Z podziękowaniem dla Hani — Współpodróżniczki
*
.Kiedy dotarłem do Hongkongu, było wczesne popołudnie. Lektura „The Morning Post” wydawanego od 1903 roku pozwoliła szybko wejść w bieżące sprawy.
Wszystkie one przygasły przy wrażeniu, jakie robi Hongkong. Jako miasto portowe, jako centrum handlowe, jako nośnik tradycji angielskich, jako miejsce spotkania Pacyfiku i Atlantyku, jako dawny i nowy tygiel przenikających się kultur i gorącej wymiany gospodarczej.
Oczarowanie
.Po pierwsze zatem — gdy się jedzie z lotniska (ruch, jak w Tajlandii, jest lewostronny), widać, jak olbrzymi jest to port i ile światowego frachtu ciągle jeszcze przechodzi przez tutejsze nabrzeża, kontenery i olbrzymie dźwigi. Historycznie nazwa „Hongkong”, wywodząca się z kantońskiego, znaczy „pachnący port”. Przez lata mówiono o nim „Port Wiktorii”. Hongkong, zawsze rywalizując z Szanghajem, umiał dostosować się do zmian w handlu drogą morską, co nastąpiło między 1970 a 1990 rokiem, kiedy kontenery zaczęły wypierać dotychczasowe, pracochłonne formy załadunku. Na starych zdjęciach i dokumentach w Muzeum Morza widać to najlepiej — liczne nabrzeża, kulisi wbiegający na pokłady z towarami, później już dźwigi, całość ciągu wodnego między wyspą a półwyspem Kowloon wypełniona okrętami i stateczkami.
W latach 30., kiedy zaczęła się w świecie rozwijać turystyka, do Hongkongu przypłynęły wielkie, luksusowe statki pasażerskie z ofertą pobytu na Riwierze Orientu — jest taki cudowny, stary plakat, w stylu charakterystycznym dla tamtego czasu, prezentujący Riwierę Orientu. Obecnie przez Hongkong przepływa rocznie 220 tysięcy statków pasażerskich i handlowych. Zresztą — przez lata — z miasta handlowo-portowego stał się on wszechstronną, współczesną megametropolią (dzisiaj — 7,5 miliona), o której sile decydują instytucje finansowe (7. giełda świata), technologie i otwarte warunki gospodarowania (od lat najlepszy w Economic Freedom Index). Jeszcze przed przejęciem Hongkongu przez Chińczyków w 1997 roku — w okresie od roku 1961 — PKB wzrosło tu 180-krotnie.
.I po drugie — kiedy lądujesz w dzielnicy Central and Western na wyspie Hongkong, od razu wpadasz w wir niedużych azjatyckich uliczek, które starają się przetykać wielkomiejskie arterie, wieżowce mieszkalne i biurowce, w tym jedną z najdroższych inwestycji (miliard dolarów), jaką był kilka lat temu wieżowiec HSBC zaprojektowany przez Normana Fostera. Między nimi maleńka, ale ważna historycznie i duchowo świątynia Man Mo, poświęcona bogom wojny i literatury, co w chińskiej tradycji bywa bardzo częste. Hongkong jest bogaty — PKB na głowę, liczone w PPP, wynosi przeszło 54 tysięcy dolarów, a we wskaźnikach Giniego i wskaźnikach HDI (Human Development Index) ma jedne z lepszych wyników w świecie. Oznacza to, że skala społecznych nierówności jest bardzo mała.
.Ale kontrast widoków w tej dzielnicy jest niebywały. Na małych uliczkach utrzymują się niekiedy specjalizacje handlowe — suszone ryby, krewetki, wyroby z blachy czy ciąg straganów ze starymi zdjęciami i plakatami, hongkońskimi zdjęciami erotycznymi sprzed wieku oraz wnęki knajpiane z chińskim jedzeniem. Nawet kilkupiętrowe rusztowania mają azjatycki charakter — są zrobione z bambusów powiązanych specjalnymi sznurami. Chińskie knajpki w części, która nazywa się Soho, mają konkurencję jak na Hillier Street, gdzie tuż obok siebie i naprzeciw siebie są cztery czarujące miejsca. Jedno z pysznymi śniadaniami z jajkami typu poached na tostowanym chlebie z rukolą, drugie z wymyślnymi naleśnikami, trzecie z kanapkami, także z francuskimi serami, i czwarte z kurczakiem na różne sposoby. To odpowiedź na zderzenie chińskiego charakteru dzielnicy oraz wieżowców z bankami i funduszami inwestycyjnymi. Anglojęzyczni pracownicy globalnych instytucji żywią się na przemian: europejsko i w chińskim stylu, kupując pyszne buny, ryżowe bułeczki z różnym nadzieniem.
.A po trzecie — te nieduże azjatyckie uliczki mają angielskie nazwy i tworzą londyński klimat. Nieopodal jest anglikańska katedra św. Jana, a blisko nabrzeża The Western Market, piękny budynek z połowy XIX wieku, którego budową Anglicy chcieli ucywilizować azjatyckie targi, tworząc warunki do większej higieny (stało się to po wielkiej epidemii dżumy). Nad całością wyspy góruje Wzgórze Wiktorii wysokie na 552 metry. Tuż pod szczytem jest piękna, stara siedziba letnia brytyjskiego gubernatora. Brytyjczycy osadzili się na wyspie w 1842 roku, wzmacniając efekt wygranej w pierwszej wojnie opiumowej z władzami chińskimi. Ich zmysł handlu właściwie wymusił decyzje, by poprawiać bilans handlowy z Chinami, otwierając sprowadzanie i sprzedaż opium w relacjach między Indiami a terytorium Krainy Środka. Skutki społeczne tego swoistego zmysłu handlowego były opłakane — skrajnie szybko rosnące uzależnienie Chińczyków od opium, na co władze chińskie musiały zareagować. Druga wojna opiumowa, z przełomu lat 50. i 60. dziewiętnastego wieku zakończyła się także zwycięstwem Brytyjczyków i ugodą, na mocy której nie tylko wyspa Hongkong dostała się we władanie imperium królowej Wiktorii, ale i kawał półwyspu Kowloon oraz ok. 400 okolicznych wysepek.
To była przyczyna tego niebywałego kulturowego splotu brytyjsko-chińskiego, rozwoju miasta na niespotykaną skalę. I jego otwartości na przybyszy i uciekinierów z różnych stron świata: z Chin, z Europy, z Filipin i Indochin. Było to widoczne szczególnie po walkach o charakter powojennych Chin w okresie 1945–1949. Powstawały ulice, szkoły, szpitale, komunikacja. W 1882 roku na Wzgórze Wiktorii można było już wjechać kolejką linową — taką jak na Gubałówkę. W tym samym czasie zaczął kursować prom Star Ferry — jego rozmiar i kształt zachowany jest do dzisiaj — łącząc wyspę i półwysep. Teraz to atrakcje turystyczne. Na Wzgórze Wiktorii wjeżdża się, by mieć najwspanialszy na świecie widok na wielkie miasto portowe, smukłe drapacze chmur, i patrząc dalej, w dół, wzgórze pokryte właściwie płaszczem dżungli, której ścieżkami jak przez park zejść można już bardzo nisko. Aż do „mid-levels”, czyli ciągu wielkich, kilkudziesięciopiętrowych domów mieszkalnych, rezydencji.
.Wreszcie po czwarte — jak jesteś na półwyspie Kowloon od strony Tsim Sha Tsui i przy sławnej Nathan Road, to czujesz skrzyżowanie londyńskiego Piccadilly Circus i Charing Cross z Fifth Avenue w Nowym Jorku z wielobarwnością azjatyckich metropolii, którą nadają również znaczki pisma chińskiego. I rozglądasz się za hotelem, do którego wmaszerował przemoczony, prosto z wody, James Bond w filmie „Śmierć nadejdzie jutro”. W innych miejscach Hongkongu, całego miasta, jest tak, jakby wymieszać ze sobą nowojorskie uliczki Greenwich Village i Chinatown, i patrzeć, co z tego wyjdzie. Albo znaleźć się wśród wieżowców mieszkalnych Górnego Manhattanu, blisko nabrzeży East River. W życiu nie widziałem też takiego nagromadzenia galerii handlowych, markowych magazynów globalnych brandów, sieci sklepów z biżuterią i zegarkami i — na zwykłej wystawie — zegarków za 120 tysięcy dolarów. Między niektórymi ulicami są parki. W Hongkongu jest w ogóle dużo zieleni. W parku Wiktorii nawet w upalne południe śpiewają ptaki, a fotoamatorzy przychodzą tu specjalnie robić im zdjęcia. Spomiędzy drzew, krzewów i kwiatów widać wysokie apartamentowce — krajobraz jak ze środka Central Parku. Ale w gęstwinie wieżowców, parków i arterii są też i odnogi mniejszych ulic, prowadzących w bardziej tradycyjny chiński świat.
Jedzenie i komunikacja
.Tym światem jest Nocny Targ przy Temple Street. Zatłoczony, pełen straganików ze wszystkim, co jest zawsze w Azji, ale też z namiocikami, w których można uzyskać przepowiednie własnej przyszłości. Idzie się i idzie. Rozgląda, przebiera, kupuje, rozmawia, targuje. Co pewien czas — stoliki, restauracyjka, wiadra z rybami, krabami, krewetki długości prawie 40 cm. I można coś zjeść. Pyszne małe, okrągłe, wyglądające jak bułeczka, kraby, dlatego nazywane „bun”, z mięskiem delikatnym jak puchowe skrzydełka kurczaka z rosołu. Małże św. Jakuba z odrobiną wermiszelowego makaronu i zieleniny na wierzchu. Krewetki „mantysowe”, z podwójną liczbą chitynowych odnóży. Przepyszny smażony makaron z soją i ziarenkami kiełków fasoli. Omlet z ostrygami i szczypiorem — co tworzy taki cudowny racuszek, skubany chińskimi pałeczkami. I nawet języki kacze smażone w głębokim tłuszczu. Część z tych ulicznie przygotowywanych potraw trzeba zjeść palcami. Więc dalsza wyprawa po Temple Street odbywać się musi z dłońmi co nieco zatłuszczonymi — co wprawia w konfuzję, szczególnie przy dotykaniu jedwabnych chust.
.Poza budkami Temple Street Market nie widać w Hongkongu nikogo jedzącego na ulicach. Nie ma — jak w Bangkoku, Siem Reap, Sajgonie, Hoi An i Hanoi — tysięcy ludzi siedzących na maleńkich krzesełkach i jedzących posiłki: na skrzyżowaniach, przed własnymi domami, które są sklepami. I miejscowi, i turyści jadają w ten sam sposób. Specjalności są różne. Od wspaniałych krabów podawanych w Under Bridge Spicy Crab, posypanych w pieczeniu ziołami i brązowym ryżem, przez smakowite abalone, morskie ślimaki żyjące głęboko, zwane uchowcami lub słuchotkami ze względu na kształt przypominający ucho. Świeże smakują trochę jak rydze, wędzone są przysmakiem najbogatszych, ponieważ wędzą się w muszli, w której są zamknięte od 10 do 17 lat, nabywając niebywałej delikatności, o której opowiedział mi pewien Chińczyk. Sam wędzonego abalone nie próbowałem — kosztuje ok. 1000 dolarów amerykańskich. Za to warto spróbować przysmaku chińskiego, jakim są kurze łapki, gotowane, z sosami. Wysysa się z nich mięsko, wypluwając maleńkie kosteczki i chrząstki.
Hongkong to jednak przede wszystkim królestwo dim sumów, chińskich pierożków z cieniutkiego ciasta ryżowego — co się zresztą szeroko definiuje, bo buny, małe bułeczki ze specjalnego, lekkiego ciasta drożdżowego, wchodzą także w skład menu dimsumowego. Jada się dim sumy zwyczajne — wszędzie, w knajpeczkach, ze straganów w porze lunchowej. Ale można też postać w kolejce do One Dim Sum na Kowloon, niedaleko metra Prince Edward, by spróbować różnych smaków, zaznaczając wybór na karteczce z nazwami rodzajów — jest ich ok. 30. Pyszne były z mięsem wieprzowym i krewetkami, a na deser — z mango, rozpływające się w ustach, posypane kokosem. Można też pójść na dworzec, skąd odchodzi szybki pociąg na lotnisko, poczekać pół godziny, zamówić różne smakowo pierożki i doznać kulinarnego olśnienia, jedząc puchową bułeczkę ze słodkawo-śliwkowym nadzieniem z wieprzowego barbecue. To najtańsza na świecie knajpka, Tim Ho Wan, z jedną gwiazdką Michelina. Tylko w porze lunchu można spróbować dim sumów w Sun Tung Lok, obecnie na czwartym piętrze galerii handlowej przy Nathan Road. Szczególne były z nadzieniem z płetwy rekina w lekkim rybnym rosołku. No ale kosmopolityczny Hongkong zmienia też tradycje dim sumów w stylu fusion. Na SoHo, w prowadzonej przez młodego Szwajcara Man Mo Cafe, są jeszcze inne pierożki — mieszanina smaków azjatyckich i francuskich: niebywałe dim sumy z kaczką oraz serem brie i truflami. Gdyby być dłużej w Hongkongu, można by pewnie ten przegląd prowadzić dalej…
.Fascynująca jest komunikacja. Już na lotnisku dowiadujesz się, że zależnie od tego, czy chcesz jechać na wyspę, na półwysep Kowloon, czy do tzw. Nowych Terytoriów — to masz taxi koloru czerwonego, zielonego i niebieskiego. Tu nie ma azjatyckich tuk-tuków, jest mało motocykli. Nic nie śmierdzi zgnilizną ani zapachem taniej benzyny. Za to jest nowoczesne, dobrze oznakowane metro oraz piętrowe autobusy i piętrowe tramwaje plus promy. W metrze przy schodach ruchomych wiszą takie same w formacie jak w Londynie — plakaty reklamowe. Oprócz kosmetyków i filmów — zapowiedzi wrześniowej musicalowej premiery „Deszczowej piosenki” czy występów polskiej Grupy MoCarta. Jest też mocna w wyrazie kampania społeczna pokazująca zagrożenia narkotykowe. Są informacje o festiwalu filmowym — takim przeglądzie filmów w Hongkongu — w tym roku za numer jeden uznano film Kieślowskiego „Podwójne życie Weroniki”. Autobusy mają numerację nie do ogarnięcia — numer 6 jest OK, ale już linię 29C czy 39Z — trudniej zrozumieć. Na całą komunikację, łącznie z promami, możesz kupić kartę Octopus, którą łatwo się doładowuje w tysiącach miejsc publicznych. Ponadto na samej wyspie Hongkong w wielu miejscach jest system wiszących korytarzy, ocienionych, nieraz i klimatyzowanych przejść między budynkami. No i superwygodnym rozwiązaniem są schody ruchome prowadzące z samego dołu wyspy, od Queen’s Road Central do „mid-levels”, domów mieszkalnych na zboczu Wzgórza Wiktorii. Schody te mają 1,5 km długości, są zacienione, jedzie się nimi ok. 15 minut. Ale zejść na dół trzeba pieszo, wzdłuż Shelley Street.
Makao
.Jeśli Hongkong jest tyglem kulturowym i biznesowym XXI wieku (choć trzeba liczyć, że stawał się nim już od połowy wieku XIX), to Makao jest takim tyglem od bardzo dawna. Od XVI wieku, kiedy przybyli tu Portugalczycy (żeglarze i jezuici) i panowali aż do 1999 roku. Nie widziałem tak licznie odwiedzanego kościoła, jak kościół św. Pawła w Makao — „kościół” w symbolicznym sensie, ponieważ została z niego tylko przecudowna, barokowa fasada z napisem „Mater Dei”, ze zdobnymi rzeźbieniami kwiatów chryzantemy i peonii, co oznaczało atrybuty Japonii i Chin, z prześwitami na powietrze i wieżowce za murem z wielogłową hydrą pokonywaną świętą mocą Matki Boskiej. Do tej fasady prowadzą również barokowe, szerokie schody, a tuż obok jest fort z armatami — taki jak wzgórze forteczne w Lizbonie. A właściwe wejście do tej części miasta zaczyna się przy Largo do Senado, trójkątnym placu, z pięknym, białym budynkiem Domu Miłosierdzia z XVI wieku, długą perspektywą i tłumem turystów.
Uliczki w Makao są jak w portugalskich miasteczkach — dużo kościołów, jezuickich kolegiów, seminaria i biblioteka ufundowana przez sir Roberta Ho Tunga, bogacza hongkońskiego, który tu zamieszkał, a nawet przeniósł się w okresie II wojny światowej — bo Hongkong zajęli Japończycy, a Makao pozostało swobodne ze względu na neutralność Portugalii. To cudowne zmieszanie portugalskich tradycji: słynnych ciasteczek z budyniowym, waniliowym kremem, serwowanych na ciepło (jak w ciastkarni w Belem w Lizbonie), knajpek z małżami podawanymi w sosie z boczkiem, suszonego mięsa — odcinanego nożyczkami w małych kawałeczkach do próbowania, a dawniej przysmaku na statkach podczas długich podróży — oraz chińskiej biżuterii, ciasteczek żeńszeniowych, makaronów z wieprzowiną i handlu na każdym kroku daje niesamowity efekt. Architektura z XVI i XVIII wieku, arkady dające cień wzdłuż kamieniczek — kontrastują z tym, co tworzy drugie oblicze Makao.
I dzisiaj to drugie oblicze stało się dominujące. Z fortu widać wielki budynek zwieńczony olbrzymim złoconym kwiatem naśladującym lotos. Wygląda jak świątynia. To hotel-kasyno Grand Lizbona. Makao jest jedynym miejscem w okolicy, jedynym w Chinach, gdzie dozwolony jest hazard. Specjalna administracja, jaką cieszą się Hongkong i Makao, daje tej drugiej miejscowości dodatkowe przywileje oprócz wszechobecnego języka portugalskiego. Strefę bezcłową oraz możliwość biznesu hazardowego. Ciągną tu dziesiątki tysięcy ludzi. Jadą szybkim ślizgaczem (około godziny drogi) z Hongkongu, przechodzą kontrolę paszportową, najczęściej nocują jedną noc w hotelu z kasynem. Jak w Las Vegas, bo też i kasyna w większości są amerykańskie. Już nawet w momencie, kiedy wysiadasz — w twoim telefonie komórkowym pojawiają się zaproszenia do co najmniej kilku kasyn. A setki tysięcy przyjeżdża tu z Chin, masowo — też do kasyn, ale głównie na tanie, bezcłowe zakupy — całymi rodzinami. Wracają z wielkimi torbami.
.Las Vegas, portugalskie miasteczko z aspiracjami lizbońskimi, chińskie uliczki i olbrzymia strefa bezcłowa — to jest Makao.
Polityka i przyszłość
.Wspomniałem już o „The Morning Post” i jego tradycjach. Tak naprawdę gazeta ta nosi dzisiaj tytuł „South Asia Morning Post”. I jest względnie niezależna — jak na chińskie warunki. Rzetelnie opisywała konflikt między jednym z najbardziej znanych chińskich prezenterów telewizyjnych a władzami. Na prywatnym spotkaniu powiedział on coś niepochlebnego o Mao, zostało to nagrane, upublicznione — a on napiętnowany, ukarany. Kiedy w jego obronie w mediach społecznościowych (nie ma Facebooka i Twittera w Chinach) zaczęły się pojawiać różne wpisy — cenzura internetu zaczęła je zdejmować. To w ogóle jest problem w Chinach: co zrobić z dziedzictwem Mao? Jak twierdzą nawet „oficjele”, w 30% jest to tradycja nie do zaakceptowania z dzisiejszego punktu widzenia. Nie zmienia to faktu, że w „South Asia Morning Post” ukazały się komentarze broniące aresztowania prawie po roku od zdarzeń — liderów hongkońskiej rewolucji parasolkowej. A było to zdarzenie na miarę — w odpowiednich proporcjach — Solidarności. Przez tygodnie okupowano Nathan Road — śpiewano, dyskutowano, bawiono się, ale protestowano i upominano się o swobody wyborcze. Świat był do tych zdarzeń odwrócony plecami, bo przebiegały pokojowo. I pokojowo zostały zakończone — choć dzisiaj widać, jak naprawdę traktuje się w Państwie Środka demokrację.
Ale zarazem jest to gazeta osadzona lokalnie, jeśli chodzi o oceny spraw gospodarczych. Stanęła częściowo po stronie taksówkarzy hongkońskich w ich oraz miasta sporze z Uberem. Prawie 19 tysięcy licencjonowanych taksówkarzy w Hongkongu obawia się strat rzędu przeszło 8 miliardów USD po wejściu Ubera, dlatego chcą — z pomocą miasta — wprowadzić internetową aplikację wzywania i płacenia za taxi, taką samą, jaka jest w modelu biznesowym Ubera. „South Asia Morning Post” w hongkońskim dodatku mocno też wspiera projekt powrotu do Hongkongu DJI, największej na świecie firmy produkującej drony, kiedyś start-upu wartego 10 mld USD, który nie otrzymał wsparcia w rodzimym mieście i przeniósł się do Shenzhen. Jego właściciel, Frank Wang Tao, zdecydował jednak, że laboratoria będą w Hongkongu. Pięć z sześciu wyższych szkół technicznych, które są w Hongkongu — jest w pierwszej setce szkół inżynierskich w świecie. To dobra podstawa do innowacyjnego rozwoju.
.Co decyduje o sile Hongkongu? O tym, że rzeczywiście jest to tygiel XXI wieku? Jaka jest dusza tego miejsca? Jestem tu akurat w momencie, kiedy wyniki giełdy są najsłabsze od 14 miesięcy, kiedy dewaluacja chińskiej waluty nie wzmocniła przecież gospodarki tego regionu, kiedy w ciągu ostatniego roku padło przeszło 200 funduszy venture capital. Niegdysiejsza samodzielność Hongkongu ma inny charakter. Rośnie zależność od Chin mimo specjalnych warunków aż do 2047 roku. Ale duch przedsiębiorczości pozostaje. I czerpie soki z tygla tradycji biznesowych — otwartości handlowej, łączenia szlaków gospodarczych Pacyfiku i Atlantyku, rozumienia wielkiego znaczenia morza jako drogi transportu, ale i źródła codziennego oraz wyrafinowanego pożywienia. Do jedwabiu i ubrań w rosnącej sprzedaży dodać trzeba elektronikę, szeroko pojętą, nie tylko sprzęt, ale i innowacyjność aplikacji. Nie mam takiego wrażenia w Europie, że prawie każdy obok w metrze — odbiera coś, przegląda lub pisze na smartfonie. Hongkończycy rzeczywiście rysują na ekranie znaki sylab swojego pisma — bo tak wygląda dopasowana do językowej specyfiki aplikacja. I wreszcie międzynarodowość pieniądza, inwestycji, ryzyk — to jest specjalność oferty Hongkongu.
Wszystkie te cechy i oznaki, żeby sprawdziły się w biznesie i były użyteczne dla wszechstronnego rozwoju, wymagają kulturowego spotkania. Otwartości na przenikanie. Tygiel XXI wieku, jakim jest Hongkong, nie ma w sobie monopoli, nie ma przewag skrajnie dominujących, nie rodzi poczucia wyższości u nikogo. Dlatego Chińczyk i Brytyjczyk, Francuz i Amerykanin, Wietnamczyk i Filipińczyk, Australijczyk i Portugalczyk mogą ze sobą nie tylko współdziałać. Mogą wspólnie tworzyć wartości dodane — w gospodarce, w kulturze, w jakości miejskiego życia. I stają się Hongkończykami.
Michał Boni
Hongkong, 22 sierpnia 2015