Wirtualna szkoła? Nie, dziękujemy!
Tak naprawdę nikt nie był przygotowany na konsekwencje spowodowane koronawirusem i ludzie z niedowierzaniem obserwowali zmiany, które pociągnęła za sobą epidemia. W Mediolanie szkoły zostały pozamykane w ostatnim tygodniu lutego. I przez dłuższy czas nie działo się praktycznie nic. Tak, jakby do nikogo nie dotarło, że to wszystko jest naprawdę i należy inaczej zorganizować wszelkie zajęcia, aby zapewnić dzieciom choćby namiastkę tego, co w normalnych warunkach daje im szkoła – pisze z Włoch Anna GALANT
.Po dwóch tygodniach nareszcie coś ruszyło: zaczął się okres „niekończących się wydruków”, a mianowicie nauczyciele dobrowolnie (tak – dobrowolnie, bo właśnie nie wszyscy poczuwali się do takiego moralnego obowiązku; prawo niczego takiego im nie nakazywało; całe szczęście jednak, że zdecydowana większość nauczycieli dołączyła do tej inicjatywy) przesyłali uczniom (za pośrednictwem przedstawiciela klasy przez aplikację WhatsApp) zadania domowe, które trzeba było w domu drukować. A był tego ogrom. No i tutaj taka ciekawostka: w supermarketach działy artykułów papierniczych w tym okresie były „zataśmowane” (podobnie jak te z zabawkami czy ogrodnicze) i nie można było zakupić tego rodzaju produktów ze względu na to, że nie były one niezbędne do życia. To oczywiście wzbudzało oburzenie bezradnych rodziców, którym szybko skończyły się zapasy papieru i nic nie można było zrobić… Podobne problemy pojawiały się przy wypisaniu się długopisów, zużyciu gumek, kredek i flamastrów…
W moim domu odrabianie takich lekcji nie obyło się bez każdorazowego płaczu czy też protestów, co było dla nas wykańczające. I niestety z tego, co mi mówiły koleżanki, wynika, że u nich wyglądało to tak samo. Dzieci były znudzone i zniechęcone. Nie poczuwały się do wykonywania obowiązków, nie mając od dłuższego czasu kontaktu ze szkołą. Poza tym nauczyciele często nie mogli ich nawet upominać w klasie za nieodrobione lekcje czy odpytywać, bo przecież wirtualnie utrzymywać swój autorytet, bez jakiegokolwiek kontaktu, to nie taka prosta sprawa.
Praktycznie do Świąt Wielkanocnych obowiązek wszelkiego nauczania spoczywał na rodzicach, co było niezwykle uciążliwe i stresujące. Ja i mąż pracowaliśmy zdalnie z trójką małych dzieci (w wieku 8, 6 i 4 lat) w domu. Kto tego zaznał, doskonale wie, że to „mission impossible”.
Dopiero po świętach ruszyła platforma nauczania i moje najstarsze dziecko miało nareszcie prawdziwe wirtualne zajęcia, co prawda początkowo jedynie dwa razy w tygodniu, potem cztery razy po 2 godziny, ale przynajmniej widziało nauczycieli, kolegów i koleżanki z klasy. Przekonaliśmy się, jak bardzo syn tego kontaktu potrzebował.
Dla mnie była to niesamowita ulga. Co prawda i w tym przypadku nie wszyscy nauczyciele prowadzili takie wirtualne lekcje na żywo. Np. język angielski to były jedynie umieszczane na platformie zadania… Wielka szkoda.
Wdrożenie takiego nowego sposobu nauczania napotkało także pewne przeciwności: niektórzy rodzice, co może wzbudzić wielkie zdumienie, a nawet niedowierzanie, narzekali na to, że muszą w domu założyć internet; byli też tacy, którzy nie mieli możliwości zapewnienia dzieciom komputera (w takich przypadkach można było jednak to zgłosić, ponieważ rząd udostępnił tego typu narzędzia). Trzeba było też pogodzić godziny lekcji wszystkich dzieci, aby umożliwić rodzeństwom dzielenie się w domu komputerem – godziny zajęć nie mogły się nakładać, zatem dla najmłodszych zajęcia były po południu, a dla starszych rano. Z przykrością jednak obserwowałam u swoich dzieci, jak niechęć do lekcji, pomimo uruchomienia platformy online czy starań nauczycieli, pozostała. Żadna technologia nie jest w stanie zastąpić prawdziwych kontaktów międzyludzkich, zwłaszcza w początkowym nauczaniu.
Jeszcze nie wiemy, co nas czeka we wrześniu.
Wszyscy chcemy powrotu do normalności sprzed pandemii.
Są rozważane różne opcje, jak np. klasy podzielone na pół i przychodzenie do szkoły na zmiany (jeden tydzień jedna grupa, następny druga itd.), ale oficjalnie nic jeszcze nie zostało zdecydowane. Rząd słusznie czeka do końca, aby podjąć decyzję w oparciu o jak najprawdziwszą sytuację.
Pozostaje również problem rodziców, którzy muszą wrócić do pracy. Jak to wszystko pogodzić?
Stanęliśmy w obliczu arcytrudnego wyzwania. Nie tracę jednak wiary, że i tym razem z tego wybrniemy.
Anna Galant