Węgry potrzebują silnej Europy, a Europie potrzebne są silne Węgry
Na Węgrzech znaczenie wyborów do Parlamentu Europejskiego nigdy nie było wysokie, w tym roku jednak zapowiada się na diametralną zmianę. Są one traktowane jak plebiscyt poparcia dla Fideszu, ale i poligon doświadczalny współpracy wyborczej opozycji – pisze Dominik HEJJ
Węgry potrzebują silnej Europy, a Europie potrzebne są silne Węgry. Słaby kraj nie potrafi wykorzystać historycznych możliwości, zaś słaba Europa nie potrafi nie tylko powstrzymać swojego rozpadu, ale uniemożliwia upragnione zjednoczenie – to teza wydanej w 2010 roku książki Viktora Orbána pt. „Rengés-Hullámok”, pol. dosłownie „fale sejsmiczne”. Pojawiają się w niej tezy, które staną się wiodącymi myśli europejskiej Viktora Orbána.
Na Węgrzech, ale także niejednokrotnie w europejskim dyskursie występował jasny, dychotomiczny podział europejskich wizji, dwóch modeli, których decydującym starciem mają być majowe wybory do Parlamentu Europejskiego. Miały by być to dwie wizje – albo Viktora Orbána, premiera Węgier, albo Emmanuela Macrona, prezydenta Francji. To dwie zupełnie różne wizje, wymagające jasnego opowiedzenia się za którąś z nich. Do wyboru Europejczycy dostają konserwatywną, narodową, antyimigracyjną Europę Orbána bądź otwartą proimigracyjna, kosmopolityczna Europę Macrona. Jednakowoż wydźwięk francuski może ulec sporym przeobrażeniom pod naporem trwających od tygodni protestów „żółtych kamizelek”. Lider Fidesz wciąż bardzo liczy na to ,że Europa wykona mocny skręt w prawo, ten drugi twierdzi z kolei, że populizm słabnie na znaczeniu, nacjonalizmy zostaną wyparte przez powrót liberałów. W całej grze mamy jeszcze coraz śmielsze plany sojuszu kreślonego przez Matteo Salviniego, wicepremiera, ministra spraw wewnętrznych Włoch.
Skupmy się na wizji Viktora Orbána, tej, która za jeden z najważniejszych komponentów współczesnej Europy uznaje Europę Środkową. Jak pisał premier, „na przeciw wszystkim problemom Unii Europejskiej istnieje 80 milionowa znacząca populacja, posiadająca obiecujące perspektywy, którą nazywamy Europą Środkową. Węgry są jej częścią. Rozwój Europy ma największy potencjał właśnie w tym regionie”. Projekt Orbána ma być projektem szeroko rozumianej wschodniej części Europy, w której dominującą rolę odgrywają państwa wchodzące w skład Grupy Wyszehradzkiej, z dzisiejszej perspektywy istotnym jej elementem są także Bałkany Zachodnie. Orbán przeciwstawia państwa tzw. „starej” Unii Europejskiej nowoprzyjętym, które jego zdaniem były przez lata traktowane w sposób pryncypialny.
W idei Orbána, możemy wyróżnić warstwę retoryczną, ideologiczną czy „magiczną”, a także tę pragmatyczną, związaną z Real Politik. Te dwa ujęcia wzajemnie się nie wykluczają, jednak należy sobie zdawać z nich sprawę. Z jednej strony, o ile nie ma zgody pomiędzy Budapesztem a Berlinem co do polityki migracyjnej, polityki „otwarty drzwi”, którą wdrożyła w 2015 roku kanclerz Angela Merkel, o tyle na polu gospodarki, relacje pogłębiają się.
Kiedy pod koniec roku 2018 parlament Węgier uchwalił zmiany w kodeksie pracy dotyczące zmiany rozliczania godzin nadliczbowych, otwarcie mówiono o tym, że jest to ustawa napisana pod niemieckich inwestorów. Idee premiera Węgier nie są czarno-białe.
Europa powinna być sumą dumnych narodów pamiętających o swojej tożsamości, tak dziedzictwie historycznym, jak i chrześcijańskiej tradycji – w tym zdaniu zawrzeć można najistotniejsze składowe współczesnego państwa- członka Unii Europejskiej. Dodajmy do nich także możliwie daleko posuniętą autonomię w polityce wewnętrznej, gospodarce czy sprawach zagranicznych. To państwo funkcjonujące w ramach struktur Europejskich, ale przynajmniej deklaratywnie – mogące zapewnić sobie także samodzielność ekonomiczną uzyskaną poprzez własny wzrost gospodarczy i pracę. Dość jednak powiedzieć, ze „chrześcijaństwo”, występuje tu częściej jako retoryczna klisza, słowo-wytrych, tłumaczące procesy, które zachodzą na Węgrzech, aniżeli faktyczne przekonanie do wiary.
Viktor Orbán od dawna domaga się bardziej podmiotowego członkostwa, zwiększenia roli parlamentów narodowych, by odwrócić trend oddalania instytucji europejskich tak od państw-członków, jak i obywatelii. Postulowana suwerenność ma wypełnić lukę pomiędzy wspomnianymi obywatelami, a instytucjami, które były prymatem elit, pozbawione przymiotu wybieralności (chodzi rzecz jasna o Komisję Europejską). Według premiera Węgier, konieczne są zmiany traktatów, tutaj jednak stanowisko jest dość płynne, podobnie jak w kwestii przystąpienia do eurozony. W jego wizji, państwa narodowe miałyby w dużo większym stopniu zabiegać o swoje interesy, jest to swoistego rodzaju wycofanie przeniesienia części odpowiedzialności za swój los na Brukselę. Co jednak ciekawe, w 2010 roku, premier pisał o tym, iż „opierając się na własnych doświadczeniach, wiemy [my, Węgrzy], że nie musimy bać się utraty naszej suwerenności.
Model, który proponuje premier, stawia przede wszystkim na pogłębianie współpracy pragmatycznej, modelu, który Węgry stosują jako nadrzędną cechę charakterystyczną swojej polityki zagranicznej. Angażując się w obszarach, w których są punkty wspólne, a mniej w tych, w którym ich nie dostrzegają.
Odrzucenie pełnej integracji, to eliminacja także wszystkich problemów, z jakimi borykają się Węgry w ramach Unii Europejskiej, a zawierających się w terminach „wspólne wartości”, w domyśle „UE”, czy „praworządność”, co do których de facto wciąż występują wątpliwości w sposobie ich definiowania i interpretacji. Angażowanie się tam, gdzie jest to opłacalne, to rozluźnianie więzów tam, gdzie są one niewygodne, jak na przykład wspólna polityka Unii Europejskiej wobec Rosji. Premier Węgier proponował, by państwa obawiające się Moskwy dostały „super gwarancje bezpieczeństwa”, a pozostali mogli z nią współpracować, bowiem nie czują z jej strony zagrożenia.
Orientacja polityki zagranicznej Węgier skupiona pozostaje na linii Berlin-Ankara-Moskwa.
Próbuje łączyć niepołączalne geopolitycznie światy. Służą temu oficjalne doktryny polityki zagranicznej: „Otwarcia na Wschód” (2013 rok) i „Otwarcia na Południe” (2015 rok). Problem w tym, że wymierne, całościowe ujęcie korzyści obydwu programów jest w zasadzie niemożliwe. Nie ma bowiem analiz wyczerpujących corocznie w pełni stawiane cele, a potem ich wykonanie.
W jaki sposób można czerpać ze współpracy z partnerami na pozór sobie przeciwstawnymi? Pomaga w tym budowana po 2010 roku „nowa węgierska tożsamość”., pozwalająca węgierskiej dyplomacji na tworzenie sojuszy ponad geopolitycznym podziałem, kreując się na pomost pomiędzy Wschodem a Zachodem – Unią Europejską a Azją. Kreując się na jedyny kraj, który zrozumie wszystkich. Tak oto w relacjach z Rosja akcentować można nie politykę, a przynależność do kultury chrześcijańskiej, której przecież nie przekreśla doraźna polityka. W relacjach z Turcją można z kolei podkreślać Turanizm. Nurt, zgodnie z którym Węgrzy mają wywodzić się od dalekich ludów azjatyckich.
Obok tych dwóch elementów, wizję polityczną Węgier buduje także resentyment Trianon. To jest dawnej potęgi Królestwa Węgierskiego, które w wyniku traktatu pokojowego z 1920 roku zostało okrojone do 1/3 wielkości. To trauma, która ma znaczący wpływ na bieżącą politykę Węgier.
W myśli europejskiej Viktora Orbána, jest miejsce na różne sojusze. Unia Europejska jest jednym z nich. To przede wszystkim projekt biznesowy, który ma zapewnić dostęp do nowych rynków zbytu, nieograniczonej współpracy z partnerami zagranicznymi, a także unijne dotacje na rodzime inwestycje.
Wśród wielu Europejczyków wizja premiera Węgier wzbudza entuzjazm. Jest ona ponadnarodowa. Na to liczy premier Orbán, że głosując przy urnach wyborczych, Europejczycy będą kierowali się, jak on pragmatyczną wizją polityki, będą decydować samodzielnie, zgodnie ze swoimi przekonaniami, a nie stereotypowym postrzeganiem lidera Fideszu. Uznaje się go jednoznacznie za polityka o zapędach autorytarnych, populistę o tendencjach antysemickich (to pokłosie kampanii wymierzonej w George’a Sorosa). Prawdą jest jednak, że polityka migracyjna Orbána, kiedy odrzeć jej ocenę z jakiegokolwiek humanitarnego spojrzenia, zadziałała. Z dnia na dzień na Węgry przestała wchodzić nowa fala migrantów. Chociaż kryzys migracyjny przeminął jeszcze w październiku 2015 roku, temat ten nie schodzi z głównej agendy komunikacyjnej rządu.
Orbán mówi o tym, że po raz pierwszy od początku kryzysu migracyjnego, Europejczycy będą mogli wybrać polityków, którzy zmierzą się z tym wyzwaniem. Obecne rozdanie, funkcjonujące od 2014 roku, wg premiera nie ma legitymacji do prowadzenia polityki migracyjnej. Wybory mają być decyzją o tym, czy w Europie rządzić będą zwolennicy migracji czy jej przeciwnicy. Takie postawienie sprawy na ostrzu noża jest ryzykowne, jednak swoistym ubezpieczeniem jest usytuowanie koalicji Fidesz-KNDP w strukturach Europejskiej Partii Ludowej (EPP). Orbán wystrzega się sojuszów skrajnych, nie chce przystąpić do projektu tworzonego przez wspomnianego Salviniego i Francuzkę Marie Le Pen, chociaż inicjatywę popiera. Przystąpienie do takiego sojuszu, zepchnęłoby go do narożnika, gdyby wynik wyborczy był nie po myśli premiera. EPP zapewnia zachowanie pewnego constans. Sondaże przedwyborcze sugerują, że Chadecy wygrają w nadchodzących wyborach, zatem premier Węgier może tylko zyskać bądź jego sytuacja nie ulegnie zmianie.
Sprawa jest jednak o tyle trudna, że nikt przecież głosów wprost za Orbánem. Głosujemy bowiem na rodzime ugrupowania, zrzeszone w „europejskich rodzinach partii politycznych”. Orbán budzi kontrowersje. EPP zrzesza bardzo szeroki wachlarz partii politycznych, te bardziej liberalne, mają pretensje do szefa frakcji, Manfreda Webera o to, że ten w imię doraźnych korzyści politycznych, zamyka oczy na postępowanie Budapesztu. Celem jest jednak maksymalizacja wyniku wyborczego całej rodziny EPP, a to wiąże się ze wzrostem jej znaczenia także przy obsadzie najważniejszych unijnych stanowisk. Premier Węgier, na konwencji EPP w Helsinkach, obiecał Weberowi mandaty na Węgrzech. Mamy zatem układ -win-win – na który gra premier Węgier, a na który przystają inni europejscy partnerzy.
Na Węgrzech znaczenie wyborów do Parlamentu Europejskiego nigdy nie było wysokie, w tym roku jednak zapowiada się na diametralną zmianę. 4Są one traktowane jak plebiscyt poparcia dla Fideszu, ale i poligon doświadczalny współpracy wyborczej opozycji. Sondaż ośrodka badawczego Publicus wskazuje na to, że frekwencja mogłaby przekroczyć 40%. W 2014 roku było to 28,97%, a cztery lata wcześniej 36,31%.
.Od mobilizacji wyborców opozycji, w tym bardzo wysokiego odsetka wyborców niezdecydowanych, zależeć będzie nowe rozdanie. Rzecz jest tym ciekawsza, że na Węgrzech teoretycznie wszystko jest możliwe. Oczywiście mobilizacja na pewno wystąpi także po stronie Fidesz, podobnie jak miało to miejsce w wyborach wiosną 2018 roku. Jednak te wybory, z punktu widzenia opozycyjnego sojuszu, są łatwiejsze do nawiązania rywalizacji wyborczej. Elektorat Fidesz-KNDP jest bardziej eurosceptyczny, a zatem mniej chętny do głosowania.
Dominik Hejj