązać kontakt z prostymi ludźmi, było to nieautentyczne. A Trump mówił tak, by go zrozumiano. Czasem brutalnie, ale wykładał kawę na ławę, a jego słuchacze mieli dość czekania. Również gdy inni wypowiadali zgrane, okrągłe teksty, Trump był nieprzewidywalny, co było atrakcją – był słuchany, a jego wpadki były nawet tematem dnia. Prędko swą osobą zdominował wyścig.
Demokraci liczyli, że jego kandydatura pogrąży republikanów. W końcu, jak wiemy, wygrał i nominację, i prezydenturę. Do nocy ważyły się losy Florydy i Pensylwanii. Nie miał większości głosów w przekroju kraju, więc pokonani argumentowali, że właściwie przegrał. Ale przecież reguły gry były znane wszystkim: milion głosów w przegranej Kalifornii nie zmieniał tyle, co dziesięć tysięcy zdobytych w krytycznym okręgu w Pensylwanii. Podobnie w tenisie można przegrać 2:3, mając więcej wygranych gemów, i nie ma sensu się awanturować. Przykład Kalifornii jest o tyle interesujący, że rządzący tam demokraci świadomie dopuszczają legalną i nielegalną imigrację z Meksyku, chcąc trwale ugruntować swoją władzę. Podobny proces następuje w Teksasie. Czy jest to dobre dla kraju? Nie bardzo. Hanson na swojej farmie w Selmie w latach 70. nie zamykał drzwi na klucz, teraz ma mur i sześć psów.
Dochodzimy tu do problemów podjętych przez Trumpa. Nie wymyślił ich. Hanson w pewnym wywiadzie wylicza przypadki ze swojej okolicy z ostatnich dni: tu napad, tam zastrzelony rowerzysta. W okolicy grasują gangi z Oaxaca, sąsiad doprowadził do deportacji kogoś z nich, teraz otrzymuje na komórkę pogróżki z Meksyku. Nie tylko białym to przeszkadza, również legalni imigranci mają problem z nielegalnymi. Mniejszości werbalnie wspierane są przez demokratów, tyle że to za Trumpa wzrosły ich płace i spadło bezrobocie. Gorącym tematem jest white privilege. W telewizji wygląda to tak: siedzą w panelu sami biali i krytykują uprzywilejowanie białych. Jakie przywileje ma syn farmera z Oklahomy? Łatwiej by się dostał na studia jako przedstawiciel którejś z dopieszczanych mniejszości. Teoria white privilege załamuje się w przypadku Azjatów: nie są tematem mediów, solidnie się uczą, aż za solidnie. Dlatego renomowane uczelnie ograniczają ich dostęp poprzez negatywne punkty i numerus clausus, tak jak stosowały numerus clausus wobec Żydów (o czym wolą nie pamiętać).
Problem z głosicielami postępu jest taki, że – jak mówią Niemcy – głoszą wodę, a piją wino. Propagują otwarte granice, a sami mieszkają w rezydencjach za wysokim murem. Argumentują za szkolnictwem publicznym, a sami posyłają dzieci do prywatnych szkół.
Jednym z centralnym punktów jest obecnie konflikt z Chinami. Przez lata wiedziano, że coś jest nie tak: Chiny wchodziły na obce rynki, chroniąc swój; podkradały technologie. Gdy Zachód spał, wierząc w koniec historii, Chiny budowały swoją potęgę. Przyczynili się do tego sami Amerykanie – łatwiej było delegować produkcję do Azji, by mieć tańsze produkty i wyższe zyski. Legalnie czy nie, Stany zaczęły przegrywać w tej grze.
.Trump, według hasła Make America Great Again, postanowił dbać nie o dobro ludzkości, lecz o Amerykę i Amerykanów. Wymagało to brutalnego powiedzenia, o co chodzi, otwartym tekstem: taki jest nasz interes, tego chcemy. Oprócz Putina, Erdogana, Xi i Kima dziś nikt tak nie mówi. Szok. Komentatorzy na ogół skupili się na formie, nie na treści. Zresztą obrona interesu narodowego też podpada pod parę wstydliwych „-izmów”. Po czasie da się jednak słyszeć (dyskretne) głosy, że Trump miał wiele racji. Czy w tym starciu wygra, to inna sprawa.
Jednym z efektów ochłodzenia stosunków z Chinami miała być reindustrializacja Ameryki. W świetle pandemii zależność od Chin ukazała się z całą ostrością. Trump próbuje też przymusić amerykańskie firmy do powrotu z produkcją do kraju. Wynik tego sporu, zwłaszcza w obecnym chaosie, jest trudny do przewidzenia. Jasne jest jednak, że demokraci nie zrobiliby kroku w tym kierunku, zwłaszcza przy swej pogardzie dla mieszkańców starych regionów przemysłowych.
Te i inne przykłady pokazują, że Trump mimo wieku ma dość energii, by zaatakować problemy, które wszyscy zamiatają pod dywan, co go łatwo wystawia na ostrzał. Antypopuliści argumentują często, że populiści do złożonych problemów zabierają się prostackimi metodami. Ale sami najwyżej organizują kolejną konferencję i ustalają, że coś z tym trzeba zrobić. Przykład: podejmuje się decyzję, że przestępca imigrant powinien zostać deportowany. Tyle że nikt nie potrafi tego przełożyć na konkretne kroki, a te będą nieprzyjemne, dadzą kłopotliwe obrazki i wzbudzą protesty. Więc lepiej nic nie robić.
Hanson przyrównuje Trumpa do bohaterów tragedii antycznych (Ajaks Sofoklesa), ale również bohaterów westernów. Klasyczna sytuacja: bandyci grasują w mieście, wszyscy się boją. I tu nagle przychodzi człowiek znikąd, wybija bandytów, po czym oddaje gwiazdę szeryfa i odjeżdża w dal. Mieszkańcy są zadowoleni, lecz go więcej nie chcą. Jego metody pistolero z Dzikiego Zachodu są nieprzydatne w nowych czasach. Nikt nie wyraża mu wdzięczności, chcą o nim zapomnieć. Takim bohaterem był też generał Curtis LeMay, takim był George Patton: „Dajcie mi armię absolwentów West Point, a wygram bitwę. Dajcie mi garść Teksańczyków po szkole rolniczej, a wygram wojnę”. Nie pasował do struktur, ale ze swoją armią dotarł do Pilzna, a dotarłby do Pragi.
Trump ze swoimi manierami nie przystaje do dobrego towarzystwa. Trudno go sobie wyobrazić w kole byłych prezydentów gawędzącego z Clintonem i Obamą.
Pewnie też nie będzie wygłaszał referatów po sto tysięcy za wieczór. Nie potrzebuje tego zresztą.
I tak było do zimy. Trump miał utrzymać dobrą sytuację gospodarczą do listopada i prawdopodobnie wygrać reelekcję. Ale w styczniu wszystko się zmieniło: pandemia, załamanie gospodarcze, teraz zamieszki rasowe. Jak się to skończy – nie wiadomo.
.Przy wyborach mamy tylko dwóch kandydatów. Rozsądne jest więc pytanie: przy wszystkich problemach i niedociągnięciach – czy ktoś inny by to rozwiązał lepiej? A zwłaszcza: czy teraz chcemy powierzyć losy kraju komu innemu? Czasy są burzliwe, trzeba szybkich decyzji. Lepiej niedoskonałych niż żadnych. Ale czy przy rozhuśtanych emocjach jest czas na rozsądne pytania?
Jan Śliwa
Victor Davis Hanson, The Case for Trump (Basic Books, 2019)