Jan ŚLIWA: Lecą łabędzie (czarne)

Lecą łabędzie (czarne)

Photo of Jan ŚLIWA

Jan ŚLIWA

Pasjonat języków i kultury. Informatyk. Publikuje na tematy związane z ochroną danych, badaniami medycznymi, etyką i społecznymi aspektami technologii. Mieszka i pracuje w Szwajcarii.

Ryc.Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Mur chroniący elektrownię w Fukushimie miał 6 metrów wysokości, fala tsunami doszła do 14 metrów i zalała elektrownię. Z kolei przez całą zimną wojnę każdy szwajcarski dom miał w piwnicy schron z zapasem żywności. Wylano morze betonu, wojny atomowej nie było – pisze Jan ŚLIWA

Jak i przed czym się strzec? Przed wszystkim i zawsze się nie da. Na ogół przygotowujemy się na zdarzenia w pewnym codziennym zakresie. Uwzględniamy rzadsze zdarzenia, jak pożar domu czy kradzież samochodu, których prawdopodobieństwo jednak jesteśmy w stanie oszacować. Czasem pojawiają się zdarzenia naprawdę rzadkie, za to o katastrofalnych skutkach, niszczące całe nasze plany życiowe, czasem razem z nami. Znajdujemy się wtedy w sytuacji indyka tuczonego na Święto Dziękczynienia, który nabrał zaufania do przyjaznego farmera – aż tu nagle ucięto mu łeb. Zdarzyło się to raz tylko, statystycznie przeanalizować się nie da, nie da się też czegoś na przyszłość nauczyć, zwłaszcza że łeb już ucięty. Analogia ta pochodzi od Nassima Nicholasa Taleba, który wprowadził również pojęcie czarnych łabędzi: wszystkie łabędzie są białe, są wręcz symbolem bieli, aż tu nagle pojawia się czarny.

Takim czarnym łabędziem prawdopodobnie będzie aktualna epidemia koronawirusa. Może jeszcze przejdzie względnie łagodnie, jak kryzys finansowy w 2008 r., gdy dodrukowano pusty pieniądz, dzięki czemu szok był mniejszy, wobec czego finansistów niewiele nauczył. Ale może też doprowadzić do obalania kolejnych kamieni domina i całkowitego przeorganizowania świata.

Czy był jednak ten łabędź aż taki czarny? Epidemiolog Michael Osterholm dwa lata temu, w 2017 r., ostrzegał przed zabójczymi mikrobami, wymieniając na pierwszym miejscu grypę [LINK]. Co 10–20 lat pojawia się nowa mutacja, która zbiera obfite żniwo. Jednak w czteroletniej perspektywie wyborczej ważniejsze jest cięcie kosztów, w tym na badania medyczne. Przypomina to nastawienie gracza na giełdzie, który obserwując kilkuletni wzrost, myśli, że na giełdzie powstaje majątek z niczego, dostępny dla każdego. Co jakiś czas jednak kursy zostają urealnione, z czego podnoszą się przez kilka lat, i w dłuższej perspektywie wzrost jest o wiele wolniejszy – o ile jest.

Oprócz rzadkości ważną cechą czarnego łabędzia są wielkie, nieprzewidywalne konsekwencje. Tu parę słów o liczbach. Wielu mówi, że ofiar jest na razie mało, mniej niż przy sezonowej grypie lub od wypadków samochodowych. To prawda. Jeżeli jednak od wypadków ginie (dajmy na to) 10 tysięcy rocznie, to prawdopodobieństwo, że za rok będzie to 100 tysięcy, jest praktycznie zerowe. Natomiast przy epidemii (pamięta ktoś, jak niedawno był pierwszy pacjent w Europie?) prawdopodobieństwo miliona zgonów jest spore, zwłaszcza gdyby nic nie robić. To tzw. rozkłady o „grubych ogonach”, o większym prawdopodobieństwie zdarzeń ekstremalnych.

W Szwajcarii 24 marca było 9877 przypadków, tydzień wcześniej 2742, pierwszy pacjent 25 lutego. Od 1 do 10 000 w miesiąc. Szybko. Będzie więcej. I o to tu chodzi. Niestety, do wielu to wciąż nie dociera.

Co więc będzie? Mam przed sobą kilka książek przedstawiających wizje futurologiczne, pisane przez mądrych autorów. Dotyczą głównie skutków rozwoju sztucznej inteligencji i geopolitycznych przetasowań, jak wzrostu roli Azji. Choć problemy te wrócą, na razie je odstawiam – dochodzi właśnie do Wielkiego Przetasowania. Czytałem i widziałem sporo komentarzy. Polecić mogę wywiad z Jackiem Bartosiakiem [LINK]. Nie ja jeden zauważyłem częstość westchnień, zawahań i zamyśleń, nie ja jeden odebrałem je pozytywnie. W sytuacji, w której tak wiele jest możliwych rozwidleń i w której na siebie wzajemnie oddziałują wirusy, ludzie, ekonomia, środowisko, technika itp., wszelka pewność byłaby nie na miejscu. Co stwierdziwszy, spróbuję jednak snuć moje własne teorie.

Już wiemy, że gładko to nie przejdzie. Nawet kilkutygodniowa przerwa w produkcji będzie odczuwalna, choć podobnie można było myśleć podczas kryzysu naftowego w 1973 r. (dawno, ale ja pamiętam). Mimo perturbacji, jak odejście dolara od parytetu złota, świat to przetrzymał. Powstaje pytanie, czy czekają nas nieznaczne korekty, czy padną kolejne kamienie światowego domina. Ujawniły się milczące założenia, nie takie oczywiste, jak myślano:

– szlaki handlowe są otwarte i bezpieczne, mają dowolną przepustowość,
– produkować wszystko można w najtańszym miejscu, czyli Azji (potem Afryce),
– Azja ma wystarczające moce produkcyjne,
– sprzeda nam, co zechcemy, wystarczy zamówić i zapłacić,
– na świecie w podstawowych regionach panuje pokój.

Z tych powodów produkcja działała just in time, bez strategicznych rezerw i bez strategicznej oceny partnerów. Tak to produkcja substancji aktywnych dla leków, zwłaszcza generycznych, została przesunięta do Chin i Indii. W efekcie drobne perturbacje w transporcie spowodowałyby problemy w amerykańskich aptekach, nie mówiąc o sytuacji, gdyby Chiny chciały zatrzymać te produkty dla siebie – z powodu epidemii lub w celu wywarcia nacisku. A tak się stało. Dlatego mówi się o przesunięciu produkcji do innych krajów, w tym do Polski. Jeżeli jednak nie chodzi o trampki, lecz o elektronikę z udziałem lokalnej myśli technicznej, nie jest to takie proste.

Nie wiadomo czy Chiny upadną, czy się podniosą. W lutym myślano, że Chiny się załamią, a innych najwyżej dotknie brak dostaw, teraz sytuacja wygląda odwrotnie.

Zachód wykazał się swoją typową arogancją, zakładając, że problem jest chiński, spowodowany komunizmem, a demokratycznego Zachodu nie dotyczy. A przecież już średniowieczna Czarna Śmierć pokazała, że zaraza nie ma respektu dla książąt. Ale jeszcze może zdarzyć się wiele. Do chińskich fabryk wracają robotnicy z prowincji, przyjeżdżają też studenci z zagranicy, ponieważ nieczynne są zachodnie uniwersytety. Duże ruchy ludności, nowe niebezpieczeństwo. Epidemiolodzy i tak ostrzegają przed drugą falą na jesieni. Otwarta jest sprawa Ameryki. Trudno tam wprowadzić chińskie metody, a mogą być niezbędne. Wielu Amerykanów bardziej myśli o kupnie broni niż kwarantannie. A wirus nie boi się nawet F35, nie da się też zasypać dolarami. Akcentowanie przez Trumpa, że to chiński wirus, można odebrać raczej jako sygnał niepewności, przekonania, że nie pójdzie to dobrze i może będzie trzeba to na kogoś zwalić. Również abstrakcyjny jest jego pomysł, by Chiny zapłaciły odszkodowanie za swoje niedociągnięcia. Gdyby kraje miały płacić za skutki swoich decyzji dla innych, polityków zastąpiliby prawnicy.

Dalszym czarnym scenariuszem może być wybuch epidemii w Afryce, ominiętej dotąd przez zarazę. Słaba służba zdrowia, połączona z gigantycznym wzrostem demograficznym w ostatnich latach może wywołać olbrzymią presję na Europie. Tym razem byliby to autentyczni uciekinierzy, walczący o życie. Zarażeni, trudni do kontroli. Sytuacja o wiele gorsza niż na granicy grecko-tureckiej, z tym że ta nie jest fantazją. Oczywiście może się też okazać, że izolacja da efekty, choroba zacznie wygasać, a pracujący bez wytchnienia naukowcy wynajdą skuteczne leki i szczepionkę na odparcie drugiej fali. O wiele lepiej najeść się tylko strachu niż przeżyć (lub nie) prawdziwy armagedon.

Ale istota tego wirusa polega nie tyle na tym, że atakuje poszczególne regiony, lecz na tym, że przecina całą tkankę gospodarki i codziennego życia w poprzek – mianowicie na całym świecie ryzykowne jest czegoś dotknąć i z kimś się spotkać. Zatrzymuje się wszystko, od organizacji międzynarodowych po kluby tenisowe. W technice to porównywalne z przecięciem kabli podmorskich, złamaniem kryptografii, awarią GPS, krytyczną pluskwą w systemie Windows lub globalnym wyłączeniem sieci energetycznej.

Trzeba przestawić całe życie. Ludzi omijamy z daleka, uważamy przy każdym dotknięciu. Przy założeniu, że za parę miesięcy z tego wyjdziemy, będzie to potężny test dla krajów – rządów i społeczeństw. Widzimy konkurs, kto sobie da radę najlepiej.

Wszystkie kanty i rysy, dotąd przypudrowane, wychodzą na światło dzienne. Kto ma zrównoważony budżet, tego będzie stać na przetrzymanie ciężkich czasów i odbicie od dna, a kto nie ma, ten ma pecha. Może to być problemem, bo wiele krajów żyło na rosnących długach, wspomagając nieefektywne przedsiębiorstwa-zombie, byle tylko uniknąć kryzysu. A ten się tylko odsunie i wybuchnie ze wzmożoną siłą. Nawet drukowanie pieniędzy bez pokrycia ma swoje granice. Sektor finansowy prawie na pewno zostanie „urealniony”. Może też przyspieszeniu ulec odchodzenie od gotówki.

Również kto zminimalizuje liczbę zachorowań i zgonów, zmniejszy straty ludności i będzie miał mniej poobijane społeczeństwo, nawet bardziej zwarte niż przedtem. A uda się to temu, kto ma energiczny i fachowy rząd, wolny od przepychanek partyjnych, z solidnym poparciem społecznym. Taki rząd też wyjdzie z sytuacji wzmocniony, będzie mógł też pewniej sterować krajem na arenie międzynarodowej. Może to być szansa dla Polski. Na razie nie jest źle. Ostatnio nawet niemiecki „Tagesspiegel” zalecał wymianę doświadczeń z innymi, w tym z Polską, stwierdzając: „Jeżeli inni działają inaczej niż my, nie musi być to błędne. Może to nieoczekiwanie stać się wzorem”. Myśl, że Polska może być wzorem dla Niemiec, jest rzeczywiście nieoczekiwana. Ale to sygnał, że jest realna szansa, by w obliczu faktów zyskać autentyczny szacunek, by przestać być traktowanym z łaską i lekceważeniem. Droga jest jednak daleka i wyboista.

Ważna jest też spójność społeczeństwa. Odzywa się solidarność, ludzie pytają sąsiadów, czy trzeba w czymś pomóc. Obserwuję to nawet w uchodzącej za chłodną Szwajcarii. Ale w wielu krajach Zachodu na obrzeżach społeczeństwa żyją grupy przynależące do niego jedynie formalnie.

Są dzielnice, gdzie z trudem wjedzie policja, a nawet karetka niosąca pomoc. Trudno sobie tam wyobrazić przestrzeganie rygorystycznych przepisów. A ich lekceważenie to bomba zegarowa, która po okresie inkubacji wirusa wybuchnie.

Jak zapewnić pomoc ludziom, którzy przedstawicieli państwa uważają za wrogów? A gdy ich bliscy zaczną umierać, co zrobią? Poddadzą się kwarantannie, licząc na pomoc sąsiadów? Tych sąsiadów, którzy im podpalają samochody? A może rozbiegną się, niosąc ze sobą wirusa?

Widać więc, że jest to nowe rozdanie, można dużo zyskać, można dużo stracić. Już teraz taka Korea Południowa budzi szczery podziw, dalej Tajwan i jednak Chiny. Najwyraźniej mimo gigantycznej skali dały radę i mając rezerwy sprzętu i ludzi, przeszły do kontrofensywy PR-owej jako łagodne Imperium Uśmiechu.

Widać masowy ruch „wracania do siebie”. Kraje zamykają granice, sprowadzają swoich. Nagle bez zbędnego gadania okazuje się, że każdy instynktownie zna swoje miejsce. To jeden z przykładów, jak życie weryfikuje teorie głoszone na Harwardach. Możliwe, że i w nauce, i w polityce nastąpi Wielkie Urealnienie. Gdy po studiach byłem w wojsku, pewien major z lubością wyłapywał studentów biegających na zaprawie porannej w cywilnych skarpetkach. Inny porucznik, rozsądny człowiek, skomentował to: „Dawno nie było wojny”. Ano nie było, właśnie przyszła. Mam nadzieję, że życie odsieje specjalistów od cywilnych skarpetek i neutralnych płciowo zaimków, ich bezużyteczność stanie się oczywista.

Wracając do repatriacji – czy będzie ona trwała? Czy Polacy znajdą sobie miejsce w kraju? A czy studenci chińscy wrócą na Zachód? To pytanie ma dodatkowy aspekt: narosło wiele wzajemnej niechęci i oskarżeń. Od tego, kto wyprodukował lub uwolnił wirusa, po to, kto jest nosicielem zarazków. Niedawno krzywo patrzono na każdego o azjatyckich rysach, teraz podejrzany jest przybysz z Włoch, a kto jutro – zobaczymy. Pod Florencją, w Prato, zastępy Chińczyków produkują tekstylia made in Italy. Nie dość, że zniszczyli lokalne rzemiosło, prawdopodobnie przynieśli śmiertelną chorobę. Potencjał konfliktów jest olbrzymi, zwłaszcza że zagrożenie strząsa puder politycznej poprawności, do głosu dochodzi biologia.

Tyle o wielkiej polityce i globalnych trendach. A co z nami? Zdarzenia te mogą nam przypomnieć o czarnych łabędziach, które na nas czyhają w naszym życiu, które wydaje się tak stabilne. Mój dziadek w swoim domu w Przeworsku mieszkał kolejno w CK Monarchii Naddunajskiej, Drugiej RP, Generalnej Guberni i PRL, mając dostęp do morza a to w Trieście, a to w Gdyni. Walut przeżył kilka, a zabezpieczeniem miały być dolary zaszyte w materacu, który po śmierci babci (grypa Hongkong w 1968 r.) jej synowie spalili ze względów higienicznych.

.Pieniądze – rzecz nabyta; po ich utracie można skoczyć z wieżowca, jak krótkotrwali milionerzy z lat 20. XX w. lub jak Zorba – zawołać „Jaka piękna katastrofa” i zatańczyć sirtaki. W ostatecznym rachunku zostają przyjaźń i rodzina. Obecnie dzwoni do mnie wielu starych znajomych, ja też sprawdzam listę obecności. Na razie wszyscy są.

Jan Śliwa

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 27 marca 2020
Fot. MARKO DJURICA / Reuters / Forum