
Dramatyczne rokowania
Rokowania, które Trump zaczął jeszcze przed formalnym objęciem urzędu, znajdują się właśnie na skraju upadku. Drakońskie dla Ukrainy warunki przedstawione przez negocjatorów amerykańskich zostały już w zasadzie odrzucone przez Zełenskiego. I w pewnym sensie trudno się temu dziwić – pisze Jan ROKITA
.Mam wrażenie, że zaaferowani polską kampanią wyborczą nie zauważamy złowróżbnego dramatyzmu rokowań w sprawie rozejmu na Ukrainie. Zresztą zdaje się, że podobnie jak u nas, rzecz się ma bodaj w całej Europie, która już teraz mentalnie przyzwyczaiła się nie tylko do trwania wojny, ale również do niekończących się rokowań pod patronatem Trumpa i ponawianych przy tej okazji dziwacznych oświadczeń prezydenta USA.
I że to wszystko dla generalnego stanu spraw w świecie, a zwłaszcza na naszym kontynencie, nie ma znów aż tak wielkiego znaczenia. Tyle tylko że właśnie ostatnio dramat Ukrainy dość niepostrzeżenie zaczyna przybierać postać greckiej tragedii, w której sprawy uległy tak złowieszczemu zapętleniu, że finalna katastrofa wydaje się coraz bardziej stawać jedynym realnym rozwiązaniem.
Ostatnio Trump pytany o ustępstwa, jakich jego zdaniem musi dokonać Moskwa, odparł bezceremonialnie, iż ustępstwem Putina jest to, że jest on gotów (w domyśle – na razie) nie podbijać całej Ukrainy. Ta deklaracja wzbudziła wstrząs i falę potępień, co łatwo zrozumieć w kategoriach elementarnego poczucia sprawiedliwości, bo to przecież tak, jakby ktoś powiedział do swej ofiary: „Na razie cię nie zabijam, więc rób wszystko, co teraz ci każę”. Rzecz tylko w tym, że jakkolwiek byśmy się oburzali na cynizm słów Trumpa (nie mówiąc już o zbrodniczym cynizmie Putina) – to prezydent USA mówi po prostu prawdę o dzisiejszych realiach.
.Rokowania, które Trump zaczął jeszcze przed formalnym objęciem urzędu, znajdują się właśnie na skraju upadku. Drakońskie dla Ukrainy warunki przedstawione przez negocjatorów amerykańskich zostały już w zasadzie odrzucone przez Zełenskiego. I w pewnym sensie trudno się temu dziwić, bo zdaje się, że prezydent Ukrainy nie ma już wystarczającej siły politycznej, aby narzucić własnemu krajowi warunki pokoju, powszechnie uważane przez Ukraińców za haniebne. Obejmują one bowiem formalne uznanie przynależności do Rosji terytoriów okupowanych, wieczyste zobowiązanie się USA do wetowania członkostwa Ukrainy w zachodnim sojuszu oraz zobowiązanie całego Zachodu do zniesienia wszystkich sankcji nałożonych na Moskwę od 2014 roku.
Te warunki – to oczywiście nie tylko przegrana wojna przez Ukrainę, ale jeszcze głębokie upokorzenie tak Ukraińców, jak i w gruncie rzeczy całego świata zachodniego. Trudno sobie np. wyobrazić, że po takim rozejmie Polska z radością wznawia handel z Rosją i wszystko wraca do takiego stanu, jakby wojna nigdy się w gruncie rzeczy nie zdarzyła.
Ale to wszystko jeszcze nic. Bo tak naprawdę Trump, formułując taki „plan pokojowy”, nadal wcale nie ma nań zgody ze strony Kremla! Istnieje zatem cały czas obawa, że gdyby i Kijów, i Ameryka, i Europa w taki sposób się samoupokorzyły, to triumfujący Putin pod byle jakim pretekstem (np. jakiejś akcji zbrojnej Ukraińców) i tak zerwie warunki rozejmu i powróci do wojny.
Cały czas bowiem polityczna istota problemu jest taka sama.
Primo – Moskwa nie chce pokoju, bo jej celem jest likwidacja Ukrainy jako bytu suwerennego i w jakikolwiek sposób powiązanego z Zachodem, a nadto kremlowski tyran czuje, iż jest na dobrej drodze do osiągnięcia tego celu. Secundo – Ameryce bardzo zależy na zawieszeniu broni, ale nie aż tak bardzo, bardzo, aby skłonna była wywrzeć w tym celu na Moskwę mocną presję militarną, np. przystępując do zestrzeliwania rosyjskich rakiet atakujących ukraińskie miasta. Tertio – Europa chciałaby powstrzymania Rosji na Ukrainie, bo sama czuje się tym parciem zagrożona, ale – to istotna zmiana, która w Europie nastąpiła ostatnio – nie ma zamiaru bronić Ukrainy własnymi siłami i własnymi pieniędzmi. O ostatnim szczycie unijnym w Polsce było zadziwiająco cicho, a jak napisał na platformie X znawca spraw unijnych prof. Alberto Alemanno – był to pewnie „najbardziej konfliktowy szczyt Unii od dekady”. To wcale nie Węgry, ale Włochy, Francja i Słowacja kategorycznie zablokowały przedstawiony przez Komisję plan 40-miliardowych (licząc w euro) wydatków na obronę Ukrainy w tym roku, argumentując nie tylko, iż nie są w stanie ponieść takiego ciężaru długu, ale co ważniejsze, iż to Ameryka musi obronić Ukrainę, bo Europa nie jest w stanie tego zrobić. Giorgia Meloni była tu najbardziej stanowcza, ale wspierał ją również Emmanuel Macron.
.Nie trzeba już chyba powtarzać, że Trump blefował, buńczucznie zapowiadając, iż ma taki wpływ na Putina, że będzie w stanie doprowadzić do zakończenia wojny. Nie miał takiego wpływu, nie ma go i mieć nie będzie również w przyszłości. A co więcej (mówiąc językiem Trumpa), nie mając i tak kart do takiej gry, popełnił jeszcze w tych rokowaniach kilka błędów. Przede wszystkim zbyt ostro zaczął traktować Zełenskiego i Ukraińców – w nadziei, że to wzbudzi zaufanie Kremla i otworzy Putina na negocjacje. Tymczasem wywarło, jak łatwo było przewidzieć, efekt dokładnie odwrotny. Nie wiedzieć czemu Biały Dom ustanowił odrębnych negocjatorów w relacjach z Kijowem i Moskwą (Kellogga i Witkoffa), co sprawiło, iż linie rozmów na obu kierunkach nie przybliżały się, ale przeciwnie, zaczęły się oddalać. No a poza tym rząd amerykański ubzdurał sobie, iż Moskwa chętnie zgodzi się na to, aby europejskie wojska NATO (Anglia, Francja i inni) zostały wprowadzone na Ukrainę jako siły rozejmowe, choć dla racjonalnie myślącego obserwatora taka zgoda Kremla byłaby przecież, z moskiewskiej perspektywy, czymś całkiem nonsensownym.
Po załamaniu się negocjacji, do których miało dojść w Londynie, przywódcy Europy wyglądają na spanikowanych, a Amerykanie grożą politycznym wycofaniem się z dalszych rokowań. Jeśli tak się stanie, to nie należy mieć żadnych złudzeń.
Jakkolwiek bowiem oceniać ukraińską i rosyjską strategię Trumpa, podstawowy i najtwardszy fakt polityczny jest taki, że tylko Trump i jego dążenie do pokoju na wschodzie Europy stwarzają jakąkolwiek nadzieję na ocalenie Ukrainy. Nikt nie wie, co w praktyce oznaczałaby rezygnacja Ameryki z wysiłków doprowadzenia do zawieszenia broni. Czy byłoby to równoznaczne z zakończeniem militarnego i wywiadowczego wsparcia dla Kijowa? Ale nawet gdyby taki skutek nie był natychmiastowy, to i tak dla długofalowej sytuacji Ukrainy nie miałoby to zasadniczego znaczenia. Biden wspierał wojskowo i wywiadowczo Ukrainę i wtedy właśnie stało się jasne, że Ukraina wojnę przegrywa. Bo tylko albo bezpośrednie zaangażowanie Ameryki w wojnę, albo jej zdolność politycznego wymuszenia rozejmu daje szansę na ocalenie Ukrainy.
Dziś wiemy, że pierwsze raczej nie nastąpi, jak również, że drugie właśnie okazuje się niemożliwe. A jeśli tak – to gigantycznych rozmiarów katastrofa stoi jak mroczne widmo o wrót Europy.
