
Tryptyk wschodni. Chiny. Rok Ognistej Małpy
Gdy patrzy się z lotu ptaka na trzy kraje tworzące wielką kolorową plamę na mapie świata, nie widać tej cienkiej nitki umownych granic rozdzielających je fizycznie, kulturowo i mentalnie… Azja, wspaniała, ciągle zagadkowa, olbrzymi i do dziś nie całkiem jeszcze zbadany kontynent – pisze Elżbieta SĘCZYKOWSKA w „Tryptyku wschodnim”
.Tryptyk wschodni to droga przez trzy krainy – Buddy, Konfucjusza i smoka, lamaizmu, taoizmu i szamanizmu… To droga przez wielkie pustynie, najwyższe góry świata i rozległe równiny. To droga do źródeł wielkich rzek i ich dopływów zasilających swymi wodami morza i oceany.
Ale to też droga do ludzi, tradycji, obyczaju i religii, do ich wartości, pamięci przodków i wielkiej prawdy o życiu!
Chiny – to podróż z północy na południe, z odległej i dzikiej pustyni Takla Makan, drogami odeszłych w niebyt i zasypanych piaskami traktów jedwabnego szlaku, przez Wielki Mur i Zakazane Miasto – aż do krętych wód Lijiang wijących się malowniczo między krasowymi górami prowincji Guangxi. Tam, w iście bajkowej scenerii, rozgrywają się spektakle połowów z kormoranami i żywioły przyrody splatają się w codzienne swoiste harmonijne współistnienie.
Tybet – to podróż do świata pełnego tajemnic, medytacji, cudów i duchów, wielkich mistrzów, spotkań z ludźmi głębokiej wiary, nomadami, pątnikami zmierzającymi do świętych miejsc i lamów żyjących w ostatnich ocalałych od zagłady klasztorach. Tam to właśnie dokonują się odwieczne misteria zwycięstwa dobra nad złem i niewyjaśnione do końca znikanie maślanych ołtarzy…
Mongolia – to doświadczenie piękna i bogactwa natury, zachwyt nad harmonią istnienia ludzi i zwierząt, gdzie prawa człowieka są równe prawom przyrody. Przenikają się wzajemnie i łączą, by na koniec w szamańskim seansie zjednoczyć się ze światem bogów i demonów. Być może to za sprawą ich mocy sławni przedstawiciele cywilizacji stepu zapanowali w dawnych czasach nad bez mała połową świata…
Chiny. Rok Ognistej Małpy
.Jest rok 2017. Kończy się chiński rok Ognistej Małpy. Rozpoczął on czas wielkiej transformacji, zamykając pewien etap mojego życia i rozpoczynając jednocześnie całkiem nowy… Uświadomiłam sobie, że ja przecież jestem właśnie „ognistą małpą”! A w chińskiej astrologicznej przepowiedni to rok 2017, który przynosi jego przedstawicielom w tym czasie wiele istotnych przełomów i przemian, kończąc stare cykle i rozpoczynając nowe kosmiczne życia.
Nigdy jednak do końca nie wiadomo, co się wydarzy…
Czy taki szczególny rok przyniesie zasadnicze korzyści w osobistym rozwoju, czy wręcz odwrotnie – straty? Wszak małpa to zwierzę przewrotne i nieprzewidywalne! A może będzie to objawienie całkiem nowego czasu? Tworzenie nowego porządku, ustanowienie odmiennych niż dotąd życiowych priorytetów i kanonów? Może przyniesie nowych ludzi w miejsce tych wszystkich bliskich istot, które dawno lub niedawno odeszły? Nadchodzi czas refleksji o przemijaniu, pogodzeniu lub niepogodzeniu, rozpaczy po stracie, która ma swój początek, ale ma też swój koniec. To czas świadomości nieprzytomnego ukochania życia, wartego docenienia wszystkich jego odcieni. Czas radości poznania, koniecznego otwarcia na to, co tu i teraz, ale też na tę wielką niewiadomą, która jest jeszcze tajemnicą…
Zesłanie zatem ognia, elementu towarzyszącego małpie w takim momencie, to jak przysłowiowy grom z jasnego nieba, jak uderzenie laską niewidzialnego stwórcy, który w jakże symboliczny sposób zapragnął zaznaczyć w mijającym roku swą obecność.
Ale tak działo się już przecież wcześniej, kiedy niespodziewanie spotykałam na swej drodze nowych ludzi, wchodziłam z nimi w szczególne relacje, odkrywałam nowe idee, pasje i zachwyty… Nad tym, co nowe albo stare, co przypomina o tradycji i kulturze, ale też o tym, co nazywa się przeobrażaniem świata w imię nowoczesności i postępu.
Tak oto rozpoczęłam swą nową drogę, podróż w nieznane. Towarzyszył mi jednak spokój i wiara w dobre i czyste intencje tych, z którymi przyszło mi się spotkać, a los mnie do nich pokierował. To dzięki nim oraz własnej pracy udało się sprostać paru wyzwaniom, kilka planów zrealizować, a może jednak dokonać metafizycznych duchowych przemian i oczyszczenia, których rzeczony ogień stał się rzeczywistym sprawcą?
Gdy cofam się myślami w niedaleką przeszłość, mogę powiedzieć, że Azja przyszła do mnie sama, zanim jeszcze tam się znalazłam…
Ale wbrew pozorom wszystko zaczęło się nie w Azji, lecz w Europie, a konkretnie pewnego letniego dnia w Berlinie.
Polubiłam to miasto od samego początku, kiedy przed laty pojechałam tam razem z moim przyjacielem, Cezarym. Zajęliśmy wówczas mieszkanie jego niemieckich znajomych, w oficynie starej kamienicy na Kantstrasse. Dom był dość niezwykły. Pamiętał z pewnością czasy dawnej świetności miasta, aczkolwiek miał też pewne tajemnice i mankamenty…
Ogromne mieszkanie wypełniały liczne regały z książkami pod sam sufit, w zasadzie znajdowały się one wszędzie, w każdym pokoju. Był to istny raj dla miłośników literatury. Można było stąd w ogóle nie wychodzić. Mieszkanie nie miało jednak łazienki… Długo zastanawialiśmy się, jak to możliwe, żeby cywilzowani ludzie nie mieli tak elementarnego przybytku! Obeszliśmy kilka razy całe mieszkanie dookoła, zaglądając we wszystkie jego zakamarki, ale nie dostrzegliśmy żadnego jej śladu. Zrezygnowani usiedliśmy przy kuchennym okrągłym stole, aby napić się kawy. Na wprost nas znajdował się staroświecki zlewozmywak podtrzymywany dużą kuchenną szafką. I nagle mnie olśniło! Podeszłam szybko do szafki i odsunęłam jej przednie drzwiczki. Okazały się zwykłą atrapą. Za nimi to właśnie ukryto najprawdziwszą wannę z prysznicem, którą można było bez trudu wysunąć lekko na kółkach. Czegoś takiego w życiu nie widziałam. Nie sądziłam też, że we współczesnym Berlinie zachował się podobny relikt przeszłości.
Miło wspominam tamte chwile z Cezarym, wybitnym germanistą, tłumaczem wielu tomików poezji, a także książek o sztuce i polityce. Wolny czas wykorzystywaliśmy na włóczenie się po Berlinie, który wówczas, niedługo po zburzeniu muru na Potsdamer Platz, wydawał się miejscem naprawdę niezwykłym. Zewsząd dochodziły jeszcze echa emocji związanych z tak istotnym dla państwa procesem przemian. Podekscytowane głosy osób, które pozostałości tego muru wciąż oglądały, przeżywały na swój sposób czas tej wielkiej transformacji, którą myśmy dopiero co odczuli na własnej skórze także w naszym kraju.
A więc wędrowaliśmy ulicami, placami – tak po prostu, bez celu, chłonąc tę szczególną atmosferę nagle połączonego miasta. Upał tego lata nie dawał wytchnienia nawet na chwilę. Chowaliśmy się zatem w zakamarki Tiergarten, gdzie wreszcie można było wyciągnąć się na trawie i odpocząć po wielogodzinnym spacerze po muzeach, księgarniach i kafejkach Savignyplatz. Można też było pójść na jedną z kilku naturystycznych plaż, które cieszyły się dużym powodzeniem. Chętnie więc korzystaliśmy z tej bezpruderyjnej formy rozrywki.
Wówczas poznałam Agnieszkę, koleżankę Cezarego ze studiów. Owa znajomość z Agnieszką przyniosła nowe berlińskie kontakty, które na jakiś czas zmieniły moje życiowe plany. Bo to dzięki niej przenieśliśmy się z oficyny przy Kantstrasse i zamieszkaliśmy w samym centrum miasta. Mieszkanie na cichej i reprezentacyjnej Carmerstrasse mieściło się również w starej kamienicy, ale było całkiem odmienne od poprzedniego. Na początku luksus przepięknej secesyjnej kamienicy nas onieśmielał. Mieliśmy do dyspozycji swoje pokoje spośród wielu innych, należących do tego gigantycznego mieszkania, którego właścicielem był ówczesny partner Agnieszki. Zajmowało ono połowę pierwszego piętra, na które wchodziło się po wielkich, wystawnych schodach wyłożonych dywanami i stanowiło dowód na to, jak w tamtych czasach traktowano w Niemczech osoby wyznania mojżeszowego. Michael nie przejmował się bowiem nigdy podwyżkami czynszu i innymi opłatami, kpił sobie z nich i nigdy nie zapłacił ani marki więcej niż to, co ustalił, zasiedlając je chyba na początku lat sześćdziesiątych. Był znanym w Berlinie historykiem sztuki, zajmującym się między innymi promowaniem wielkiego Christo, artysty bułgarskiego pochodzenia, który zasłynął gigantycznymi w swej skali artystycznymi instalacjami. Ich idea zawierała się w opakowywaniu różnych znanych budowli, a nawet pewnej oceanicznej wyspy… W tamtym czasie Michael zabiegał o „opakowanie” Reichstagu, co po latach stało się faktem!
W jego cudownej bibliotece, wypełnionej po brzegi książkami, do których trzeba było nierzadko wspinać się po wysokiej drabinie, oglądałam w zachwycie przepięknie wydania albumów poświęconych twórczości tego niezwykłego wizjonera przestrzeni. Dla mnie rozpoczął się wówczas bardzo miły czas częstego wizytowania Berlina.
Zaprzyjaźniłam się z Agnieszką i wpadałam co rusz choćby tylko po to, aby tu trochę pobyć. Ich mieszkanie było w tamtym okresie miejscem towarzyskich spotkań wielu interesujących ludzi, miejscem przyjęć, a nawet koncertów dzięki szerokim znajomościom Michaela w kręgach artystycznych, oraz dzięki ogromnemu fortepianowi, który królował w salonie. Na nim to grały muzyczne sławy berlińskiej socjety. Towarzystwo, które spotykałam w ich domu, było międzynarodowe, bywali tam Szwajcarzy i Niemcy, Żydzi i Polacy, ale pojawiali się też Chińczycy! Ci ostatni nie stanowili bynajmniej grupy utrzymującej się z handlu tandetą czy z prowadzenia chińskich restauracji, lecz reprezentowali tę część chińskiego społeczeństwa, której udało się wyjechać z ojczyzny, po to by się kształcić. Było wśród nich wielu stypendystów realizujących swoje artystyczne i naukowe zamierzenia. Oczywiście, żaden z nich już do Chin nigdy nie powrócił…
Zastanawiało mnie zawsze, ile musiało w nich być determinacji albo talentów, skoro z powodzeniem powierzano im liczne stanowiska naukowe. Nigdy nie dochodziłam, jakimi to sposobami zasilali kadry uniwersytetów i czy byli aż tak pożądanymi pracownikami, ale fakty mówiły same za siebie. Asymilowali się znakomicie i tworzyli w tamtym czasie elity naukowe i artystyczne nie tylko Berlina. Przy czym trzeba wiedzieć, że w Niemczech nigdy nie dopuszczono, aby, na wzór innych krajów, powstały wyodrębnione chińskie dzielnice. Zjawisko swoistego getta zatem nigdy tam nie zaistniało.
Patrzyłam więc z zazdrością, jak ci, skądinąd nieliczni, stypendyści korzystali z wszelkich dóbr i wysokich uposażeń, które pozwalały im nie tylko na godne, lecz także na całkiem luksusowe życie w niemieckiej stolicy. Mieszkali zazwyczaj w apartamentach, żyjąc na poziomie równym berlińczykom.
Tak oto na jednym z przyjęć Agnieszka przedstawiła mi dwóch bardzo miłych doktorantów – Antoine’a, Szwajcara z Genewy, z którym przyjaźń przetrwała przez lata, i Ruogu, inteligentnego i sympatycznego Chińczyka, pracownika Uniwersytetu Technicznego w Berlinie. Był to mój pierwszy w życiu poznany Azjata. Ta znajomość przerodziła się szybko w głęboką sympatię i uczucie, które o mały włos nie zakończyłoby się małżeństwem…
Ruogu okazał się rzeczywiście bardzo zdolnym, bystrym i lubianym przez wszystkich chłopakiem. O jego angaż zabiegali profesorowie kilku uczelni i nie mogli się nadziwić, że nie wykazuje on pokory w staraniach o przyszłe stanowiska. Miał już za sobą fakultet z fizyki i następny z chemii, ale w duszy Ruogu tak naprawdę był wolnym ptakiem. Kochał artystów i lubił przebywać wśród nich, co w konsekwencji po latach zaowocowało założeniem całkiem nieźle prosperującej galerii sztuki. Jego poczucie humoru i liczne talenty spowodowały, że szybko zaskarbił sobie sympatię nie tylko moich przyjaciół, lecz także nawet całkiem obcych środowisk, z którymi przyszło mu się zmierzyć podczas wizyt na warszawskiej starej Pradze. Bez najmniejszych problemów i kompleksów pokonywał wszelkie bariery kulturowe, językowe i społeczne, wchodząc z miejsca w relacje z ludźmi nawet z praskiego półświatka, rozgrywając z nimi turnieje bilardowe w lokalnych klubach. Ujmującym uśmiechem i dowcipem, a także bezpośrednim stylem bycia umiał zjednać sobie nawet największych okolicznych zbirów, swobodnie wśród nich brylując…
Potrafił też z powodzeniem stawić czoło innym wyzwaniom. Kiedyś na przykład w wieczór sylwestrowy uratował całą grupę naszych wspólnych gości przed towarzyską katastrofą i wizją spędzenia tej nocy „na bruku”, na dodatek bez jedzenia, muzyki i szampana…
A było to tak… Nastała ostra zima. Śnieg sypał od miesiąca. Wielkimi krokami zbliżał się koniec roku i sylwester. Ponieważ moje mieszkanie nie pomieściłoby wszystkich gości, zaczęliśmy się rozglądać za lokum, które pomieściłoby większą grupę gości. Niestety, poza Stefanem, naszym miłym kolegą z Saskiej Kępy, nikt nie dysponował takimi warunkami. Za jego aprobatą zapadła więc decyzja, że noc sylwestrową spędzimy wszyscy u niego. Postawił jednak pewien warunek. Trzeba było wysprzątać wcześniej tę część domu, w której zamierzaliśmy balować.
Stefan mieszkał sam w dużym, ale bardzo już nadszarpniętym zębem czasu i zapuszczonym domu. Tak więc kilku kolegów zabrało się dziarsko do pracy i doprowadzili w krótkim czasie cały parter do stanu używalności. W przeddzień sylwestra zawieźliśmy sprzęt grający, a także wszelkie napoje wyskokowe i część jedzenia. Zbiórka przed sylwestrem została zarządzona u mnie, skąd już było dosłownie parę kroków do domu Stefana.
Kiedy znakomita większość gości do mnie dotarła, nadeszła nagle zła wiadomość. Blondi, kolega, który przyniósł nam ową hiobową wieść, oświadczył, że właśnie wraca od Stefana, który z powodu złego psychicznego samopoczucia zaproponował przeniesienie sylwestra na następny dzień! Wydawało nam się, że się przesłyszeliśmy, ale jednocześnie zdaliśmy sobie sprawę, że ze Stefanem nie jest dobrze… Byliśmy zdruzgotani.
Teraz trzeba było czym prędzej wymyślić sposób na znalezienie innego miejsca zabawy, a nade wszystko odzyskać uwięzione u Stefana zapasy trunków, przygotowane wcześniej sałatki, wędliny i ciasta, no i rzecz jasna cały sprzęt muzyczny wraz z płytami. Z powodu zaistniałej sytuacji nikt z kolegów nie kwapił się, aby przyjść z pomocą, w obawie o własne bezpieczeństwo, a może nawet życie… Krótko mówiąc, nikt nie chciał konfrontacji ze Stefanem, który w naszej wyobraźni być może w jakimś niekontrolowanym ataku szału albo innej niedyspozycji mógł spowodować uszczerbek na czyimś zdrowiu. Mając na względzie potężną sylwetkę Stefana, nikt nie pragnął zatem stanąć z nim oko w oko. I wówczas nie kto inny, tylko właśnie Ruogu odważnie zaproponował, że ryzyko spotkania ze Stefanem bierze na siebie…
W obawie przed ewentualną perspektywą uszkodzenia ciała naszego miłego Chińczyka zaczęliśmy gremialnie odwodzić go od tego szalonego pomysłu, ale na nic się zdały nasze prośby o rozwagę. Wsiadł do swojego samochodu i pojechał. W czasie gdy go nie było, umierając ze strachu o jego los, tworzyliśmy rozmaite scenariusze na temat tego, co Stefan mógłby zrobić naszemu przyjacielowi. Tymczasem Ruogu wrócił po niespełna godzinie, przywożąc prawie wszystkie produkty. Przy czym zachował się prawdziwie szlachetnie, zostawiając Stefanowi co nieco z zapasów jedzenia, butelkę wina i kilka płyt. Byliśmy zachwyceni! On sam wzruszył tylko ramionami i powiedział: „No problem”… Dlatego też szybko okazało się, że wszyscy bez wyjątku moi znajomi przepadali za nim i z niecierpliwością wyczekiwali przyjazdów Ruogu do Polski. I nie tylko z powodu jego uroku osobistego, lecz również dlatego, że wspaniale gotował! Bo jak większość Chińczyków potrafił zaspokoić wymyślnymi potrawami gusta nawet najbardziej wymagających i wybrednych smakoszy. Gotował genialnie!
Pierwszy raz odwiedził mnie nad Bałtykiem podczas wakacji i była to jego pierwsza wizyta w Polsce. Braki w zaopatrzeniu w końcówce lat osiemdziesiątych widać było gołym okiem. Puste półki sklepowe i ogólna szarość nie napawały optymizmem. Nic więc dziwnego, że gdy otworzył bagażnik swojego samochodu, a z jego wnętrza wysypały się wszelkie spożywcze dobra zachodniego świata – mowę mi odebrało.
Siadywaliśmy na pustej wówczas jeszcze łebskiej plaży i piliśmy szampana z prawdziwych szklanych kieliszków, zagryzając dojrzałymi i pachnącymi arbuzami, przywiezionymi wprost z jarmarku Berlina Zachodniego. Gorące, sierpniowe nadmorskie wieczory długo jeszcze kojarzyły mi się ze słodyczą i zapachem tych owoców.
Potem przyszły rewizyty w Berlinie i przyjemny czas spotkań towarzyskich z jego chińskimi przyjaciółmi. Czas zwiedzania innego Berlina niż ten, który dotychczas znałam. Czas pływania łódką po okolicznych jeziorach i czas poznawania innej kultury. Wśród znajomych Ruogu oprócz kolegów z uniwersytetu byli głównie artyści. I to artyści, którzy w całej Europie odnosili prawdziwe sukcesy!
Uwielbiałam spotkania w ich domach, w których oprócz dobrej zabawy i znakomitej atmosfery zawsze można było liczyć również na smaczne jedzenie. Wszystko działo się tam naturalnie, a życie skupiało się oczywiście głównie w kuchni wokół wielkiego okrągłego stołu, który jak wiadomo jest obowiązkowym meblem w każdym chińskim domu. Spontaniczne gotowanie było tam na porządku dziennym. Któryś z kolegów zagniatał ciasto, inny w tym czasie przygotowywał farsz do pierożków, a reszta gości na zmianę zajmowała się ich lepieniem. Na kuchni zawsze stał gar ze specjalnym wywarem czarnego koloru, był to koncentrat rozmaitych smaków i zapachów, pochodzący z wielotygodniowego gotowania w nim rozmaitych mięs i warzyw. Służył nie tylko jako esencjonalny bulion, a właściwie może bardziej sos do przyprawiania potraw, lecz także gotowało się w nim na przykład jajka na twardo. Stawały się w mig brązowe i wyglądały na stuletnie! Bardzo je lubiłam.
Wszyscy pili wino, a w chwilach wolnych od dyżuru w kuchni – tańczyli w salonie. Były to fantastyczne, pełne uroku spotkania z ciekawymi ludźmi i sztuką, nie tylko kulinarną. I był to mój pierwszy prawdziwy kontakt z Chinami, choć w nieco europejskim wydaniu. Niedługo potem, podczas wernisażu wystawy, którą wówczas prezentowałam w jednej z berlińskich galerii, zaproponowano mi pierwszy wyjazd do Chin i przygotowanie ekspozycji fotograficznej dla prestiżowej pekińskiej galerii sztuki. Pomysł wydał mi się wówczas dość abstrakcyjny, jednak miłe zaproszenie, atrakcyjna propozycja i perspektywa poznania Państwa Środka nie pozwoliły mi się długo zastanawiać. Cieszyła mnie wizja wyjazdu, a jednocześnie obezwładniała świadomość ogromu przygotowań związanych przede wszystkim z logistyką całego przedsięwzięcia. Mogłam liczyć tylko na siebie i na niesprawdzone jeszcze prywatne chińskie kontakty, ponieważ Ruogu nie mógł mi towarzyszyć w tej podróży. Już przez skórę czułam wszystkie te skomplikowane procedury związane z wywozem prac, kwestiami technicznymi i transportem. Krótko mówiąc, po pierwszym uczuciu euforii mój entuzjazm nieco osłabł.
W takiej niepewności tkwiłam przez kilka miesięcy. Wreszcie któregoś pięknego dnia pojawił się w Warszawie mój chiński przyjaciel Ruogu, bardzo zdziwiony, że nie jestem jeszcze gotowa do wyjazdu. Jego operatywność okazała się nadzwyczajna, miał już w głowie cały plan mojej podróży, a także gwarancję dobrego miejsca wystawy. Ustalenia z chińską stroną obejmowały nie tylko wystawę, lecz także ufundowany kilkutygodniowy pobyt w Pekinie. Mogłam też zaprosić osobę towarzyszącą.
Nie było już wyjścia. Kości zostały rzucone. Trzeba było jechać i stawić czoło wyzwaniu!
Tak oto w czerwcu 1992 roku wraz z moją koleżanką Sylwią weszłam na pokład samolotu i poleciałyśmy na nasze pierwsze w życiu spotkanie z Azją! Przyjemnie podekscytowane postanowiłyśmy poddać się chwilom błogiego relaksu, jaki oferowały szwajcarskie linie lotnicze, rozpoczynając podróż powitalnym kieliszkiem szampana i propozycją wyboru z karty dań czegoś pysznego… Wobec tak miłego rozpoczęcia naszej wyprawy postanowiłyśmy cieszyć się oferowanymi przez życie przywilejami i cierpliwie czekać, co los przyniesie.
Po kilkunastu godzinach wylądowałyśmy bezpiecznie na lotnisku w Pekinie. Targały mną obawy, czy ktoś po nas wyjedzie, ktoś nas przywita? Dlatego też nie mogłam uwierzyć, gdy już z daleka zobaczyłam stojącą wprost na płycie lotniska delegację z gigantycznych rozmiarów transparentem, na którym widniało bezbłędnie napisane moje imię i niezbyt łatwe do wymówienia i napisania nazwisko!
Mimo panującego ogromnego, ponadczterdziestostopniowego upału obsługa hotelowa, stojąc prawie na baczność w nieskazitelnych uniformach, przywitała nas po królewsku. Panowie ubrani na modłę kolonialną w wełniane skarpety do długich butów i korkowe hełmy, panie w tradycyjnych długich sukienkach zapiętych pod samą szyję. Jeszcze całkiem nie ochłonęłam po wymianie serii pierwszych grzecznościowych powitań w chińskim stylu, a już prowadzono nas do bardzo luksusowego auta o ciemnych szybach, które zawiozło nas wprost do najnowocześniejszego wówczas hotelu Sheraton, gdzie powitał nas sam dyrektor. Podczas lunchu omówiliśmy sprawy związane z wystawą i wyborem galerii, a następnie poprowadzono nas do specjalnie przygotowanego apartamentu. Tam czekała już na nas gorąca herbata i pięknie ułożone na tacy owoce. Mogłyśmy wreszcie odpocząć…
Czułam się jak gwiazda filmowa, która nagle znalazła się w zupełnie nowej i nierealnej, ale pięknej bajce. Nie wierzyłam, że ona jest naprawdę moja…
Wówczas też poczułam po raz pierwszy, czym jest zhongjian Ren w Chinach i jaka jest siła guanxi, czyli jak ważna jest osoba polecająca oraz jak ważne są więzy długoletnich znajomości i zaufane kontakty, dzięki którym się tutaj znalazłam.
Nadmiar wrażeń oraz inna strefa czasowa nie pozwoliły nam zasnąć, postanowiłyśmy więc wyjść z tej złotej klatki hotelu i zanurzyć się w pekińską rzeczywistość. Dałyśmy się ponieść dźwiękom ulicy, odmiennym zapachom i ruszyłyśmy za nimi w nieznane… Ale pekińska rzeczywistość szybko okazała się stojącym powietrzem zatopionym w koszmarnym smogu i brakiem tego czegoś nieuchwytnego, co chciałam ujrzeć, dotknąwszy azjatyckiej ziemi. O czym marzyłam przez te miesiące, co przywoływałam w swej wyobraźni, oczekując niecierpliwie spotkania z prawdziwymi Chinami. Tym czymś była tęsknota za tradycją, za tym dawnym ładem, egzotyką Dalekiego Wschodu, krainą, która w ogromnym stopniu niestety już nie istnieje… Szukając wciąż ostatnich śladów historii, włóczyłyśmy się z Sylwią po dzielnicy ambasad i nowoczesnych hoteli, nie wierząc własnym oczom, że tak łatwo i szybko rozprawiono się z pozostałościami własnego cennego dziedzictwa. Podczas wędrówek ulicami okalającymi nasz hotel, uginałam się pod ciężarem sprzętu fotograficznego, jaki przywiozłam z Polski. W niemądrej obawie przed jego utratą dźwigałam wszystkie aparaty, aż pot zalewał mi oczy. Wówczas nie zdawałam sobie sprawy, że tutaj naprawdę nic nam nie zagraża. Nie byłam także świadoma, pod jak bardzo czujnym okiem lokalnych władz pozostawałyśmy przez cały czas naszego pobytu…
Tymczasem bardzo dbano, by włos nam z głowy nie spadł, podobnie jak żadnemu innemu cudzoziemcowi przebywającemu na terytorium Chińskiej Republiki Ludowej. Jednak wtedy, wciąż nieufna, postanowiłam na wszelki wypadek wszystkie kamery nosić przy sobie. Niemal umierając z pragnienia i panującego gigantycznego upału, przez chwilę pożałowałyśmy opuszczenia przyjemnie klimatyzowanego hotelowego wnętrza. Obezwładniający, lepki, wdzierający się wszędzie żar powietrza zatykał wprost dech. Zaczęłyśmy rozglądać się za czymś zimnym do picia, ale okolica okazała się miejscem dość odległym od centrum handlowego. Z niemałym więc trudem znalazłyśmy tylko jeden sklepik z nadzieją na zimną coca colę, wodę lub cokolwiek, co zaspokoi pragnienie i przyniesie chwilową ulgę. Kiedy ostatkiem sił dowlokłyśmy się do niego, zobaczyłyśmy wysokiego białego mężczyznę robiącego zakupy. Dziś nie byłoby to niczym nadzwyczajnym, ale wtedy był to widok dość niecodzienny, albowiem brak otwarcia Chin na inne kraje spowodował w praktyce brak ruchu turystycznego, w sprawach biznesowych także mało kto się tu zapuszczał… Górujący wzrostem nad Chińczykami, mocno wyróżniał się z tłumu swym europejskim wyglądem. Zaskoczone obecnością tego mężczyzny, zaczęłyśmy po cichu wymieniać między sobą komentarze na jego temat, chichocząc rozbawione całą sytuacją. Miałyśmy nadzieję, że mówi ludzkim językiem… Jakim szokiem było dla nas, gdy po wyjściu ze sklepu okazało się, że ów nieznajomy czeka na nas i czystą polszczyzną powitał słowami: „Dobry wieczór paniom!”.
Tylko ja wiem, jaką radość sprawił mi wówczas dźwięk rodzimego języka. Trochę zażenowane wcześniejszymi uwagami czynionymi pod jego adresem liczyłyśmy w duchu, że ich nie słyszał. Z miejsca też entuzjastycznie zareagowałyśmy na zaproszenie i propozycję pogawędki w pobliskiej restauracji. Okazało się, że mieszkamy niedaleko siebie, w sąsiednich hotelach. Cieszyliśmy się wszyscy z tego nagłego i niespodziewanego spotkania, które spadło jak grom z jasnego nieba w najmniej oczekiwanym momencie, a jednocześnie było przejawem opatrzności w tym pierwszym dniu na azjatyckiej ziemi. Czułam, jakby jakaś opiekuńcza siła rękę mi z góry podała, stawiając na mojej drodze przyjaznego człowieka. Bo to właśnie on wkrótce miał nas wprowadzać w życie Pekinu, tego niezwykłego miasta pełnego tajemnic, licznych zakamarków monumentalnego Zakazanego Miasta, ciasnych uliczek hutongów oraz bazarów i dobrodziejstw chińskiej kuchni.
Naszym rozmowom nie było końca. Tymczasem wieczór zamienił się w noc. Z przyjemnością pochłanialiśmy wspaniałe, dojrzałe o tej porze arbuzy, popijając chińskim koniakiem. Czas płynął szybko na opowieściach o starych Polakach, historiach stąd i ze świata, rozmaitych zabawnych wspomnieniach, aż zmęczenie i senność kazały nam skierować się ku hotelom na zasłużony odpoczynek.
Nie dało się ukryć, że także na naszym rodaku spotkanie z nami zrobiło wrażenie. Dźwięk polskiej mowy wywołał odległe wspomnienie kraju, w którym onegdaj żył i który przed laty pożegnał, udając się na emigrację. Po wielomiesięcznej podróży, włóczędze po mongolskich stepach i chińskich prowincjach, był w drodze powrotnej do Anglii, gdzie od wielu lat mieszkał.
Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, że los nas kiedyś połączy, a Ryszard zostanie moim życiowym partnerem. Rok później już razem powróciliśmy do Chin.
Zaczęła się też całkiem inna, nowa historia…
Trwał właśnie w najlepsze rok Małpy! Koniec i początek nowego cyklu!
Elżbieta Sęczykowska
Fragment książki „Tryptyk wschodni. Chiny, Tybet, Mongolia”, wyd.Edipresse Książki.