
Jak (z)niszczyć polską naukę?
Chroniona ustawą kadencyjność w Łukasiewiczu okazała się jednym z najbardziej przykrych zaskoczeń, którego politycy doświadczyli. I to zaskoczeń psujących smak dopiero co odkrytej beczki miodu. I o ile władzom ministerstwa nie przeszkadza fakt, że największa organizacja naukowa w Polsce od półtora roku nie ma wiceprezesa do spraw badawczych (a tak!), to na poziomie instytutów wymianę dyrektorów udało się w niektórych przypadkach przeprowadzić już dwukrotnie. Dlaczego? – pyta Andrzej DYBCZYŃSKI
.Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego ogłosiło propozycję zmian w ustawie regulującej funkcjonowanie Sieci Badawczej Łukasiewicz. Należało oczekiwać, że proponowane zmiany wyeliminują przynajmniej najbardziej rażące przejawy upolitycznienia największej organizacji naukowej w Polsce. Wszak to kolejnym skandalom w Łukasiewiczu rządzący zawdzięczali pierwsze dymisje w koalicyjnym rządzie – słynną aferę paliwową Bartłomieja Ciążyńskiego czy konieczność dymisji ministra nauki Dariusza Wieczorka.
Niestety, to, co przez minione półtora roku można było tłumaczyć jako serię ekscesów żądnego stanowisk, a okrutnie wyposzczonego partyjnego aktywu i gwałcenie apolityczności organizacji naukowej, po wprowadzeniu proponowanych zmian przybierze formę patologii zinstytucjonalizowanej. Bo właśnie taki będzie skutek proponowanej przez ministra Marcina Kulaska i nadzorującą Łukasiewicza wiceminister Marię Mrówczyńską likwidacji kadencyjności władz Centrum Łukasiewicz i podległych mu instytutów badawczych. Sytuacja wróci do czasów, gdy instytuty te były plemiennym łupem kolejnych nadzorujących ministrów. Ale o to przecież właśnie chodzi.
.Nie miejmy złudzeń – politycy wszelkiej maści zawsze będą dążyli do zawłaszczania wszelkich możliwych instytucji oraz obsadzania ich „swoimi ludźmi”. Robią to wszystkie partie – więc dziwić to nie powinno. Bulwersuje skala tego zjawiska w Polsce – polityczne zawłaszczanie instytucji naukowych w krajach cywilizowanych miejsca nie ma. A w krajach trochę mniej cywilizowanych nawet komuniści i naziści rozumieli, że wydajność silników rakietowych lub skuteczność leków nie zależy od tego, czy ich twórcy są lub nie są wielbicielami dyktatorów z wąsami.
I dlatego właśnie w najlepszych jednostkach naukowych na świecie konsekwentnie przestrzegane są dwie zasady, które pozwalają tym jednostkom funkcjonować niezależnie od polityków, a jednocześnie chronią owe jednostki przed patologiami wynikającymi z braku zewnętrznej kontroli.
Zgodnie z zasadą pierwszą pełnienie funkcji kierowniczych w jednostkach naukowych jest kadencyjne. Zasada kadencyjności jest fundamentalna z dwóch powodów. Po pierwsze, zapewnia stabilność i niezależność osobie zarządzającej jednostką naukową. Po drugie, kadencyjność chroni jednostkę naukową przed zbyt długim pełnieniem funkcji przez te same osoby, co może być groźne zarówno ze względu na brak nowych koncepcji rozwoju, jak i z uwagi na ryzyko powstawania zjawisk patologicznych. Zresztą zasada kadencyjności funkcjonuje w samorządach (jeszcze), w biznesie, na uczelniach czy nawet w wojsku.
Dokładnie taka była idea przyświecająca wprowadzeniu kadencji władz instytutów Łukasiewicza. Chodziło o ustanowienie stosowanego na całym świecie mechanizmu, który zapewniłby instytutom badawczym zdrowe zasady funkcjonowania i umożliwił konieczny dopływ nowych ludzi i idei – co w instytucjach powołanych do rozwoju technologii ma charakter fundamentalny.
Chodziło o wyeliminowanie sytuacji, w których te same osoby piastowały funkcję dyrektorów przez 30–40 lat bez przerwy, od wczesnego Gierka po późnego Kaczyńskiego (a tak!), stając się żywymi skamielinami rozwoju technologicznego. Poproszony w 2018 roku o opinię do proponowanych zmian rekomendowałem, by kadencja władz wynosiła pięć lat – w miejsce pierwotnie proponowanych czterech – by tym bardziej uniezależnić jednostki naukowe od cyklu wyborczego polityków, a naukowców ochronić od puszczanych w ruch co cztery lata plemiennych tomahawków. Ówczesny minister nauki, Jarosław Gowin, tę rekomendację przyjął, a parlament zatwierdził. Kolejni ministrowie – Murdzek, Czarnek i po zmianie władzy – Wieczorek – nie próbowali tej reguły zmieniać.
Druga zasada obowiązująca w najlepszych instytucjach badawczych na świecie stanowi, że wyboru na najwyższe stanowiska dokonuje zespół ekspertów niezależnych nie tylko od polityków, ale również od pracowników tejże jednostki i lokalnego środowiska. Dlatego na całym świecie takie panele eksperckie mają charakter międzynarodowy i składają się z ludzi, których niezależność i zawodowy dorobek nie budzą najmniejszych wątpliwości. Oni zaś własnej pozycji nie podważą, firmując swoim nazwiskiem lokalne układziki i kompromitujące decyzje kadrowe. Niestety, decydentom tworzącym Łukasiewicza odwagi na wprowadzenie tego mechanizmu już zabrakło. Ale jednocześnie nie blokowali jego stosowania. W zarządzanym przeze mnie wrocławskim instytucie PORT decyzje o kluczowych nominacjach podejmował taki zespół niezależnych ekspertów, których poprosiłem o wsparcie. W ciągu kilku lat jednostka z upadającej spółki, w której nikt nie chciał pracować, stała się instytutem pozyskującym najbardziej prestiżowe międzynarodowe granty i zatrudniającym najlepszych naukowców. Cud? Nie. Po prostu zastosowanie mechanizmów, które działają wszędzie na świecie.
Tymczasem w XXI wieku Ministerstwo Nauki proponuje likwidację kadencyjności władz w Łukasiewiczu – największej organizacji naukowej w Polsce. Czyli funduje nam powrót do mechanizmów, których patologiczny charakter jest znany równie dobrze, jak poziom troski polityków o merytoryczne obsadzanie stanowisk w podległych im instytucjach. Niestety, chroniona ustawą kadencyjność w Łukasiewiczu okazała się jednym z najbardziej przykrych zaskoczeń, którego politycy doświadczyli. I to zaskoczeń psujących smak dopiero co odkrytej beczki miodu. I o ile władzom ministerstwa nie przeszkadza fakt, że największa organizacja naukowa w Polsce od półtora roku nie ma wiceprezesa do spraw badawczych (a tak!), to na poziomie instytutów wymianę dyrektorów udało się w niektórych przypadkach przeprowadzić już dwukrotnie. Dlaczego?
.Otóż Łukasiewicz to 93 stanowiska zarządcze w obszarze badań nad nowymi technologiami. Zarówno naukowcy, jak i ludzie zarządzający nauką, to grono bardzo umiędzynarodowione – pracować mogą wszędzie na świecie. No, może z wyjątkiem miejsc, gdzie z powodu przynależności do innego plemienia ktoś by ich na przykład zjadł. A więc reformujący instytuty badawcze Gowin wymyślił sobie, że jeśli jako państwo chcemy, by w Łukasiewiczu pracowali najlepsi specjaliści, to musimy ich wynagradzać tak, jak są wynagradzani na świecie. W praktyce: do 10-krotności przeciętnego wynagrodzenia w przemyśle, czyli dzisiaj ok. 66 tysięcy złotych miesięcznie. Co gorsza, Gowin przekonał do tego rozwiązania parlament, a stabilność zatrudnienia zagwarantował właśnie kadencyjnością. Do Łukasiewicza zaczęli powoli ściągać najlepsi polscy naukowcy, często – wracający z zagranicy.
I nagle stało się w naszym państwie tak, że władze ministerstwa nauki się zmieniły. I ku swemu apetycznemu niedowierzaniu odkryły, że Łukasiewicz to owe 93 świetnie płatne stanowiska w całej Polsce. Znaleziono młodego polityka, który na stanowisku prezesa nigdy nie pomyli interesu partyjnego z interesem nauki. Plemienne tomahawki poszły w ruch i kadrowa karuzela zaczęła się kręcić. O ile ja w ciągu roku pełnienia funkcji prezesa Łukasiewicza odwołałem jednego dyrektora instytutu oraz dwóch wicedyrektorów – na podstawie negatywnych wyników kontroli – to nowy prezes, Hubert Cichocki, w ciągu podobnego czasu odwołał – przed końcem kadencji – ponad dwudziestu dyrektorów i wicedyrektorów instytutów naukowych, w tym nawet takich, których sam przed chwilą powołał (a tak!). Ruszyło kilkanaście sądowych procesów, a co gorsza, wybuchło kilka medialnych skandali. Na ponury żart zakrawa fakt, że gdy cały świat czyta w „The Economist” (z 9 października 2025 r.) o tym, że to Polska spośród wszystkich państw świata traci najwięcej na opuszczających kraj naukowcach, a z 17 polskich laureatów Nagrody Nobla żaden nie zdobył naukowego Nobla pracując w Polsce, prezes Cichocki może bezkarnie zmuszać kolejnych polskich naukowców do szukania pracy za granicą. Może po prostu z powodów, z których śmieje się naukowa Warszawa, prezes największej polskiej organizacji naukowej nie czyta „The Economist”?
Jednak społeczeństwo może przeboleć, że wyrzucona z instytutu we Wrocławiu wybitna chemik Alicja Bachmatiuk wróci do Korei. Może przeboleć, że wyrzucony z Łukasiewicza dyrektor i inżynier budujący silniki dla General Electric, Paweł Stężycki, przeniósł się do roboty na pustynię, do jakiegoś prowincjonalnego Abu Zabi. Pewnie będzie pasał Arabom wielbłądy. Nie takie straty Polska dźwigała i nie takich Polaków gorsi od Cichockiego wyganiali na obczyznę. A ponieważ prezes największej organizacji naukowej w Polsce i tak za granicę nigdy służbowo nie wyjechał (a tak!), to nie ma ryzyka, że spotka tam polskich naukowców, których wyrzucił z Łukasiewicza. To wszystko wyborcy ścierpią. Jednak tego, że na miejsce tych wyrzuconych naukowców prezes Cichocki zatrudnia za kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie kolegów – polityków, na których ciążą zarzuty wyłudzania służbowego paliwa (Wrocław), policjantów, którym powierzył zajmowanie się komercjalizacją technologii (Łódź), albo absolwentów Collegium Humanum, którym powierzył finanse największego instytutu w Polsce (Warszawa) – tego wyborcy mogą już nie ścierpieć. Pokazują to sondażowe wyniki PSL-u, który w osobie wiceminister Marii Mrówczyńskiej odpowiada za nadzór nad Siecią Badawczą Łukasiewicz. Media zrobiły raban, uroczystość podpisania setnego bezwartościowego listu intencyjnego z jakąś państwową firmą afery nie przykryła, więc rozkręconą karuzelę kadrową wstrzymano. Problem jednak pozostał – chroniona ustawą kadencyjność funkcji nie pozwala politykom robić z Łukasiewiczem tego, co im się żywnie podoba. Beczka miodu jest ciągle nie w pełni rozbita. A przecież kolejni kandydaci się niecierpliwią, bo zegar tyka i czasu coraz mniej…
Zasadę kadencyjności można oczywiście łamać, ale politycznie okazało się to zaskakująco kosztowne. I nie chodzi nawet o dziesiątki procesów i setki tysięcy złotych odszkodowań, które prawdopodobnie trzeba będzie wypłacać zwolnionym ludziom. Płacić przecież będzie podatnik, a nie prezes Cichocki czy wiceminister Mrówczyńska. Chodzi o coś znacznie poważniejszego – kolejne medialne skandale i wkurzenie „ciemnego ludu” za ostentacyjne podeptanie tych wszystkich obietnic, które mu złożono, obiecując uczciwe popisowskie państwo. A to wkurzenie utrwala się już w sondażach.
.W takiej sytuacji jedynym sensownym rozwiązaniem jest po prostu likwidacja ustawowej zasady kadencyjności władz w Łukasiewiczu, co odblokuje kolejne kadrowe karuzele. To, że jest to sprzeczne z logiką, która zapewnia sukcesy instytucjom naukowym na całym świecie? Może i tak, ale przecież nie o naukę tutaj chodzi. W protopaństwowej kulturze plemiennej osiągnięcia naukowe są wynikiem czarów i magii, a nie właściwej organizacji badań. To, że za chwilę nowa ekipa wyrzuci z pracy tych wszystkich radnych, policjantów i partyjnych prezesów, zastępując swoimi? Cóż, to jest wpisane w koszty. Raczej ich nie zjedzą, a przecież każdy miesiąc, w którym można zgarnąć kilkadziesiąt tysięcy złotych pensji, ukraść trochę paliwa albo zjeść kotleta za pieniądze podatnika, jest jak dar od naiwnych wyborców. A wstydzić się nie warto – ani przed środowiskiem, ani przed własnymi dziećmi. W chwili szczerości jeden z beneficjentów powiedział, że „za takie pieniądze to ja bym się na wszystko zgodził”. No jasne. Jak u Majewskiego – „abu czysta gęba, abu pełen bandzioch”.
A wszystkim tym naukowcom, Stężyckim, Bachmatiukowym, Marcowym czy innym Konkolom, którzy kiedyś uwierzyli, że można wrócić do Polski i budować w niej nowoczesną organizację naukową, życzymy sukcesów w pracy dla obcych oraz przesyłamy znad Wisły słowa niezapomnianego Leca: nauka jest sprawą wielkich. Wam, maluczkim, należą się tylko nauczki.



