Dani RODRIK: Kapitalizm drobnego druku

Kapitalizm drobnego druku

Photo of Dani RODRIK

Dani RODRIK

Ekonomista, autor m.in. "The Globalization Paradox: Democracy and the Future of the World Economy". Ostatnio wydał "Straight Talk on Trade: Ideas for a Sane World Economy".

Jeśli populiści zyskują posłuch, a nawet znaczące wsparcie dla formułowanych zarzutów wobec wolnego rynku, to część winy ponoszą tutaj akademiccy propagatorzy wolnego rynku – pisze Dani RODRIK

Czy ekonomiści są odpowiedzialni za niespodziewany sukces Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych? Otóż ekonomiści mogą jedynie marzyć o takiej władzy. Lecz nawet jeśli nie spowodowali wygranej (lub przegranej) Trumpa, to jedno jest pewne: ekonomiści mogliby mieć większy (a w dodatku pozytywny) wpływ na debatę publiczną, gdyby trzymali się ściślej istoty swojej nauki, zamiast podlizywać się celebrytom globalizacji.

Prawie dwadzieścia lat temu, kiedy moja książka Has Globalization Gone Too Far? była już w druku, zwróciłem się do pewnego znanego ekonomisty o napisanie kilkuzdaniowej recenzji, którą chciałem zamieścić na okładce. W książce zawarłem tezę, że bez bardziej świadomego podejścia ze strony rządu globalizacja może doprowadzić do pogłębienia różnic społecznych, problemu niesprawiedliwości dystrybutywnej dóbr oraz podważenia przepisów krajowych. Dziś takie stwierdzenia nie są niczym nowym. Jednak ekonomista odniósł się do nich niechętnie. Choć tak naprawdę nie był przeciwnikiem moich argumentów, obawiał się, że będą „wodą na młyn dla barbarzyńców”. Protekcjoniści kurczowo trzymali się mojej krytyki globalizacji, by podtrzymywać swój samolubny i ograniczony punkt widzenia.

Wciąż spotykam się z podobnymi reakcjami ze strony kolegów po fachu. Któryś z nich może podnieść rękę i zapytać: „Nie martwisz się, że twoje spostrzeżenia mogą być opacznie zrozumiane i wykorzystane przez tych samych demagogów i populistów, których krytykujesz?”.

Zawsze istnieje ryzyko, że to, co mówimy, zostanie przekręcone i użyte przez naszych przeciwników w debacie publicznej. Nigdy jednak nie rozumiałem, dlaczego dla wielu ekonomistów to wystarczający powód, by formować nasze wypowiedzi na temat rynku w określony sposób. Ten sposób myślenia opiera się na założeniu, że „barbarzyńcy” istnieją tylko po jednej stronie sporu. W myśl tego ci, którzy narzekają na postanowienia Światowej Organizacji Handlu, są nieznośnymi protekcjonistami, a popierający je będą zawsze po stronie „naszych”. W rzeczywistości wielu entuzjastów handlu również wyznaje samolubny i ograniczony punkt widzenia. Koncerny farmaceutyczne forsujące coraz ostrzejsze prawo patentowe, banki sięgające po nieskrępowany dostęp do rynków zagranicznych czy wreszcie firmy międzynarodowe poszukujące korzystnych dla siebie trybunałów arbitrażowych nie przyczyniają się do dobra interesu publicznego bardziej niż protekcjoniści. Kiedy więc ekonomiści powściągają swoje argumenty, tak naprawdę popierają interes jednej ze stron – jednych „barbarzyńców” w opozycji do innych.

Od dawna niepisaną zasadą ekonomii było popieranie handlu i niewczytywanie się w drobny druk. Doprowadziło to do ciekawej sytuacji. Standardowe modele handlu, z których korzysta się zazwyczaj, opierają się na twardych zasadach: straty po stronie określonej grupy producentów lub pracowników generują zyski po stronie handlowców. Co za tym idzie, ekonomiści od dawna wiedzą, że niedogodności – takie jak źle funkcjonujący rynek pracowniczy lub kredytowy, zewnętrzne czynniki środowiskowe, brak doświadczenia lub monopolizacja – mogą utrudnić zbiory tych zysków. Są również świadomi, że korzyści gospodarcze z umów międzynarodowych, które wpływają na przepisy krajowe – takie jak zaostrzenie prawa patentowego lub dopasowywanie przepisów BHP – są zasadniczo dyskusyjne.

Mimo to ekonomiści powtarzają śpiewkę o zaletach przewagi komparatywnej i wolnego rynku bez względu na sytuację handlową. Konsekwentnie lekceważą problemy dystrybucyjne, mimo że np. pojawienie się Północnoamerykańskiego Układu Wolnego Handlu czy wejście Chin do Światowej Organizacji Handlu wpłynęły bezpośrednio na pewne środowiska w Stanach Zjednoczonych. Ekonomiści błędnie oszacowali wielkość zysków z umów międzynarodowych, mimo że zyski z tego typu transakcji są obecnie relatywnie niskie od lat 90. Propagują przekonanie, że współczesne umowy handlowe to przypadek „umów wolnorynkowych”, choć Adam Smith i David Ricardo przewróciliby się w grobie, gdyby poznali szczegóły zapisów Partnerstwa Transpacyficznego dotyczącego własności intelektualnej oraz zasad inwestycyjnych.

Niechęć do ukazywania prawdziwego oblicza handlu kosztowała ekonomistów utratę zaufania społecznego. Co gorsza, stała się argumentem dla ich przeciwników. Ich własna niemożność oddania prawdziwego obrazu tej dziedziny, z jej niuansami i zmiennymi okolicznościami, sprawiła, że tym łatwiej jest teraz oczerniać handel, często niesłusznie, co przynosi przykre konsekwencje. Przykładowo, choć handel przyczynił się do wzrostu nierówności społecznych, jest jedynie jednym z czynników odpowiedzialnych za ich narastanie, stosunkowo niewielkim w porównaniu z technologią.

Gdyby ekonomiści przedstawiali wady handlu bardziej bezpośrednio, byliby darzeni większym zaufaniem w tej debacie, na wzór uczciwych maklerów.

Mielibyśmy bardziej merytoryczną dyskusję na temat dumpingu socjalnego, gdyby ekonomiści byli bardziej skłonni do uznania, że import z krajów nieprzestrzegających prawa pracowniczego może spowodować poważne zastrzeżenia w kwestii sprawiedliwości dystrybutywnej. Można by wtedy odróżnić przypadki spadku produktywności z powodu niskich płac w biednych krajach od jawnych przypadków łamania praw człowieka. A przedsięwzięciom niebudzącym tego typu zastrzeżeń trudniej byłoby przykleić łatkę „niesprawiedliwego handlu”. Tak samo gdyby ekonomiści otworzyli się na opinie krytyków ostrzegających przed manipulacjami walutowymi, nierównowagą rynkową i utratą stanowisk pracy, zamiast trzymać się modeli zakładających w takich przypadkach skupienie się na bezrobociu i innych zagadnieniach makroekonomicznych, mogliby być na lepszej pozycji, by odpierać zarzuty o niekorzystnym wpływie handlu na bezrobocie.

.W dużym skrócie – gdyby ekonomiści upublicznili zastrzeżenia, dyskusje i fale sceptycyzmu, które podnoszą się w salach konferencyjnych, staliby się lepszymi obrońcami światowej gospodarki. Niestety, ich zapał do bronienia się przed przeciwnikami zadziałał na ich niekorzyść. Jeśli populiści zyskują posłuch, a nawet znaczące wsparcie dla swoich bezpodstawnych zarzutów wobec wolnego rynku, to część winy za taki stan rzeczy ponoszą tutaj akademiccy propagatorzy wolnego rynku.

Dani Rodrik
Tekst ukazał się w nr 10 miesięcznika opinii „Wszystko Co Najważniejsze” [LINK]

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 12 marca 2019
Fot. Norbu Gyachung