Dariusz JAROŃ: Polscy himalaiści

Polscy himalaiści

Photo of Dariusz JAROŃ

Dariusz JAROŃ

Reporter, dziennikarz, tłumacz. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Jagiellońskim.

Himalajski ćwiek wbił się głęboko w serce Adama Karpińskiego i utkwił w nim na dobre, wyznaczając rytm codziennego tętna – pisze Dariusz JAROŃ

Jedna rzecz od początku do końca nie ulega najmniejszej wątpliwości. Rzecz fundamentalna i stała dla wszystkich historii o wysokogórskich pionierach i ich pasji, niezrozumiałych dla przytłaczającej większości społeczeństwa.

Na początku była góra.

I to góra nie byle jaka, bo sam Mount Everest. Zwalisty, pokryty wiecznym śniegiem skalnolodowy kolos, pnący się w powietrze wysoko ponad chmury. W połowie dziewiętnastego stulecia topografowie rozstrzygnęli spór o najwyższą górę świata. Po dokładnym, na ile oczywiście pozwalała na to ówczesna technika, zmierzeniu ubiegających się o to miano pretendentów, padło na masywny, majestatyczny szczyt wznoszący się na granicy Tybetu i Nepalu. Nazwę, na cześć swojego poprzednika i inicjatora pomiarów himalajskich, sir George’a Everesta, nadał górze dyrektor Survey of India, generał Andrew Waugh.

Wywindowany przez naturę na 8848 metrów nad poziom morza wierzchołek w kolejnym stuleciu wyjątkowo silnie rozpalał wyobraźnię pionierów alpinizmu. I nie ma co się dziwić. Pierwsze miejsce w elitarnym wyścigu o szczyt Czomolungmy, jak nazywali górę miejscowi, gwarantowało nieśmiertelność, jedną z kart w podręcznikach historii.

O Evereście marzyli najlepsi. Marzył również Adam Karpiński. A właściwie Adaś, bo kiedy dowiedział się o istnieniu „góry gór”, największej ze wszystkich, miał zaledwie dwanaście lat. „Koniecznie trzeba zrobić wyprawę na tę górę!” – zdecydował chłopiec w myślach i już nie rozstał się z tym postanowieniem. Większość dzieci ma bujną wyobraźnię, potrafi snuć wielkie plany, lecz z upływem lat gubi zapał i nie realizuje swoich marzeń. Ale nie Adam Karpiński. Himalajski ćwiek wbił mu się głęboko w serce i utkwił w nim na dobre, wyznaczając rytm codziennego tętna.

„Jego stosunek do góry charakteryzuje w ogóle jego sposób bycia” – przed kamerą dokumentalistki Anny Teresy Pietraszek podkreśli po latach Krystyna Czarnocka, pasierbica wspinacza.

„To, co określamy sportem, to był sposób na życie. W naszym domu, jak to pamiętam, sportu się nie uprawiało, sport był w jakiś naturalny sposób włączony – oprócz życia zawodowego – w normalne życie. To było naturalne, że się na wakacje szło w góry albo że się jechało na kajak, albo że się w niedzielę jeździło na rowerze. Najważniejsze zawsze były jednak góry. Wszystkie wyprawy […] traktował jako trening do Himalajów, a konkretnie do Everestu, bo Adam wierzył, że będzie na Evereście. On mówił, że prawdopodobnie z Everestu nie wróci, ale wierzył, że na nim będzie”.

Adam Karpiński nie był oczywiście pierwszym ani jedynym polskim alpinistą celującym w najwyższy z himalajskich kolosów, lecz jako pierwszy próbował tę równie śmiałą, co karkołomną – pamiętajmy, że jesteśmy w dwudziestoleciu międzywojennym – ideę wcielić w życie. A przynajmniej miał odwagę głośno o tym mówić.

Był rok 1924, gdy rozochocony słynną wyprawą George’a Mallory’ego i Andrew Irvine’a – co do której do dziś stawia się pytanie, czy wspinacze zginęli, schodząc ze szczytu, czy zmierzając w jego kierunku – ale też niesiony drzemiącymi w nim od dawna ambicjami snuł plany o polskiej ekspedycji na dach świata.

„Mam już od dawna opracowany plan wyprawy na Mount Everest – rzucił ku zaskoczeniu sporej części środowiska taternickiego, uważającej go często za niepoprawnego marzyciela, fantastę wzywającego do niemożliwego. – Wykonam go, skoro tylko zdobędę drobnostkę – potrzebny kapitał”.

Choć brzmi to nieprawdopodobnie, wkrótce znalazł się sponsor.

Potwierdził to Justyn Wojsznis, uznany wspinacz i działacz Klubu Wysokogórskiego, w wydanej w 1966 roku książce Polacy na szczytach świata, nieocenionej dla udokumentowania przedwojennych dokonań polskiego alpinizmu.

„To Adam wystąpił po raz pierwszy z projektem wyprawy himalajskiej. Pragnął atakować niezdobyty jeszcze Mount Everest – najambitniejsze zamierzenie alpinizmu nie tylko polskiego, ale i światowego. Był już nawet zestawiony plan ekspedycji. Był już nawet człowiek, który podjął się sfinansować wyprawę mającą wyruszyć w 1925 roku”.

O wyprawie donosiła też prasa. „Gazeta Lwowska” uznała nawet, że warto o niej wspomnieć już na stronie tytułowej. „Jak się dowiaduję, w Warszawie ma się przygotować pierwsza polska wyprawa na niezdobyty szczyt świata Mount Everest, o którego zajęcie daremnie się od dziesiątek lat trudzono. Ekspedycję tę ma sfinansować znany milioner warszawski p. Baytel. Wyprawę prowadzić będzie Daniel Gąsienica, najlepszy przewodnik tatrzański” – podano w piątek 14 listopada 1924 roku w krótkiej depeszy przekazanej telefonicznie przez stołecznego korespondenta gazety.

Daniel Gąsienica zaginął miesiąc później w Tatrach, a awizowany sponsor stracił fortunę.

Justyn Wojsznis pisze: „Inflacja załamała finansistę i wyprawę. Nie załamała jednak Adama, który ani przez chwilę nie ustawał w swych staraniach”.

Kłopoty finansowe niedoszłego sponsora nie były jedynym powodem rezygnacji, a raczej odłożenia w czasie marzeń o podboju himalajskiego giganta. Dziewiczy Everest stał się obsesją nie tylko Adama Karpińskiego, ale przede wszystkim Brytyjczyków, a ci ze względów geopolitycznych mieli pierwszeństwo i niepisany monopol na szturmowanie wierzchołka. Nawet najwięksi optymiści powątpiewali w to, że Anglicy dopuszczą inną nację do Czomolungmy, zanim sami nie staną na jej szczycie. Wydaje się, że nasz pionier marzyciel zbytnio się tym nie przejął.

Wiedział, że Himalaje są mu pisane. Czekając na przeznaczenie, rzucił się w wir pracy zawodowej, założył rodzinę, a po latach, jak pokaże historia himalaizmu, wrócił z jeszcze bardziej śmiałym i ryzykownym przedsięwzięciem.

To dobry moment, żeby go bliżej poznać.

Adam Karpiński, dla przyjaciół Akar. Rocznik 1897. Weteran pierwszej wojny światowej. Lotnik. Inżynier mechanik. Konstruktor lotniczy. Wynalazca. Namiętnie palił fajkę, nawet w klaustrofobicznych rozmiarów namiotach rozstawionych gdzieś na skalnych graniach kilka tysięcy metrów nad ziemią, najpewniej doprowadzając tym współtowarzyszy wspinaczki do rozpaczy.

Zanim postanowił spełnić marzenie z dzieciństwa, spróbował zrewolucjonizować przemysł lotniczy. Już jako student Wydziału Mechanicznego Politechniki Warszawskiej projektował szybowce, dolnopłaty, samoloty pasażerskie. Wymyślona przez niego maszyna mogła zabrać na pokład nawet trzystu pasażerów, czyli trzy, cztery razy więcej niż ówczesne konstrukcje, jednak projekt nie spotkał się ze zrozumieniem – mało kto wierzył, że taki gigant oderwie się od ziemi.

Dyplom inżyniera zdobył w czerwcu 1926 roku. Zaraz po studiach dostał posadę konstruktora lotniczego w Podlaskiej Wytwórni Lotniczej. Niedługo później wyjechał wraz z żoną Wandą Czarnocką-Karpińską na dalszą naukę do Włoch. W Turynie zgłębiał wiedzę dotyczącą budowy samolotów.

Żona, lekarka, taterniczka i narciarka, podzielała górską pasję małżonka, dlatego będąc w zaawansowanej ciąży, przystała na jego szalony plan. Akar wymyślił sobie, że jego pierworodny syn przyjdzie na świat na Mont Blanc (4808 m), najwyższym szczycie Alp i zdaniem części statystyków, wypychających o osiemset metrów wyższy Elbrus poza granicę kontynentu – całej Europy. Przekonany o słuszności swojego pomysłu, spakował żonę i ruszyli w stronę Vallota, ostatniego schronienia przed wierzchołkiem dla wspinaczy szukających ucieczki od przenikliwego mrozu, porywistego wiatru i zacinającego śniegu.

Spartańskiej chacie, szumnie zwanej schroniskiem, daleko było do współczesnych schronisk górskich, tłumnie odwiedzanych przez spragnionych odpoczynku turystów, gdzie gorąca kwaśnica i zmrożone piwo leją się strumieniami, a schabowego z ziemniakami i kapustą możemy poprawić kawą i szarlotką, zanim wyruszymy na kilkugodzinny spacer w stronę parkingu. Nie, Vallot nie miał w sobie nic ze schroniska tego typu. Wokół zbitej z desek chałupki nie było żywej duszy, a za komplet wygód musiały posłużyć prycza i kilka koców dla przemarzniętych alpinistów. Dobre miejsce na awaryjny nocleg, schronienie przed kataklizmem czy regenerację przed dalszą wspinaczką, ale pewnie jedno z ostatnich, jakie mogą wpaść kobiecie do głowy, kiedy odejdą wody płodowe.

Karpińscy jednak nie dawali się zaszufladkować, dlatego próby – czynione przez znajomych i bliskich – wyperswadowania im porodu pod Mont Blanc i uświadomienia następstw, jakie mogą nieść tak wyczerpujący wysiłek dla Wandy i odległość od najbliższego lekarza, spełzły na niczym. Niedługo przed terminem porodu dotarli na miejsce. Mimo wielkiej miłości, jaką niewątpliwie żona pałała do męża, po kilku dniach w warunkach dalekich od domowych Wanda zarządziła wycof. Tu znów odezwał się górski zew Adama Karpińskiego. Zejście spod szczytu to przecież doskonała okazja, by wytyczyć nową drogę.

Niestrudzony pionier dzielnie torował w śniegu. Torował, torował… aż wpadł do lodowej szczeliny. Na ratunek pospieszyła mu małżonka z wielkim brzuchem i wyciągnęła z opresji za pomocą liny. Historia zakończyła się szczęśliwie. Jacek Karpiński przyszedł na świat w szpitalu w Turynie. To był początek prób hartowania chłopaka, zgodnego z wyznawaną przez ojca filozofią. Równie ambitne, co ryzykowne wyzwania stawiano także przed młodszym z synów Akara – Markiem. W życiu poradzić mieli sobie tylko najsilniejsi.

.Najsilniejsi, ale niekoniecznie najbardziej pomysłowi. Życie pokaże, że przekleństwem Karpińskich stanie się to, iż przychodzą na świat w złym miejscu i czasie, a przynajmniej za wcześnie, aby w pełni móc wykazać się swoim potencjałem. Adamowi nie dane było zrewolucjonizować polskiego lotnictwa, a Jacek, chociaż kilkadziesiąt lat później będzie projektował nowoczesne, jak na tamte czasy, komputery, nie zostanie polskim Billem Gatesem. Komuna okaże się dla niego przeszkodą nie do pokonania.

Dariusz Jaroń
Fragment książki “Polscy himalaiści”, wyd. Marginesy. POLECAMY: [LINK]

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 30 stycznia 2021