
Memento Belli
Zapomnieliśmy, czym jest prawdziwa polityka. Zalewani wszechobecną inforozrywką (infotainment), przepojeni liberalnymi złudzeniami, rozpieszczeni pokojem i dobrobytem, widzimy polityczność w drobnych intrygach, partyjnych interesach, rozdmuchanej erystyce. Straciliśmy z pola widzenia podstawowy, źródłowy motyw państwa i polityki, jakim jest możliwość wojny oraz związanej z nią gwałtownej śmierci z rąk wroga – pisze Bartłomiej RADZIEJEWSKI
Rywalizacja hegemoniczna między Stanami Zjednoczonymi a Chinami (na przekór głównemu nurtowi w środowisku „Nowej Konfederacji” analizowana od lat) doszła dziś do punktu, w którym już chyba nikt, kto posiada zdolność trzeźwego myślenia, nie może wykluczyć możliwości zbrojnego starcia między supermocarstwami. Rywalizacja ta może oznaczać rozlew krwi w skali planetarnej lub falę chaosu, z licznymi wojnami regionalnymi. Niepewność wzmagają widoczne znamiona strukturalnego kryzysu zachodniej gospodarki oraz coraz liczniejsze oznaki wyczerpywania się demokracji liberalnej w dotychczasowej postaci. Nie chodzi oczywiście o wiarę w żaden konkretny scenariusz, wybrany spośród wielu, które przynosi ta sytuacja, ale o samą możliwość wariantów drastycznych i wyjątkowych, z jakimi musi się liczyć każda roztropna polityka i polityczne myślenie.
Polityczność to wojna
.Problem w tym, że dzisiejsza mentalność polityczna w Europie, w tym w Polsce, o ile w ogóle zasługuje na powyższy przymiotnik, jest pod tym względem wybitnie nieroztropna. Inaczej mówiąc, gwałtowne przyśpieszenie historii zastaje nas zupełnie nieprzygotowanymi. Może to mieć tragiczne konsekwencje. Jak pisał w słynnym Pojęciu polityczności Carl Schmitt: „jeżeli jakiś naród lęka się ciężaru i ryzyka politycznej egzystencji, to zawsze pojawi się jakiś inny, który ten ciężar z niego zdejmie, przejmując odpowiedzialność za »ochronę przed wrogiem zewnętrznym«, a co za tym idzie, przejmując władzę polityczną”.
Niemiecki filozof rozumiał polityczność jasno: „to wyraźne rozpoznanie własnej sytuacji wobec możliwości konfliktu, trafne odróżnienie przyjaciela od wroga”. Państwo i polityka pojawiają się więc wówczas, gdy dana wspólnota uznaje za właściwe przygotowanie się na wariant wojny z innym państwem. Szukając specyfiki polityczności, Schmitt doszedł do wniosku, że tak jak kategorie piękna i brzydoty w sposób nieredukowalny do innych dziedzin organizują estetykę, a kategorie dobra i zła moralność, tak o wyjątkowości polityki decyduje dychotomia przyjaciela i wroga, której źródłem jest właśnie możliwość wojny.
Nie oznacza to w żadnej mierze – wbrew wielu niesprawiedliwym krytykom – podżegania do rozlewu krwi, a jedynie brzemienne w skutki zauważenie esencjonalnego charakteru polityczności, odróżniającego ją od innych rodzajów aktywności: gospodarki, religii czy sztuki. Nie unieważnia to też w żaden sposób takich postulatów jak rządy prawa, ochrona wolności i własności; ustawia jednak ochronę egzystencji narodu w charakterze priorytetu pierwotnego wobec nich.
Brzytwa Schmitta
.Z drugiej strony, filozofia polityczna Schmitta jest w pewien sposób problematyczna. Czy na przykład dzisiejszy secesjonizm szkocki wynika z potrzeby redefinicji przyjaciół i wrogów? Chyba nie: chodzi tu raczej o inną niż ogólnobrytyjska wizję dobra wspólnego (do czego można zredukować także odmienny pogląd na właściwą redystrybucję bogactwa kraju, wiodący zdaje się w tych dążeniach).
Wychodząc od Platońskiego dictum o działalności politycznej, jako wprowadzaniu w życie zasad sprawiedliwości, można chyba powiedzieć, że dychotomie: sprawiedliwość i niesprawiedliwość, dobro wspólne i dobro partykularne (często utożsamiane) są fundamentalnym motorem napędowym polityki.
Jednocześnie brzytwa Schmitta – by tak to nazwać – zmusza do przyznania, że te kategorie w podobny sposób określają życie wielu innych, niepolitycznych wspólnot, takich jak grupa sąsiadów, parafia czy przedsiębiorstwo. Nie mogą więc uchodzić za specyficznie polityczne. I w tym sensie przed długą tradycją myślową, którą autor „Teologii politycznej” starał się usystematyzować i skonkludować – z jej naciskiem na ścisły związek polityczności z możliwością wojny – nie ma ucieczki. Po głębszym namyśle łatwo zauważyć, że w tym nurcie rozumowania mieszczą się nie tylko Hobbes, Bodin czy Machiavelli, ale także Arystoteles – i wielu innych. Wystarczy też nawet pobieżny rzut oka na historię greckich polis, średniowiecznych republik włoskich czy Pierwszej Rzeczypospolitej, aby zauważyć, jak bardzo perspektywa wojny określała ich codzienną krzątaninę polityczną, ich systemy edukacyjno-wychowawcze, słowem: ich istotę.
Pójdźmy dalej. „Dopóki naród istnieje w sferze polityczności, dopóty musi choćby tylko w sytuacji wyjątkowej – o której zaistnieniu samodzielnie decyduje – sam dokonać odróżnienia przyjaciela od wroga. Na tym polega istota jego politycznej egzystencji. Jeśli nie będzie zdolny dokonać takiego rozróżnienia lub zabraknie mu w tej mierze woli, przestanie istnieć w sensie politycznym. Jeżeli dopuści, aby ktoś obcy decydował, kto jest jego wrogiem i przeciwko komu ma walczyć lub nie, wówczas przestanie być politycznie wolnym narodem i zostanie podporządkowany innemu systemowi politycznemu lub weń włączony” – pisze Schmitt.
A zatem: albo dysponuje się prawem wojny (ius belli), czyli zdolnością do wymagania od własnych obywateli oddawania życia za kraj i zabijania wrogów, albo nie jest się zorganizowanym w państwo narodem politycznym. Tertium non datur. Islandczycy mogą być narodem, ale ich elementarna niesamodzielność militarna nie pozwala sensownie mówić o ich polityczności ani państwowości. Jest kwestią nieszczęsnego pomieszania i dewaluacji pojęć, że tak fundamentalne kategorie stosuje się dziś na równi wobec mocarstw i organizacji dawniej zwanych „protektoratami”, „koloniami”, „kondominiami” czy „wasalami”.
Maleńka Islandia może się wydawać przypadkiem skrajnym, ale po bliższym przyjrzeniu się mapie i wzięciu pod uwagę rozwoju techniki wojskowej – do poziomu umożliwiającego wybranym mocarstwom równanie całych krajów z ziemią – łatwo zobaczymy podobnie problematyczną naturę „państwowości” krajów bałtyckich. A także większości – jeśli nie wszystkich – narodów Europy Środkowo-Wschodniej. Łącznie z najsilniejszą w regionie Polską, której elity przywódcze beztrosko przekształciły wojsko w armię ekspedycyjną, pomimo wielokrotnie mszczącego się położenia geopolitycznego i przez długie lata de facto abdykowały z tworzenia narodowych strategii obronnych, czekając na wytyczne z centrali NATO.
Kryształowy Pałac
.Problem jest oczywiście głębszy i szerszy. Głębszy, bo obejmuje powszechne używanie we współczesnej debacie publicznej pojęć „państwa” i „polityki” na określenie ich pożałowania godnych parodii, zrobienie z polityczności obelgi, oddanie ważnych kompetencji państwowych trybunałom arbitrażowym czy tzw. niezależnym agencjom regulacyjnym. Szerszy, bo dotyczy nie tylko Polski i innych krajów regionu, ale – w różnym stopniu – większości świata zachodniego i nie tylko.
Mówiąc w skrócie: długotrwały pokój i bezprecedensowy dobrobyt, w połączeniu ze szczególnymi ścieżkami rozwoju myśli, kultury i instytucji, doprowadziły nas do stanu rozpieszczenia, gnuśności, pomieszania pojęć i priorytetów. Istotę problemu dobrze oddaje ukuta przez Fiodora Dostojewskiego metafora Kryształowego Pałacu, rozwinięta przez Petera Sloterdijka do rangi filozoficznej teorii globalizacji.
Zobaczywszy w 1862 r. na Wystawie Światowej w Londynie gargantuiczny budynek ze szkła i stali, do którego pragnął się wedrzeć wielotysięczny tłum, Dostojewski zrozumiał, na czym polega najważniejsza obietnica zachodniej nowoczesności. To właśnie wprowadzenie całej populacji do Kryształowego Pałacu. Do monumentalnej cieplarni, strefy wiecznego komfortu, gdzie odwieczny problem niedoboru będzie raz na zawsze rozwiązany.
Sloterdijk opisał realizowany już – po II wojnie światowej, a zwłaszcza po powstaniu Unii Europejskiej – projekt. „Owa gigantyczna cieplarnia odprężenia poświęcona jest pogodnemu, acz gorączkowemu kultowi Baala, który XX wiek zaproponował nazwać konsumpcjonizmem. […] Nową naukę o rzeczach ostatecznych formułuje się tu jako dogmatykę używania”.
Kryształowy Pałac jest dla współczesnego człowieka wielką „przestrzenią rozpieszczenia”, gdzie likwidacji kluczowego dotychczas problemu niedostatku towarzyszy przemiana mentalna w kierunku myślenia w kategoriach wolności konsumenckiej. Jest to wolność skrajnie banalna, bo „po przełomie słabe powody, takie jak czysty kaprys i osobisty gust, musiały przejąć rolę mocnych powodów, w które wcześniej wcielał się władczy niedostatek”.
Rozpięte między chroniczną nudą i rozrywką z jednej strony, a sztucznie wytwarzanym stresem i konkurencją z drugiej cieplarniane życie podlega zasadzie rozpieszczenia na pięciu poziomach.
Piętro pierwsze to bezprecedensowy dostęp do pieniądza, powiązany z przymusem kupowania. Mieszkaniec Kryształowego Pałacu staje przed „obfitością opcji, która bezwzględnie przelicytowuje ewentualny wkład własnego wysiłku – w skrócie: kupować i pieprzyć się – dopóki spełnia on warunki pobytu w przestrzeni dobrobytu, czyli dysponowania siłą nabywczą”.
Na drugim poziomie rozpieszczenia następuje stabilizacja dobrobytu poprzez wykluczenie gospodarczych stanów wyjątkowych. Legitymizacją skrystalizowanego państwa nie jest już, jak mówił Hobbes, uwolnienie jednostki od perspektywy gwałtownej śmierci, lecz zapewnienie „wzrostu i rozwoju”.
Na trzecim piętrze „wyśrubowane oczekiwania co do bezpieczeństwa są uogólniane i rozszerzane na zakłócenia i ryzyka związane z życiem prywatnym, takie jak wypadki, choroby, udział w kataklizmach itp.”. Wszechobecność i przymusowość ubezpieczeń zdejmuje z jednostki odpowiedzialność za własny los.
Czwarty poziom rozpieszczenia związany jest z nowymi mediami, zdającymi się znosić potrzebę wytrwałej edukacji na rzecz łatwego dostępu do wiedzy i zrównania ważności wszelkich treści. Najbardziej banalna ekspresja postmodernistycznej świadomości znaczy tu tyle samo, ile ambitny traktat filozoficzny. Towarzyszy temu daleko idące zastąpienie dyskursu słowa przez dyskurs obrazu, co nieuchronnie wiedzie do zaniku abstrakcyjnego i logicznego myślenia.
Na piątym poziomie rozpieszczenia następuje oderwanie zasługi od sławy i prestiżu. Klasa medialnych celebrytów, znanych z tego, że są znani, jest tu symboliczna. Ten wymiar rozpieszczenia wyklucza merytokrację, w której sława i podziw publiczności są nagrodą za zasługi.
Winien liberalizm
.Wobec powrotu historii i realności wojny, Kryształowy Pałac przestaje być obiektem aspiracji, stając się luksusową pułapką. Wraz z codziennością krwawych zamachów w Europie, z pękaniem konsensusu liberalno-demokratycznego, rozsadzanego przez konflikt biednych z bogatymi, antagonizmy religijne i etniczne – stopniowe, chaotyczne kruszenie się kryształowych ścian i sufitów stało się niemal fizycznie odczuwalne. Reaktywacja pierwotnych zagrożeń zastaje nas rozpieszczonych, zniewieściałych i zdziecinniałych. To przepis na tyleż spektakularną, co żałosną klęskę, jak to już wielokrotnie w historii bywało; łącznie z przypadkiem, gdy stosunkowo marginalne liczebnie hordy najeźdźców rozbiły w pył wielkie imperium rzymskie.
Co robić? Rozwalić Kryształowy Pałac, piętro po piętrze, zanim nas pogrzebie. I odbudować fundamenty polityczności.
W sensie dalece wykraczającym poza ideologię odpowiedzialny za dzisiejszy stan ducha na Zachodzie jest liberalizm. Udało mu się skutecznie podważyć ideę państwa jako dobra i zdefiniować je jako (konieczne) zło, które na każdym kroku trzeba ograniczać i powściągać. Na tej samej zasadzie doprowadził do depolityzacji kolejnych sfer życia, wyjmując je spod kontroli wspólnoty narodowej i przekazując „niezależnym” instytucjom, organizacjom międzynarodowym, rynkowi, korporacjom zawodowym. Nie zniosło to oczywiście samej relacji podporządkowania, zmieniło tylko dysponentów władzy. Liberalizm skutecznie zanegował ideę poświęcenia życia dla wspólnoty w imię indywidualizmu oraz instytucję wpajania cnót – w imię wolności. Równie efektywnie uśpił czujność opinii publicznej absurdalnymi wizjami „wiecznego pokoju” i „końca historii”. Finalnie, stał się zagrożeniem dla samego siebie, rozbrajając tak państwo, jak i obywateli na czas zagrożeń ze strony m.in. mało indywidualistycznych agresorów. Kto będzie dziś bronił liberalnych wartości przed ewentualną inwazją zewnętrzną? Aktywiści LGBT, feministki lub pracownicy korporacji?
Jednocześnie liberalizm ma na koncie wielkie historyczne zasługi: popularyzację rządów prawa, ochronę wolności i własności, bezprecedensowy rozkwit materialny. Potrzebujemy złotego środka, przezwyciężającego liberalne słabości i ocalającego ile się da z liberalnych zdobyczy.
.Nade wszystko, wyznający pierwsze przykazanie polityczne: zawsze i wszędzie memento belli – pamiętaj o wojnie.
Bartłomiej Radziejewski
Fragment książki Bartłomieja Radziejewskiego „Między wielkością a zanikiem. Rzecz o Polsce w XXI wieku” wydanej nakładem wydawnictwa Nowej Konfederacji (Warszawa, 2020).