Jan BŁOŃSKI: Sprawa nie tylko smaku. O tym, kto i jak może protestować

Sprawa nie tylko smaku. O tym, kto i jak może protestować

Photo of Jan BŁOŃSKI

Jan BŁOŃSKI

Historyk i psycholog, od września 2020 doktorant historii na Europejskim Instytucie Uniwersyteckim we Florencji. Pasjonat debat - były prezes Klubu Debat w Warszawie oraz współautor "Podręcznika Debat Historycznych".

Nakaz „merytorycznej dyskusji” jest jeszcze jednym narzędziem mającym zapewnić podporządkowanie się i grę na zasadach, które odbierają opresjonowanym możliwości działania czy swobodę rozwiązania problemu – pisze Jan BŁOŃSKI

Jest opresja – jest opór. To jedno z haseł Antify, z której Donald Trump zrobił kozła ofiarnego ostatnich wydarzeń w Minneapolis. Wiele osób, choć prezydenta USA nie popiera ani nie lubi, odcina się od protestujących ze względu na agresywną formę demonstracji. Jednak schlebianie salonowym wymogom estetyki nie powinno być miarą zmiany społecznej dziejącej się na ulicy.

Zbigniew Herbert w jednym z wierszy przekonywał, że „estetyka może być pomocna w życiu / nie należy zaniedbywać nauki o pięknie”. Dla poety odmowa, niezgoda i upór to sprawa smaku – zmysłu, który nie pozwalał przyjąć „parcianej retoryki” komunizmu i stał się podstawą buntu. Pragnienie piękna było dla Herberta źródłem odwagi i narzędziem walki z opresją. Dziś sytuacja się odwróciła. Estetyka i „podobanie się” stają się batem na każdy przejaw społecznego niezadowolenia. Tak było, kiedy kilka lat temu lokatorzy zakłócili sesję Rady Warszawy, tak jest w przypadku strajków klimatycznych (kiedy przedstawiciele odmówią komuś podania ręki), a wreszcie w najbardziej skrajnych i wymownych przypadkach – na przykład podczas walk Palestyńczyków lub protestów pod hasłem Black Lives Matter i ostatnich demonstracji w USA.

Od najmłodszych lat przyzwyczaja się nas, by tłumić gniew, nie płakać i nie tupać nogą.

Pedagog Jesper Juul pokazuje, że już na tym etapie to nie dbałość o rozwiązanie problemu czy samopoczucie otoczenia, tylko strategia uciszania młodocianych „sygnalistów” bądź odbieranie ofiarom możliwości obrony, bo „dziewczynce nie wypada”, a „chłopcy się tak nie mażą”. Paradoksalnie apele o spokój i kulturę same stają się przemocą i opresją w białych rękawiczkach, odbierającą jakąkolwiek możliwość ekspresji krzywdy lub walki z nią. 

Ten sam schemat powtarza się, gdy chodzi o problemy z reprywatyzacją, zmiany klimatyczne, systemowy i strukturalny rasizm czy inne kwestie dyskryminacji i społecznego wykluczenia.

Nakaz „merytorycznej dyskusji” jest jeszcze jednym narzędziem mającym zapewnić podporządkowanie się i grę na zasadach, które odbierają opresjonowanym możliwości działania czy swobodę rozwiązania problemu. Jest to jednak jednostronny wymóg – protestujący mają być męczennikami, stać na baczność, gdy policja będzie ich pałować albo używać gazu łzawiącego. Zachodzi tu ogromna dysproporcja pozycji i siły – Donald Trump może „spokojnie” wydawać kolejne rozkazy bądź grozić palcem podczas przemówień, bo na jego komfort pracują setki ludzi – ochroniarzy, policjantów, żołnierzy, agentów. Tego podstawowego bezpieczeństwa pozbawione są osoby po drugiej stronie ulicznej barykady, szczególnie, że to policja mająca teoretycznie obowiązek ochrony jest źródłem przemocy..

Na tę nierówność wskazywał filozof Tomasz Markiewka, pisząc że „spokój, umiarkowanie i kultura to rodzaj przywileju. Łatwiej być spokojnym, gdy ma się poczucie bezpieczeństwa; trudniej, gdy go brak”. Zapewne nic nie uspokoiłoby osoby poszkodowanej równie skutecznie, jak niebycie molestowanym i elementarne poczucie bezpieczeństwa. Ale „strażnikom spokoju” często trudno to zrozumieć, tak samo jak trudno było przez lata dostrzec toksyczne zachowania w swoim otoczeniu. Tylko wyłapywanie naruszeń związanych z „kulturalnym zachowaniem” przychodzi łatwo.

To zaś płynnie kieruje do kolejnego wymiaru hipokryzji i podwójnych standardów. Obrońcy status quo lubią często odpowiadać, że „każde życie się liczy” albo „nie wszyscy mężczyźni…”. Co do zasady i w oderwaniu od kontekstu mają rację. Natomiast hasła te służą odwracaniu oczu od problemu – tak, każde życie ma znaczenie, dlatego kiedy któreś z nich, ze względu na arbitralny czynnik, jest bardziej narażone na zabójstwo czy wykluczenie, trzeba reagować. Nie, nie wszyscy mężczyźni molestują, ale ci, którzy to robią, nie powinni i nie mogą pozostać bezkarni. Szczególnie gdy – tak jak w obydwu wspomnianych przypadkach – sprzyjają im kulturowe normy i sposób, w jaki został urządzony świat. Dlaczego nie słychać podobnego rodzaju haseł, gdy, jak czytamy w Washington Post [1], pandemia COVID-19 jeszcze  bardziej pogłębiła nierówności społeczne na tle rasowym – 1/3 czarnych dzieci w USA żyje w ubóstwie, śmiertelność czarnych kobiet przy porodach jest trzy razy wyższa niż białych, czarne rodziny mają zaledwie 1/10 majątku białych rodzin? Skoro #AllLivesMatter, to dlaczego nie zrobimy nic (nie podniesiemy podatków, nie zapewnimy bezpłatnej edukacji i służby zdrowia), żeby każde z tych żyć mogło toczyć się godnie i nie zmuszało nikogo do rozpoczynania zamieszek?

W ruchu #BlackLivesMatter nie chodzi o to, by w czymkolwiek umniejszać białym, lecz o to, by czarni byli traktowani w pełni jak ludzie, równe obywatelki i równi obywatele.

Dopóki to przede wszystkim osoby uprzywilejowane, mniej lub bardziej, pośrednio bądź bezpośrednio stosujące opresję wobec Innych, nie pozwolą im się wypowiedzieć, nie wysłuchają ich i nie rozwiążą z nimi problemu (także zmieniając swoje postawy), dopóty „zamieszki” pozostaną dostępną Innym, słyszalną i widzialną formą protestu. Jeśli więc strajki w ogóle trafiają do mediów, to zazwyczaj nie po to, by rzetelnie przedstawić ich stanowisko, ale by jak najbardziej zniechęcić osoby postronne do wsparcia protestu. Widzieliśmy to chociażby na naszym podwórku po strajkach nauczycieli, lekarzy, osób z niepełnosprawnościami i ich rodziców. Niewielkie podwyżki, które jeśli już udało się wywalczyć, okupione zostały tygodniami medialnego nękania i nieustannymi wysiłkami, by skonfliktować protestujących ze społeczeństwem.

Niestety, w dzisiejszym dyskursie medialnym dopuszczenie „wykluczonych” do „merytorycznej dyskusji”, jeśli w ogóle okaże się możliwe, w najlepszym razie służy jako wentyl bezpieczeństwa i złudzenie wysłuchania. Pogadaliście, wysłuchaliśmy was, politowaliśmy się, poklepaliśmy po plecach, życie toczy się dalej. Z drugiej strony fetyszyzacja ładnego wyglądania i mówienia prowadzi do tego, że normalizuje się nawet najbardziej skrajne i szkodliwe opinie, pod warunkiem że wypowiada je polityk pod krawatem (albo – jak ostatnio – w konwencji rapowej piosenki). Okazuje się, że każdą, najbardziej szkodliwą , antynaukową czy dyskryminującą opinię można wygłosić, pod warunkiem, że mówi się spokojnie i bez przekleństw.

Gdy Herbert wskazywał na nierozerwalny związek estetyki z etyką, to zauważał też, że „smak” powinien być jedynie środkiem do odkrycia moralności i narzędziem w walce o nią. Nie może zaś stać się celem samym w sobie, bo – jak obserwujemy – stanie się swoją karykaturą i własnym zaprzeczeniem. Jeśli więc akceptujemy usprawiedliwianie rasizmu lub każdą inną opresję, a sprzeciw wobec nich kwestionujemy tylko ze względu na formę, to z naszą moralnością (i poczuciem estetyki) jest duży problem – w ten sposób (świadomie bądź nie) stajemy po stronie opresora, zabierając głos tym, którym go brakuje, a przyznając go stronie, która go nadużywa. Bardzo często nie zdajemy sobie nawet sprawy, jak dużym przywilejem jest móc powiedzieć „mnie to nie dotyczy”, „trzeba umiaru”, „dlaczego obydwie strony po prostu nie mogą się dogadać”. Większość osób o innym kolorze skóry, nieheteronormatywnych bądź wykluczonych z jakichkolwiek innych względów również chciałaby powiedzieć, że „ich to nie dotyczy”, i żyć dalej w spokoju, ale nie ma takiej możliwości.

Pozostały jeszcze dwie sprawy: tak, w Minneapolis i innych miastach USA dochodziło do rabowania sklepów, co dla wielu osób jest działaniem niedopuszczalnym. Ważnych jest tutaj kilka uwag. Po pierwsze, nie można wykluczyć, że część tych włamań jest dziełem przypadku i dokonały osoby niezwiązane z protestami, a które po prostu wykorzystały okazję. Można zobaczyć nagrania, na których protestujący sami powstrzymują rabusiów przed wejściem do sklepu [2]. Po drugie, jak to bywa podczas spontanicznych demonstracji, ich uczestnicy nie są monolitem światopoglądowym ani organizacją o ustalonych celach i sposobach działania. Większość wychodzi na ulice demonstrować przeciwko rasizmowi – wiele z nich dostrzega powiązanie opresji rasowej z ekonomiczną. Tym bardziej, że kryzys pogłębił się przez pandemię – już 40 milionów Amerykanów, jak podaje Forbes, jest bezrobotnych. [3] W kraju, który utowarowił każdy aspekt życia, łącznie z edukacją i służbą zdrowia, plądrowanie sklepów można widzieć jako sprzeciw wobec całości systemu ekonomicznego, który w tragicznej sytuacji stawia miliony ludzi, potęgując wykluczenie spowodowane kolorem skóry. Tym bardziej, że (zwłaszcza duże sklepy) system ten współtworzą – Target, mający główną siedzibę w Minneapolis, gdzie zamordowano Floyda, hojnie finansował programy policyjne i rozwijał technologie pomagające inwigilować klientów i obywateli, np. poprzez technologię rozpoznawania twarzy [4]. Uznanie tych faktów nie przekreśla wcześniejszego wywodu. Nawet jeśli przyjmiemy, że dokonali tego protestujący w akcie sprzeciwu, to nadal życie tych ludzi, ich sytuacja i cierpienie, jakie muszą znosić od lat i na każdej płaszczyźnie, powinny nas przejmować dużo bardziej niż jednorazowo robite szyby witryn. Tę optykę podziela większość Amerykanów – jak wynika z badań przeprowadzonych przez Monmouth University, 57%  badanych uważa, że oburzenie protestujących było w pełni uzasadnione, natomiast 21%, że usprawiedliwone w pewnej mierze [5]. 

Na koniec warto zmierzyć się jeszcze z zarzutem relatywizacji przemocy – czy w przypadku, dajmy na to, Marszu Niepodległości podobnie broniłbym agresywnych protestujących? Nie. Po pierwsze, ze względu na konieczność. Z jednej strony jest opresjonowana mniejszość, z drugiej – opresyjna większość. Katolików, nacjonalistów czy konserwatystów w Polsce nikt nie dyskryminuje – mają za sobą cały aparat państwowy i medialny, który zapewnia im dominującą pozycję. Zmiana władzy pokazuje, że były środki do zmian politycznych niewymagające przemocy. Liberalna elita nie zauważyła w porę (i do dziś nie zrozumiała) narastającego w społeczeństwie oburzenia i władzę straciła.

Czarni w USA, niezależnie od tego, czy rządzili republikanie, czy demokraci, próbowali na szereg różnych sposobów zwrócić uwagę i wymóc rozwiązanie problemów, które ich dotykają na poziomie państwa – od Martina Luthera Kinga, przez Colina Kaepernicka po ruch BLM. Bezskutecznie.

W obliczu braku innych możliwości i w odpowiedzi na bezpośredni atak sięgnęli po kolejny, radykalniejszy środek buntu. Tak samo jak robotnicy na wybrzeżu, którzy w 1970 roku spalili komitet wojewódzki – kiedy sami utożsamiamy się z protestującymi, ich problemem i cierpieniem, dużo łatwiej uznać nam agresywne środki buntu za adekwatne i uzasadnione. Podobną empatią powinniśmy wykazać się teraz wobec protestujących w USA.

Po drugie, jak słusznie zauważył kiedyś Lew Trocki „zasada »cel uświęca środki« w sposób oczywisty narzuca pytanie: a co uświęca cel?”. Dostrzegam ogromną różnicę w przyczynach i dążeniach oraz w samych protestujących. Po jednej stronie są hasła „nasze życie się liczy”, po drugiej – groźby „wieszania”. Po jednej stronie prosi się o dostęp do przywileju, jakim jest brak wykluczenia, po drugiej – wyklucza się kogoś i niesie rasistowskie hasła o białej Europie.

Nie twierdzę więc, że nie powinniśmy ze sobą rozmawiać ani że nie powinniśmy rozwiązywać problemów przez wspólne ustalenia. Świat byłby dużo lepszym miejscem, gdyby było to możliwe i skuteczne. Chciałbym tylko zwrócić uwagę, że nadmierne przywiązywanie się do sposobu czy stylu wypowiedzi (zwłaszcza jeśli jest używane jako metoda opresji) powoduje przerost formy nad treścią, który ma niebezpieczne i wymierne skutki społeczne.

Warto odwrócić nasze myślenie o protestach – niekoniecznie musi chodzić tylko lub przede wszystkim o zdobycie masowej sympatii. Celem demonstracji, zwłaszcza przybierających tak radykalne formy, jest postawienie większości społeczeństwa w takiej samej sytuacji bezradności i pozbawienia sprawczości, z jaką protestujący mierzą się na co dzień i wywołania tych samych emocji, które oni w spotęgowanej formie przeżywają w najzwyklejszych sytuacjach.

Powinniśmy zatem więcej czasu spędzić na zastanawianiu się, co skłania ludzi do podjęcia tak radykalnej formy działania i czy nasze oburzenie ich oburzeniem nie jest tylko próbą uciszenia także swoich wyrzutów sumienia i wymówką dla dalszego uczestniczenia w systemie bądź bezczynności. 

.George Floyd bardzo spokojnie leżał i tłumaczył duszącemu go przez 9 minut policjantowi, że nie może oddychać. Kolejne „rozważne” dywagacje nie wrócą życia jemu i setkom innych ofiar policyjnej przemocy, rasizmu, homofobii, seksizmu. Tak że jeśli nadal oburzenie budzi przekleństwo na proteście i przez to dyskredytowany będzie cały ruch, a protestującym odmówi się nawet wysłuchania, zignoruje się i zbagatelizuje problem, to – tak jak w USA – w ślad za wyzwiskami mogą wkrótce lecieć koktajle Mołotowa.

Jan Błoński

[1] [2] [3] [4] [5]

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 7 czerwca 2020
Fot. Dustin CHAMBERS / Reuters / Forum