Zaczarowani przez Trumpa
Rozbudzone przez Trumpa nadzieje na ustanie wojny w Europie wywarły potężną i skuteczną presję na Ukrainę. I od chwili ogłoszenia w listopadzie wyniku amerykańskich wyborów obserwujemy, jak Zełenski, a wraz z nim Ukraina stopniowo mięknie i de facto godzi się już na uznanie swej od dawna oczywistej wojennej porażki – pisze Jan ROKITA
.Putin niedawno mówił, iż „nasza armia posuwa się naprzód wzdłuż całej linii frontu”, i nie ma wątpliwości, że nawet jeśli Putin przesadza, to tylko nieznacznie. Co jednak ciekawe, niemal wszystkie nadzieje na ustanie wojny koncentrują się na wyraźnej przemianie stanowiska Waszyngtonu i Kijowa co do pożądanych losów wojny.
W takiej atmosferze warto przypominać (przepraszam, że brzmi to trywialnie), że Waszyngton i Kijów to tak naprawdę dopiero jedna strona w tej wojnie, mimo iż – jak wiemy – niekoniecznie mająca wspólny pogląd na jej dalsze losy. Jest jednak jeszcze druga strona i niezależnie, jaką byśmy żywili do niej abominację, warto, ba… nawet należy czasem popatrzeć na całą rzecz również z jej perspektywy.
Kreml dość jasno stawia swoje warunki ustania wojny, a w przeciwieństwie do Ameryki i Ukrainy robi to konsekwentnie, nie zmieniając jak dotąd zdania. Nie tak dawno przekonał się o tym niemiecki kanclerz, który – podobnie jak cały Zachód – pełen nadziei na nastanie pokoju wznowił po długim czasie swoje pogawędki telefoniczne z Putinem, przekonany, że teraz to już odnajdzie na Kremlu na nowo partnera do układów, tak jak to bywało dawniej, choćby za poprzedniej pani kanclerz. I spotkało go tak wielkie rozczarowanie, że z kwaśną miną obwieścił je nawet publicznie. Co było przyczyną rozczarowania Scholza? Ano to właśnie, że władca na Kremlu przedstawił mu dokładnie to samo, co mówił jeszcze dwa lata temu. Trzy swoje precyzyjne żądania, których spełnienie skutkować będzie natychmiastowym ustaniem wojny.
.Znamy od dawna te trzy żądania.
Primo – oddanie przez Ukrainę całych terytoriów pięciu obwodów (województw, patrząc z polskiej perspektywy): donieckiego, ługańskiego, chersońskiego, zaporoskiego oraz krymskiego. Oddanie – to znaczy rezygnację z dalszej obrony części tych terytoriów i „dobrowolne” wpuszczenie Moskali aż na prawy brzeg Dniepru.
Secundo – co psychologicznie kluczowe – prawne uznanie przez Kijów nowej granicy z Moskwą, co ma nie tylko upokorzyć Ukraińców, ale co ważniejsze, także wykluczyć kalkulacje na temat jakiegoś „tymczasowego rozejmu”, na który oko mają ludzie z ekipy Trumpa, a którego Putin nie chce i którego się obawia. Ma bowiem w pamięci tymczasowe porozumienia mińskie, na które niegdyś zgodził się pod naciskiem kanclerz Merkel, a potem usłyszał, jak ta sama kanclerz, krótko po odejściu od władzy, tłumaczyła Niemcom, iż tamte układy zawierała wyłącznie po to, by dać czas Ukrainie na dozbrojenie się w obliczu nieuchronnie nadchodzącej wojny.
I tertio – militarna neutralizacja reszty Ukrainy, przez co na Kremlu rozumieją traktatowe zobowiązanie Kijowa do rezygnacji z dążenia do członkostwa w NATO, ale także (tu z perspektywy Kremla możliwe są negocjacje co do szczegółów) nałożenie międzynarodowych ograniczeń na przyszłe zbrojenia armii ukraińskiej. Można zakładać, że Moskwa, acz z niechęcią, byłaby w stanie się pogodzić z dalszymi dostawami zachodniego sprzętu wojskowego na Ukrainę, o ile dokonywałoby się to w ramach jakiegoś układu „o kontroli zbrojeń”.
I to tyle. Powtórzmy: takie warunki ustania wojny Moskwa formułowała dwa lata temu i takie same formułuje teraz. Zmieniło się tylko to, że w obliczu sukcesów na froncie Putin nabrał większej pewności siebie w ich formułowaniu. To jasne, że przywódca Ukrainy dziś na te warunki nie może przystać, ale za jakiś czas, jeśli Moskale sami zbrojnie sforsują Dniepr, może być tak, że Zełenski, albo jakiś jego następca, będzie zmuszony przyjąć tego rodzaju warunki dla ocalenia samej ukraińskiej państwowości. W każdym razie tego dzisiaj nie wiemy.
Ale wiemy dobrze coś innego. Na te warunki w żadnym razie nie może przystać Ameryka, niezależnie, czy rządziłby nią Biden, Trump, Harris, czy ktokolwiek inny. A powód jest prosty: na dziesięciostopniowej skali politycznych klęsk, jakich doznała Ameryka, uciekając skądś i rzucając na pastwę losu swoich sojuszników, ten przypadek oscylowałby koło kreski „9”, zakładając, że kreskę „10” osiągnęła jedynie kompromitacja wietnamska. Afganistan, Irak czy nawet Kuba – to fraszki w porównaniu z Ukrainą. To przecież jasne, że wokół losów Ukrainy rozgrywają się – po raz pierwszy po II wojnie światowej – przyszłe losy Europy. Czy będzie ona jako tako bezpieczna na swoich wschodnich rubieżach? Czy też – jak zapowiadają już otwarcie europejscy liderzy – będzie zmuszona w nieodległej przyszłości zbrojnie skonfrontować się z Moskwą, wciągając w taki konflikt, wbrew jej woli, również Amerykę?
.Powiedzmy to otwarcie: Moskwa nie ma dziś żadnych racjonalnych powodów, aby zmienić istotę swoich trzech żądań, tylko dlatego, że Trump nie chce już dalszej wojny. Trzeba przyznać, że pomimo nienawiści, jaką u wielu ludzi budzi nowy prezydent USA, świat niemal powszechnie dał się mu w jakiś przedziwny sposób zaczarować. Nawet taki „New York Times”, który jeszcze niedawno w Waszyngtonie organizował konspirację przeciw Trumpowi, dziś pisze, że „nadszedł czas, by zaplanować fazę powojenną”.
Dlaczego taki czas nadszedł właśnie teraz? Ano dlatego, że nadchodzi Trump, który nie chce już tej wojny. A skoro ktoś taki jak Trump jej nie chce, to znaczy, że ona się wkrótce skończy. W gruncie rzeczy trudno znaleźć lepszy przykład magicznego myślenia o polityce, któremu uległ niemal cały świat.
I trudno nie postawić samemu sobie niełatwego pytania: jaka to niezwykła siła tkwi w tym Trumpie, skoro z taką łatwością potrafi on skłonić niemal całą ludzkość do uwierzenia w coś, co z perspektywy rozumu politycznego jest tak mało racjonalne i prawdopodobne?