Edward LUCAS: Ameryka będzie tęsknić za zależną Europą

Ameryka będzie tęsknić za zależną Europą

Photo of Edward LUCAS

Edward LUCAS

Brytyjski dziennikarz, europejski korespondent tygodnika „The Economist”. Autor “The New Cold War: Putin’s Russia and the Threat to the West”

Ryc. Fabien CLAIREFOND

zobacz inne teksty Autora

Europejska samowystarczalność w dziedzinie bezpieczeństwa spowoduje utratę miejsc pracy, zysków i dochodów podatkowych w Stanach Zjednoczonych oraz osłabi wpływ USA na Europę – pisze Edward LUCAS

.Stany Zjednoczone od dawna miały jedno przesłanie dla swoich europejskich sojuszników: róbcie więcej! Wydawajcie więcej na obronność, podejmujcie większe ryzyko, akceptujcie większe niewygody, zrezygnujcie z sowieckiego i rosyjskiego gazu, wyłapujcie szpiegów Kremla, walczcie z komunistycznymi związkami zawodowymi, wysyłajcie europejskie wojska za amerykańskie. Lista była długa. A wkład Europy nigdy nie był wystarczający. Niezadowolenie z podziału obciążeń sięga jeszcze czasów sprzed powstania NATO. Podczas przesłuchania w Senacie w 1949 r. w sprawie przystąpienia do sojuszu sekretarz stanu Dean Acheson został zapytany, czy krok ten będzie wiązał się ze stacjonowaniem „znacznej liczby żołnierzy po drugiej stronie Atlantyku”. „Odpowiedź na to pytanie, senatorze, jest jasna – rzekł. – Absolutnie nie!”. Tworząc blok, zakładano, że wsparcie USA będzie pomostem do niezależności Europy.

Dziesięć lat później prezydent Dwight D. Eisenhower narzekał, że wciąż tej niezależności nie ma. „Nasze siły zostały tam wysłane tymczasowo, w trybie awaryjnym – napisał w nocie służbowej w 1959 r. – Dziś jednak Europejczycy próbują uznać ich obecność za trwałe i ostateczne zobowiązanie”. Skarżył się, że sojusznicy próbują zrobić z Ameryki „frajera”. Od tamtej pory każdy amerykański prezydent powtarzał tę skargę – żaden głośniej niż Donald Trump.

Ale za każdym razem, gdy Waszyngton nawoływał Europę do „większego zaangażowania”, zaraz potem przychodził komunikat numer dwa: „Byle nie w ten sposób”. Jeśli chodzi o politykę bezpieczeństwa w relacjach transatlantyckich, tajemnicą poliszynela jest fakt, że od samego początku zimnej wojny Stany Zjednoczone nie tylko chciały wciągnąć Europę do wspólnej obrony przed Związkiem Radzieckim, ale także utrzymać ją w stanie podporządkowania. Oznaczało to tłumienie wszelkich prób budowania niezależnych europejskich struktur i strategii obronnych.

.Nie wszyscy Europejczycy się temu podporządkowali. W 1958 r. prezydent Francji Charles de Gaulle zażądał, by NATO powołało trzyosobowy dyrektoriat ds. strategii nuklearnej. Gdy Wielka Brytania i USA odmówiły, wycofał francuską flotę z Morza Śródziemnego spod dowództwa NATO i zakazał przechowywania amerykańskiej broni nuklearnej na terytorium Francji. Amerykańskie siły powietrzne musiały w pośpiechu przenieść 200 samolotów bojowych z francuskich baz do innych jednostek. W 1963 r. de Gaulle wyjął także francuską flotę operującą na Atlantyku i kanale La Manche spod komendy NATO, a w 1966 r. zażądał likwidacji wszystkich baz NATO na terytorium Francji i wycofał kraj ze struktur dowódczych sojuszu.

Jednak zagrożenie ze strony Związku Radzieckiego przyćmiewało te tarcia. Mało kto wątpił, że w przypadku wojny Francja stanie ramię w ramię z sojusznikami z NATO. W 1991 r. ZSRR się rozpadł, zagrożenie z Moskwy wydawało się przeszłością, a członkowie NATO zaczęli tracić cierpliwość wobec przywództwa Stanów Zjednoczonych, które w niektórych kwestiach było zbyt ambitne, a w innych zbyt niezdecydowane. Europejskie państwa zaczęły stawiać na własne priorytety.

Momentem przełomowym było podpisanie w 1998 r. porozumienia o współpracy między Francją a Wielką Brytanią w Saint-Malo. Stwierdzono w nim, że Unia Europejska (do której wówczas należała jeszcze Wielka Brytania) „musi mieć zdolność do samodzielnego działania, popartą solidnymi siłami zbrojnymi, możliwością podejmowania decyzji o ich użyciu oraz gotowością do reakcji na sytuacje kryzysowe na świecie”. Ówczesna sekretarz stanu USA Madeleine Albright zareagowała stanowczo, dając sojusznikom z NATO do zrozumienia, że europejskie inicjatywy w dziedzinie bezpieczeństwa nie mogą prowadzić do „osłabienia NATO, dyskryminacji ani dublowania struktur”.

Zwolennicy europejskiej obronności mieli przez ostatnie ćwierć wieku raczej pod górkę. Im więcej Francja podkreślała „strategiczną autonomię”, „emancypację” i inne modne hasła, tym bardziej Wielka Brytania i inni proatlantyccy członkowie NATO się wycofywali. Unijna Wspólna Polityka Bezpieczeństwa i Obrony generowała „więcej słów niż żołnierzy”, jak ujął to Julian Lindley-French, przewodniczący Alphen Group.

Teraz to się zmieniło. Europejczycy, wstrząśnięci wojną Rosji przeciwko Ukrainie i zawirowaniami w relacjach transatlantyckich, zaczęli traktować swoją obronę i bezpieczeństwo śmiertelnie poważnie. Trwa wojna na słowa. Timothy Garton Ash, historyk z Uniwersytetu Oksfordzkiego, pisze o „Ameryce Straszliwej”. Członek Izby Lordów Andrew Roberts potępił „czyste okrucieństwo” administracji Trumpa, które – jak twierdzi – zepchnęło Wielką Brytanię na „całkowicie nieznane wody”. Friedrich Merz, kanclerz elekt Niemiec i zagorzały atlantysta, wzywa do „niezależności” Niemiec od Stanów Zjednoczonych. „Wolny świat potrzebuje nowego przywódcy” – powiedziała Kaja Kallas, szefowa unijnej dyplomacji, wcześniej premier ultraatlantyckiej Estonii.

Dzisiejsze problemy to dopiero początek. Co się stanie, jeśli Biały Dom nie tylko wycofa się ze wspierania Ukrainy, ale uzna kolejną rosyjską inwazję w Europie za zwykłą „potyczkę graniczną”, która nie zasługuje na zaangażowanie USA? A co, jeśli sprawy posuną się jeszcze dalej i administracja sympatyzująca z Rosją aktywnie przeszkodzi europejskim działaniom mającym wesprzeć napadnięty kraj? Waszyngton mógłby zdezaktywować każdą broń opartą na amerykańskich technologiach, odciąć dostęp do satelitów i kluczowej infrastruktury, a nawet sparaliżować utrzymywane przez USA struktury dowodzenia NATO.

Na razie największą zmianą jest sposób podejmowania decyzji. Rozczarowanie, złość i rosnący strach zmusiły Europejczyków do zakończenia sporów, które od dekad paraliżowały ich politykę bezpieczeństwa – od czasu, gdy USA storpedowały angielsko-francusko-izraelską interwencję w Egipcie podczas kryzysu sueskiego w 1956 r. Wtedy Francuzi postanowili już nigdy nie ufać Amerykanom, a Brytyjczycy – nie dopuścić do kolejnego zatargu z Waszyngtonem. Dawni europejscy atlantyści, którzy przez dziesięciolecia działali jako sceptyczna, pragmatyczna siła hamująca wszelkie rozmowy o europejskiej armii, budżecie obronnym, sztabie wojskowym czy służbach wywiadowczych, dziś są motorem zmian. „Wszyscy staliśmy się gaullistami” – powiedział w lutym Caspar Veldkamp, minister spraw zagranicznych Holandii.

Trwają intensywne rozmowy w sprawie nowego paktu na rzecz obrony i bezpieczeństwa między Unią Europejską a Wielką Brytanią, który zakończy trwający od dziewięciu lat kryzys w stosunkach między krajami po brexicie. Pakt prawdopodobnie zostanie podpisany w maju. Ministrowie z Wielkiej Brytanii regularnie uczestniczą w unijnych szczytach, podobnie jak przedstawiciele Norwegii, która też nie należy do UE. Największe państwa członkowskie, takie jak Niemcy i Francja, które dotąd zazdrośnie strzegły swoich interesów bezpieczeństwa narodowego przed ingerencją Brukseli, są dziś bardziej skłonne, by pozwolić Komisji Europejskiej – kierowanej przez byłą niemiecką minister obrony Ursulę von der Leyen – przejąć inicjatywę w zakresie wspólnego zaciągania pożyczek, tworzenia nowych agencji, nowych uprawnień i nowego zakresu kompetencji.

To wszystko ma konkretne konsekwencje. Przede wszystkim to fatalny moment na sprzedaż amerykańskiej broni czy jakiegokolwiek zaawansowanego systemu technologicznego w Europie. Trump publicznie rozważał ograniczenie funkcji nowych myśliwców F-47 szóstej generacji sprzedawanych sojusznikom. „Chcielibyśmy go trochę osłabić, powiedzmy, o 10 procent – stwierdził. – Ma to sens, bo któregoś dnia nasi sojusznicy mogą przestać być naszymi sojusznikami, prawda?”. Rosną też obawy przed tzw. „wyłącznikiem awaryjnym” w amerykańskim uzbrojeniu, który pozwoliłby Waszyngtonowi jednostronnie ograniczyć np. dostęp do oprogramowania i systemów danych. Takie technologiczne veto już wcześniej uniemożliwiło Ukrainie użycie brytyjskich pocisków Storm Shadow – zawierających amerykańskie systemy naprowadzania – do ataku na cele na terytorium Rosji.

Nieostrożne wypowiedzi Donalda Trumpa odbijają się na kontraktach zbrojeniowych. Portugalia i Kanada rozważają częściowe anulowanie zamówień na myśliwce F-35 Lightning II od Lockheed Martin. Po tym, jak Elon Musk odmówił Ukrainie dostępu do satelitarnego systemu Starlink, Włochy wycofały się z jego zakupu. Duńczycy debatują, czy groźby Donalda Trumpa wobec Grenlandii nie powinny skłonić ich do wyboru francusko-włoskiego systemu obrony powietrznej SAMP/T NG zamiast amerykańskich Patriotów w projekcie umowy, która ma zostać podpisana jeszcze w tym roku. Brytyjscy producenci broni rozpoczęli ofensywę marketingową, chwaląc się „łańcuchem dostaw odpornym na Trumpa”.

Trwają też prace nad europejskim instrumentem finansowym na rzecz obronności (tu muszę wspomnieć, że jestem współautorem propozycji utworzenia Europejskiego Banku Zbrojeniowego). Kluczowy warunek: finansowanie obejmie wyłącznie kontrakty z europejskimi producentami broni. Wszystko to nie tylko spowoduje utratę miejsc pracy, zysków i wpływów podatkowych w Stanach Zjednoczonych, ale także osłabi wpływ USA na Europę.

Współpraca wywiadowcza była kolejnym bastionem amerykańskich wpływów na Starym Kontynencie. Przez dekady potężne możliwości CIA, DIA, NSA i innych agencji dawały Amerykanom przewagę w relacjach z europejskimi partnerami. To USA podsuwały Niemcom i Estończykom tropy, które pozwalały wyłapać rosyjskich szpiegów. W zamian Europejczycy chętnie oferowali swoje niszowe kompetencje, które mogłyby się okazać przydatne.

To już minęło. Szefowie europejskich wywiadów nie są już tak chętni, by dzielić się z Amerykanami najważniejszymi informacjami. „A jeśli nasze odkrycia trafią do prezydenckiego raportu dziennego i [Trump] je wygada?” – zastanawiał się w rozmowie ze mną jeden z europejskich oficerów. Europejczyków niepokoi też nieprzewidywalność amerykańskiej administracji. Widzieli, jak USA wstrzymały przekazywanie informacji Ukrainie, by ukarać jej rząd za niechęć do zaakceptowania amerykańskich planów rozejmu. A jeśli Biały Dom zastosuje tę samą taktykę wobec innego sojusznika? Kiedyś europejskie służby były obiektem kpin. Dziś mają coraz większe budżety, znaczenie, kadry i kompetencje.

Transformacja nie będzie łatwa. Europa nadal ma dramatyczne braki w zakresie wojsk, czołgów, artylerii, amunicji, logistyki, rozpoznania i innych zasobów koniecznych do konwencjonalnej obrony. Brakuje jej także sił powietrznych i broni dalekiego zasięgu, by odstraszać potencjalnych agresorów. Nawet skromne działania stabilizacyjne w powojennej Ukrainie wydają się dziś nie do zrealizowania bez amerykańskiej logistyki i wsparcia.

By to zrekompensować, Europa będzie musiała zademonstrować silną polityczną jedność, która zasygnalizuje innym, że „lepiej z nami nie zadzierać”, a także przedstawić przekonujące plany dotyczące dozbrojenia, poboru do wojska i strategii nuklearnej. Trzeba się też zmierzyć z rosyjskimi atakami poniżej progu wojny: sabotażem infrastruktury, cyberatakami, brudnymi pieniędzmi i propagandą. To wszystko oznacza nie tylko poświęcenie części narodowej suwerenności poszczególnych członków Unii oraz pogwałcenie politycznych tabu, ale też wyższe podatki, niższy standard życia i mniej hojne usługi publiczne.

Kierunek jest jasny. Im głośniej Trump powtarza hasło „America First”, tym wyraźniej Europejczycy słyszą „ratuj się, kto może” i czym prędzej uciekają z wraku sojuszu, który przez lata błędnie uznawali za niezatapialny. Każdy taki krok daje Europie więcej siły, a Ameryce odbiera wpływy. Jak niedawno zauważyła Ursula von der Leyen, „rzeczywistość to silny sojusznik”. A rzeczywistość coraz mocniej popycha nas ku zmianom. Sytuacja obfituje w paradoksy. Stany Zjednoczone dostaną to, czego zawsze próbowały uniknąć: sprawną, stanowczą, pewną siebie Europę. Można wręcz wyobrazić sobie pomnik Trumpa w centrum Brukseli, obok ojców założycieli europejskiej jedności, takich jak Jean Monnet, Robert Schuman czy Simone Weil.

.Nie wszystko jest jednak złe. Ten nowy twór – moglibyśmy go nawet nazwać Stanami Zjednoczonymi Europy – może się okazać sprawnym i skutecznym partnerem dla przyszłych administracji USA w relacjach z Chinami, walce z kryzysem klimatycznym i nie tylko. Ale będzie to partnerstwo między równymi sobie. W innych kwestiach – jak światowe finanse, konflikty na Bliskim Wschodzie czy prawo międzynarodowe – Europejczycy będą mieć własne pomysły i priorytety. Będą je forsować bez wahania, a być może w sposób niewygodny. Sprawowanie kurateli miało swoją cenę. Ale Ameryka może za tą rolą zatęsknić, gdy Europa naprawdę stanie na własnych nogach.

Edward Lucas

Tekst ukazał się w nr 71 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [PRENUMERATA: Sklep Idei LINK >>>]. Miesięcznik dostępny także w ebooku „Wszystko co Najważniejsze” [e-booki Wszystko co Najważniejsze w Legimi.pl LINK >>>].

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 21 czerwca 2025