
Ameryka. Z miasta na wzgórzu do imperium bez sensu i z powrotem?
Tożsamość religijna Ameryki wywarła oczywisty wpływ na dalsze losy państwa amerykańskiego. Można rzec, że był to wpływ mający swoje źródło w tym, jak szerokie rzesze pojmowały nakazy moralne, którymi powinni się kierować obywatele i ich wspólnoty, aż po wspólnotę ogarniającą całe nowopowstające państwo federalne – Stany Zjednoczone Ameryki – pisze prof. Jacek KORONACKI
.Społeczeństwa Europy wydają się dogłębnie zaskoczone konsekwencją, z jaką Donald Trump stara się prowadzić swoją „politykę transakcyjną”, doskonale amoralną, której znakiem rozpoznawczym jest nieskrywana odmowa wiązania sposobu jej prowadzenia z osądem moralnym. Nie dostrzegają, że tak prowadzona polityka jest wspólna wszystkim państwom zachodnim z tym, że Europa prowadziła ją od roku 1945 częściowo na koszt Stanów Zjednoczonych. Stąd zresztą szczególna wściekłość na Amerykę, że ta postanawia dziś domagać się zwrotu części rzeczonych kosztów.
Sądzę, że warto się przyjrzeć, jaką drogą Stany Zjednoczone zmierzały od swoich początków do dzisiejszego pojmowania ich roli w świecie. To moje spojrzenie będzie bardzo wybiórcze, dotknie tylko jednego – a mianowicie moralnego – aspektu owego procesu, i będzie też spojrzeniem bardzo szkicowym. Spojrzenie szersze i głębsze pozostawiam historykom.
Sądzę również, iż należy zacząć od uwagi następującej. Postulat odrzucenia przez władzę względów moralnych – a właściwie religijno-moralnych – w dziele prowadzenia polityki państwa sięga na kontynencie europejskim wieku XIV, a mianowicie myśli Marsyliusza z Padwy. Na przełomie wieków XV i XVI swoją doktrynę polityczną sformułował Niccolò Machiavelli, ta zaś w ogromnej mierze przyczyniła się do sekularyzacji polityki, która odtąd miała służyć jedynie doczesnemu interesowi państwa. Korzystając z prac historyków wybitnych, proces tej sekularyzacji naszkicowałem w rozdziale 6 mojego zbioru mini esejów pt. Między obłędem a trwaniem (plik pdf tego zbioru można ściągnąć z mojej strony internetowej [tu link]). Natomiast w niniejszym artykule pozwalam sobie spojrzeć na ów proces z perspektywy amerykańskiej.
Nowy Świat w poszukiwaniu własnej religijności
.Dobrze zorganizowany i systematyczny napływ purytanów angielskich do Ameryki Północnej zaczął się w roku 1630. Jak to opisuje prof. Zbigniew Lewicki w pierwszym tomie swojego wybitnego dzieła pt. Historia cywilizacji amerykańskiej (jakkolwiek dzieła, w którym niełatwo znaleźć odniesienia do konserwatywnej myśli późniejszych Stanów Zjednoczonych Ameryki), w marcu 1630 r. wypłynęło z Anglii 11 statków, z których 7 wiozło 900 kolonistów, a cztery pozostałe wiozły zapasy żywności oraz towary na handel wymienny z Indianami. Wyprawie przewodził John Winthrop. I to on wygłosił do płynących kolonistów m.in. te pamiętne słowa:
Musimy pamiętać, że będziemy jak miasto na wzgórzu i oczy wszystkich ludzi będą skierowane na nas. Jeśli wypełniając przyjęte zadanie, damy fałszywe świadectwo naszemu Bogu, staniemy się pośmiewiskiem świata […].
John Winthrop przywoływał tu fragment Kazania na górze, czyli rozdziału 5 Ewangelii Mateusza: Wy jesteście światłem świata. Nie może się ukryć miasto położone na górze. Nie zapala się też światła i nie stawia pod korcem, ale na świeczniku, aby świeciło wszystkim, którzy są w domu. Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie. (Posłużyłem się w tym miejscu tłumaczeniem Biblii Tysiąclecia; katolickie tłumaczenia Kazania na górze mówią o mieście na górze, protestanckie, przynajmniej anglojęzyczne i poczynając od wówczas dopiero co wydanej Biblii króla Jakuba, mówiły o mieście na wzgórzu.)
Profesor Lewicki pięknie zauważył, iż „Oczy wszystkich ludzi” nie były skierowane na Winthropa i jego towarzyszy, ale ich własne przekonanie, że tak jest, stanowiło główny element spajający i kształtujący Nową Anglię. A ponieważ to wokół tradycji Massachusetts [dokąd płynęli koloniści – przyp. jk] powstała późniejsza myśl amerykańska, postrzeganie samej siebie jako centrum wydarzeń stało się nieodłącznym elementem wizji świata Amerykanów. Tak powstał, stworzony przez purytanów, mit założycielski Ameryki – Nowego Świata, do którego zmierzali, by tam założyć społeczność będącą przykładem oraz wzorem dla Świata Starego i nade wszystko, będącą nareszcie społecznością prawdziwie wierną powołaniu Bożemu. I można dziś rzec, iż mit ten żył w duszach Amerykanów przez nieomal dwa wieki, na pewno aż do ostatnich dekad wieku XX.
Pierwsi religijni przybysze z Anglii byli głównie purytanami albo prezbiterianami, później przybyli kwakrzy oraz anglikanie. Od początku zatem – już w okresie kolonialnym i jeszcze przed oderwaniem się kolonii od Korony brytyjskiej i utworzeniem Stanów Zjednoczonych – Amerykę charakteryzowała religijna niejednorodność, do tego często związana z ruchami odszczepieńczymi i radykalnymi, dla których nie było miejsca w Anglii i na Starym Kontynencie. W XVII i na początku XVIII wieku wśród kolonizatorów znajdowali się także, jakkolwiek w mniejszości, Niemcy i jeszcze mniej liczni Holendrzy oraz hugenoci z Francji, ale ton koloniom nadawały obyczaje Korony (katolicy byli bardzo nieliczni i nie mieli znaczenia, szybko też stali się w koloniach obywatelami drugiej kategorii, a co dopiero wtedy, gdy ich więcej przybyło w wieku XIX; co prawda, głównie za sprawą imigracji do przyszłego stanu Maryland, który to obszar król nadał katolickiej rodzinie Calvertów, lordów Baltimore, katolicy mogli około roku 1640 stanowić mniej więcej aż ¼ osadników, ale w dobie wojny 13 stanów o niepodległość katolicy stanowili tylko około 1% populacji).
Przybyszom z Anglii i Szkocji spoza kościoła anglikańskiego przyświecały idee pozbycia się resztek rzekomego papizmu wśród anglikanów. Purytanie wierzyli, że nawet dzieło reformacji zapoczątkowane przez Kalwina nie zostało dokończone. I jakkolwiek myśleli o powrocie do chrześcijaństwa pierwszych wieków, to w rzeczywistości ożywiali ducha dawnych schizm ze Starego Kontynentu. Ruch odszczepieńczy w Nowej Anglii – skupiony głównie na sprzeciwie wobec kościoła hierarchicznego, na autonomii poszczególnych wspólnot wiernych oraz jakkolwiek nie od razu, negacji dogmatu o Trójcy Świętej – był w Nowym Świecie nieporównanie silniejszy niż na Wyspie czy na Kontynencie.
Purytanie, chcąc do końca wyrugować z kościoła „papizm”, zlikwidowali na przykład katolickie święta i cały kalendarz liturgiczny oraz unieważnili ortodoksyjną sakramentologię i widzenie Kościoła jako mistycznego Ciała Chrystusa. Pomniejszyli znaczenie Wcielenia Chrystusowego dla życia człowieka tu na ziemi – jakby znikała sprzed ich oczu ta najważniejsza prawda o miłości Bożej: Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne (J 3, 16-17). Tak to podsumował kiedyś na łamach miesięcznika „Chronicles” związany z tym miesięcznikiem historyk religii Aaron Wolf:
Purytańskie nabożeństwa zawierają pośrednie odniesienia do Wcielenia, ale mało się w nich mówi o wadze Wcielenia w wielkim planie zbawienia […]. Wyeliminowawszy rok liturgiczny, purytanie usunęli ów szkielet, który pozwalał nabożeństwu być skupionym wokół życia, śmierci i Zmartwychwstania wcielonego Chrystusa. Mogła przeto modlitwa stać się abstrakcyjna, ezoteryczna, skupiona na Opatrzności, wyróżnikach prawdziwej wiary i „religijnych afektacjach”, zamiast na Zwiastowaniu, Narodzinach i Krzyżu. […] Co się liczyło, to autentyczne nawrócenie i potem życie po Bożemu.
Na przełomie wieku XVIII i XIX w łonie purytanizmu doszło do rozłamu na kościół konserwatywny i liberalny, ten drugi wręcz uznający ideę Boga stającego się Człowiekiem za irracjonalną. Założony przez purytanina Johna Harvarda w roku 1736 Uniwersytet Harvarda opowiedział się po stronie unitarianizmu, głoszącego, iż Bóg jest jedną Osobą, natomiast profesorowie wierni dogmatowi o Trójcy Świętej odeszli z uniwersytetu i założyli w roku 1807 Seminarium Teologiczne w Andover. Obydwa odłamy coraz większą wagę przykładały do życia doczesnego, moralnego doskonalenia się każdego człowieka oraz poprawy losu wszystkich na ziemi. To ich zbliżyło do siebie na przełomie wieku XIX i XX. Zwłaszcza liberalny purytanizm oraz unitarianizm doskonale wpisywały się we wcześniej zrodzony ruch ewangelikalny, o którym wspomnimy za chwilę.
Ludność kolonii, zajęta dbaniem o własne interesy i kondycję materialną rodziny, nie była w XVIII wieku przesadnie religijna, z moralnością bywała na bakier, nadużywała alkoholu, ale w tym to czasie, począwszy od lat 1730-tych Ameryka doświadczyła tzw. Pierwszego Wielkiego Przebudzenia. Jednym z jego sprawców był purytanin Jonathan Edwards z Nowej Anglii, uznawany przez wielu za najważniejszego teologa w historii Ameryki, ale najczęściej za właściwy początek Pierwszego Wielkiego Przebudzenia uznaje się działalność teologów i kaznodziejów – anglikanów – Johna i Charlesa Wesleyów oraz George’a Whitefielda, którzy współtworzyli ruch metodystyczny na południu w kolonii Georgia. Wielkie Przebudzenie rozlało się na wszystkie kolonie, wówczas w liczbie 13.
To Wielkie Przebudzenie przynosiło ziarno, z którego miało wykiełkować jedno z wewnętrznych rozdarć Ameryki w wieku XX. Tym ziarnem był ewangelikalizm i często związany z nim millenaryzm. Osiemnastowieczni kaznodzieje Wielkiego Przebudzenia – ewangelikaliści – cieszyli się ogromnym powodzeniem wśród kolonistów z dala od miast oraz w miastach wśród warstw biedniejszych. Podkreślali wagę bezpośredniego działania Boga na serce i umysł człowieka. Nawoływali do otwarcia się na to działanie oraz na radykalne nawrócenie. Po nawróceniu pozostawało już tylko moralne się doskonalenie. Takie moralne doskonalenie musiało mieć nie tylko wymiar indywidualny, ale także społeczny. Widziany na tę modłę ewangelikalizm gładko wpisał się w historię doktryn protestanckich w Ameryce i z końcem XIX wieku większość protestantów amerykańskich była ewangelikalistami, bez względu na to, do którego kościoła protestanckiego należeli. Od początku ewangelikaliści opowiadali się za postępowymi programami społecznymi. Trafnie i z właściwą prawdziwym chrześcijanom wrażliwością reagowali na grzechy społeczne obecne w Ameryce – np. fakt niewolnictwa czy nadużywanie przez obywateli alkoholu – ale proponowali programy utopijne, wyrastające z naiwnej wiary w możliwość wyeliminowania wszelkiego zła na tym świecie. Często wierzyli w zapanowanie tu na ziemi Królestwa Bożego na tysiąc lat przed Sądem Ostatecznym (wiarę taką nazywamy millenaryzmem).
Ale bez względu na to, jakimi torami pobiegły późniejsze losy Stanów Zjednoczonych, to w czasie wizyty tam Alexisa de Tocqueville’a fundamentem ładu społecznego był właściwy ludom Ameryki zbudowany na wierze w Boga ład moralny. W swoim opus magnum o Ameryce de Tocqueville uzasadnił tę tezę szeroko i dogłębnie, jakkolwiek nie był to ład moralny łatwo zauważalny – wszak, pisał arystokrata francuski, Amerykanie wierzyli w dobrego Boga, modlili się do Niego w niedziele, ale poza tym żyli bezbożnie zabiegając o dobrobyt w domu. A jednak to ta wiara utrzymywała możliwie zdrowy ład społeczny.
Od Ojców Założycieli do Pax Americana
.Naszkicowana tu tożsamość religijna Ameryki wywarła oczywisty wpływ na dalsze losy państwa amerykańskiego. Można rzec, że był to wpływ mający swoje źródło w tym, jak szerokie rzesze pojmowały nakazy moralne, którymi powinni się kierować obywatele i ich wspólnoty, aż po wspólnotę ogarniającą całe nowopowstające państwo federalne – Stany Zjednoczone Ameryki.
Równie ważny musiał oczywiście być wpływ amerykańskiej elity, jako że to na elicie spoczywa obowiązek tworzenia wzorców postępowania, czynienia właściwych rozróżnień w obszarze kultury, dbania o kształt i pielęgnację ładu społecznego. I więcej, ponieważ Stany Zjednoczone były dziełem rewolucji, to na jej elicie, Ojcach Założycielach, którzy formułowali Deklarację Niepodległości i potem Konstytucję, oraz na ich następcach we władzach państwa federalnego spoczywał obowiązek ukształtowania ustroju i poprowadzenia nawy państwowej. Kolonie miały już swoją historię, były dziedzicami spuścizny brytyjskiej, ale oto wojną z Koroną zrywały z nią więzy, by wywalczyć sobie prawo do utworzenia państwa, którego wcześniej nie było. Znaczenie tej elity musiało przeto być ogromne.
Ojcowie Założyciele byli synami swojego czasu. Najważniejsi z nich byli doskonale świadomi prądów politycznych i intelektualnych, które rządziły czasem im współczesnym, doskonale też znali dorobek myśli politycznej Starego Kontynentu, od starożytnych Greków poprzez Rzym aż po czasy im współczesne. Oczywiście szczególną rolę przypisywali myśli angielskiej i szkockiej.
Większość delegatów na Konwencję Konstytucyjną była ortodoksyjnymi członkami swoich kościołów. Ale też był to czas, w którym reformatorska elita europejska, przeciwna idei i praktyce oświeconego absolutyzmu potęg europejskich, szukała nowych rozwiązań ustrojowych. Nad owymi nowymi rozwiązaniami rozpoczęły pracę loże masońskie, religię zastąpił deizm, jeśli nie ateizm, na nowy sposób rozumiany racjonalizm obrał za swój fundament ideę autonomii rozumu ludzkiego. Wszystkie te nowe idee – jakkolwiek najczęściej nie w formie radykalnej – wyznawali niektórzy Ojcowie Założyciele. Wśród wybitnych Ojców Założycieli deistami na pewno byli mason Benjamin Franklin i nie będący masonami Thomas Jefferson, Thomas Paine, którego światopogląd można też było uznać za ateistyczny, oraz Richard Henry Lee. Poglądy deistyczne przypisywano w pewnych okresach jego politycznej kariery Johnowi Adamsowi, ale chyba niesłusznie, jednocześnie dobrze tym sposobem ilustrując wyraźną obecność idei oświeceniowych – i oświeceniowego języka – wśród części elity amerykańskiej (o deizmie oraz przynależności do masonerii niektórych Ojców Założycieli napisałem trochę więcej w miesięczniku WPIS nr 4/2022 (138), w artykule pt. Ameryka – zmęczone imperium w środku burzy światowej [tu link]).
Deklaracja Niepodległości z roku 1776, autorstwa głównie Jeffersona, zawiera niewątpliwe akcenty deistyczne oraz wprost wzięte z języka polityki zsekularyzowanej, która nie widzi władzy, jako służby bożej (dla dobra ludu). W otwierającym ją akapicie czytamy o „prawach natury” – i nie o prawo naturalne na sposób przednowożytny rozumiane tu chodzi – oraz o „Bogu natury” (w oryg. Laws of Nature and Nature’s God). We wstępnej, jeffersonowskiej wersji drugiego akapitu czytamy o prawdach świętych i niezaprzeczalnych (w oryg. we hold these truths to be sacred and undeniable), które powiadają, iż „wszyscy ludzie są stworzeni jako równi” oraz „Stwórca obdarzył ich pewnymi nienaruszalnymi [dalej wymienionymi – przyp. jk] prawami”. W wersji ostatecznej, zapewne za sprawą Franklina, owe prawdy okazują się już tylko „oczywiste” (w oryg. self-evident). Fraza o równości wszystkich ludzi uderza co najmniej brakiem jasności, za to zaskakująco dobrze wpisuje się w przyjęte dużo później ideologie postępowe. W dalszym ciągu Deklaracji czytamy, że „sprawiedliwa władza wywodzi się ze zgody rządzonych” (w oryg. deriving their just powers from the consent of the governed). Nie odnajdziemy tu śladu prawdy mówiącej, że sprawiedliwe władanie musi mieć swoje źródło w Bogu – być służbą bożą dla dobra ludu. Bóg deistów świat zostawił sobie, zaś Oświecenie przyniosło autonomię rozumu … Warto było te szczegóły Deklaracji odnotować, ponieważ pokazują one, skąd owe myśli się brały, a dziś widać, dokąd zaprowadziły.
Faktem dobrze znanym jest brak jakiejkolwiek wzmianki o Bogu albo Stworzycielu, albo przynajmniej „Bogu Natury” w Konstytucji Stanów Zjednoczonych, ratyfikowanej w roku 1788 i obowiązującej od pierwszej sesji Kongresu USA, czyli od 4 marca 1789. Konstytucja miała charakter wyłącznie nomokratyczny – określała zasady powoływania organów władzy federalnej, powiązania ich trzech gałęzi w jeden organizm polityczny oraz ich relacji z władzami stanowymi. Ale gwoli sprawiedliwości należy dodać, że przyjęta w roku 1791 Karta Praw Stanów Zjednoczonych z jednej strony zabraniała Kongresowi uczynienia jakiejś religii państwową, z drugiej gwarantowała wolność praktyk religijnych, w tym nie odmawiała stanom prawa do stanowienia religii panującej w danym stanie (można rzec, religii państwowej na poziomie stanu). Razem wzięte, Konstytucja i Karta Praw były jednocześnie wyrazem zsekularyzowanej myśli o państwie oraz uznaniem chrześcijańskiego charakteru społeczeństwa owego czasu.
Wiek XIX przyniósł szybką demokratyzację Stanów Zjednoczonych. Przyniósł również na całym Zachodzie liberalizm. O ich obecności w Ameryce pisał Orestes Brownson (1803 – 1876), według kard. Johna Henry’ego Newmana oraz lorda Actona największy myśliciel, jakiego Ameryka wydała. I przede wszystkim bolał Brownson nad ateizacją polityki. Pisał, iż wszelkie pomysły umów społecznych, abstrahujące od Bożej Opatrzności, to utopia, zaś rząd zbudowany na ateistycznych zasadach to mniej niż zamek na piasku i wizja bez podstaw, to byt nie mający niczego, na czym mógłby się oprzeć […]. Poza, rzecz jasna, oparciem się na sile – niekoniecznie militarnej czy policyjnej, ponieważ oparciem dla takiej władzy może być pieniądz. I mimo to, dodawał, Przez nieomal dwa już stulecia najbardziej znani i wpływowi teoretycy władzy odrzucają boski początek i boski fundament władzy, i rugują Boga z państwa. (Diagnozom Brownsona poświęciłem w miesięczniku „Wszystko Co Najważniejsze” nr 61 artykuł pt. „150 lat temu w Ameryce. Orestes Brownson o demokracji i liberalizmie” [tu link].)
Amerykańska droga do demokracji liberalnej była inna niż Europy. Była bardziej złożona. Przede wszystkim dlatego, że dużo wcześniej rozkwitł i nadal był mocno obecny w Ameryce wspomniany już ewangelikalizm. W amerykańskiej polityce zagranicznej zderzyły się w pewnym momencie dwa nurty – z jednej strony nurt nawiązujący do ewangelikalizmu oraz millenaryzmu i z drugiej odwołujący się do oświeceniowego kultu autonomicznego rozumu, która to autonomia nabrała z czasem również w Ameryce charakteru autonomii bezwzględnej, nie ograniczonej żadną instancją wyższą. W okresie prezydentury Woodrowa Wilsona i bezpośrednio potem Stany Zjednoczone stały się państwem rozdartym między idealizmem oraz politycznym realizmem – realizmem wyzbytym z wszelkich cnót i amoralnym, kierującym się wyłącznie doczesnym interesem państwa.
W polityce prezydenta Wilsona, głęboko wierzącego prezbiterianina i idealisty, który chciał obietnicę wiecznego pokoju w Niebie przenieść na ziemię, uwidocznił się swego rodzaju millenaryzm. Prezydent Wilson wyznaczał Ameryce rolę Narodu – Zbawcy. Prezydent Bush junior był reprezentantem żarliwego ewangelikalizmu i również marzył o zaprowadzeniu raju na ziemi, na przełomie wieku XX i XXI utożsamianego w USA z demokracją liberalną.
Jeszcze za życia Brownsona nastał w USA tzw. wiek pozłacany (c. 1870 – 1900), który przyniósł bezprecedensowe związanie wielkiego biznesu i świata finansów ze światem polityki. Z kolei tzw. era postępowa (c. 1890 – 1920) stworzyła doskonałe warunki do przyspieszenia państwowej centralizacji i etatyzacji, dążenia do państwowej regulacji na polu ekonomicznym, takich jednak, by nie zagrozić wielkiemu biznesowi. Tak zaczęło być tworzone mocarstwo opiekuńczo-wojenne, czyli jednocześnie opiekuńcze – choć w stosunkowo ograniczonym zakresie – oraz budujące potężną siłę zbrojną zdolną narzucić swoje rządy całemu światu.
Stany Zjednoczone osiągnęły w ostatnich dekadach XIX wieku status najpotężniejszego mocarstwa na ziemi. Rosła potęga oligarchii finansowo biznesowej. Jej coraz ściślejsze współdziałanie ze światem polityki sprawiało, że oligarchia ta zyskiwała coraz większy wpływ na polityków i z czasem, co jeszcze ważniejsze, na kadry ekspertów oraz administracji rządowej USA. De facto przejęła nad światem polityki kontrolę w tym przynajmniej sensie, iż polityka musiała być zgodna z przyjętą strategią przez świat finansów i biznesu.
Podczas konferencji pokojowej w Paryżu w roku 1919, delegacja USA składała się w dużej mierze z ludzi finansisty (już w tym momencie nieżyjącego) Johna Pierponta Morgana. Wtedy to wśród delegatów Zjednoczonego Królestwa i USA zakiełkowała idea utworzenia anglo-amerykańskiego Instytutu Spraw Zagranicznych, którego misją byłoby doradzanie władzy politycznej w sprawach polityki zagranicznej i stosunków międzynarodowych. Efektem było powstanie nie jednego a dwóch think tanków, w USA o nazwie Rada ds. Stosunków Zagranicznych (Council on Foreign Relations, w skrócie CFR), powstały formalnie w roku 1921. Takie organizacje jak CFR – a mam na myśli jeszcze przede wszystkim Komisję Trójstronną (Trilateral Commision) oraz Grupę Bilderberg – przejmowały na siebie te rolę w kreowaniu polityki USA, jaka wcześniej była udziałem domów bankierskich J.P. Morgana i Johna Davida Rockefellera.
Opisowi roli oligarchii finansowo-biznesowej w kształtowaniu polityki USA – w tym ogromu jej stanu posiadania – poświęciłem część artykułu w dwumiesięczniku „Arcana” nr 180 (6/2024) pt. Imperializm anglosaski, ludzie pieniądza i słowo o dniu dzisiejszym Zachodu. Tu jeszcze wspomnę tylko, że pod koniec lat 1930-tych CFR zaczęła otrzymywać pokaźne dotacje od Fundacji Forda oraz Fundacji Rockefellera. David Rockefeller został członkiem CFR w roku 1941 i np. w latach 1950 – 1970 pełnił funkcję jednego z jej wiceprezydentów. Członkowie CFR nie tylko należeli i należą do elity władzy w Ameryce, ale też od roku 1945 stanowią najistotniejsze zaplecze dla kadry zajmującej się w państwie sprawami zagranicznymi. Wspomnę też jeszcze, że Komisję Trójstronną założył David Rockefeller i że był on jednym założycieli Grupy Bilderberg. Twórcy tych trzech organizacji zgodziliby się na pewno z takim wyznaniem Denisa Healeya, innego współzałożyciela Grupy Bilderberg, zanotowanym przez dziennikarza „The Guardian” w roku 2001:
Przesadą byłoby powiedzieć, że zmierzamy ku światowemu rządowi, ale nie byłoby to zupełnie pozbawione racji.
Epokowym wydarzeniem w najnowszej historii był upadek Związku Sowieckiego. Można rzec, iż nagle świat stał się jednobiegunowy. Ameryka znalazła się w roli hegemona, zdawałoby się zdolnego zapanować nad całym światem. Neokonserwatyści amerykańscy, którzy akurat przejęli stery w sferze polityki zagranicznej, narzucili Stanom Zjednoczonym mit o życzliwej hegemonii amerykańskiej w skali całego globu oraz nakłonili rząd do serii wojen na Bliskim Wschodzie. Ten wątek awanturniczej oraz szkodliwej dla Ameryki – i świata – polityki USA zostawimy na boku, odnotowując tylko, iż to w tym momencie wyjątkowo wyraźnie i mocno ujawnił się w polityce Stanów Zjednoczonych imperializm. W tym przypadku narzucała się myśl o właśnie politycznym charakterze owego imperializmu. Narzucała się też myśl o jego bezsensie. W imię czego, mógł pytać każdy Amerykanin, miało dojść do przebudowy Bliskiego Wschodu? I każdy Amerykanin był przekonywany, iż misją Ameryki jest niesienie w świat demokracji liberalnej, która wszak niesie światu koniec historii przesiąkniętej cierpieniem, słowem niesie raj na ziemi. Bez Boga, ale to właśnie bardzo dobrze.
Ów imperializm, co już zasygnalizowaliśmy, miał też inne imię. Trwający od roku 1945 Pax Americana miał się przedzierzgnąć w rządzone przez oligarchię imperium światowe. Jak miałoby być inaczej, skoro kilkuset największych i bardzo silnie ze sobą powiązanych posiadaczy udziałów w korporacjach ponadnarodowych sprawuje kontrolę nad 80% ogólnej wartości wszystkich tych korporacji? Gdy np. suma aktywów pozostających pod zarządem zaledwie czterech największych powierniczych przedsiębiorstw inwestycyjnych (BlackRock, Vanguard, Fidelity Investments oraz State Street) przekracza poziom PKB Stanów Zjednoczonych. I co mogło być inną racją budowy takiego imperium niż chciwość?
Ujmując to szerzej i bardziej elegancko, oraz przywołując znakomity „Wiek Żydów” Yurija Slezkine’a (pochodzenia rosyjskiego historyka z Berkeley), Ameryką zaczął rządzić merkurianizm – duch rzymskiego boga handlu, zysku i kupiectwa, Merkurego.
Globalna strategia, której głównym architektem był świat finansów, wymagała wyzbytego z wszelkich cnót i amoralnego realizmu politycznego. I wymagała również nowego spojrzenia na człowieka – miał to być obywatel świata, dobrze dopasowany trybik w wielkiej globalnej machinie. Zauważmy, że tego samego wymaga demokracja liberalna, tyle że ona ukrywa to pod hasłem wolności dla każdego!
Wszakże zostanie obywatelem świata wymaga specjalnego przygotowania – odrzucenia tego, co lokalne, co buduje godziwe życie konkretnych osób, żyjących w konkretnym miejscu i w konkretnym czasie. Obywatel świata nie może być prawdziwym chrześcijaninem, żydem czy muzułmaninem, w kraju swego urodzenia nie powinien widzieć ojczyzny, z którą miałby się czuć szczególnie związany. Ani oligarcha, ani liberał nie żądają uśmiercenia Boga, ale to, że On jest, musi być niewidoczne w przestrzeni publicznej. Nawet jeśli nieuśmiercony, Bóg musi być Wielkim Nieobecnym. Ale to było mało dla uniwersyteckich neomarksistów oraz innych koryfeusze lewicy, którzy postawili sobie za cel Boga uśmiercenie.
W rzeczy samej, do pracy nad tak zarysowaną edukacją doskonale nadawał się nowoczesny uniwersytet. Od zarania XX wieku, pod hasłami humanizmu bez Boga oraz autonomii rozumu ideologowie postępu do perfekcji rozwinęli w USA inżynierię społeczną, za swoją awangardę mając lewicowych guru uniwersyteckich. I inżynieria ta odniosła sukcesy wśród części populacji, zwłaszcza wśród osób z wyższym wykształceniem. Nic dziwnego – to ta część narodu była poddana działaniu owej inżynierii przez wiele już pokoleń.
Należy zaznaczyć, że ateizacja polityki była pewnym procesem, nie stała się nagle. Realizm polityczny nie miał zrazu charakteru amoralnego – kierowanie się względami moralnymi nie musiało być wyrazem idealizmu. Nie musiała też mieć charakteru amoralnego współpraca świata polityki i finansów oraz biznesu. Największy z prezydentów ery postępowej, Theodore Roosevelt, owocnie współpracował – choć ich cele wydawały się stać na antypodach – z J. P. Morganem. Ci dwaj tytani – jeden wielkiej polityki, drugi finansów – mieli wiele wspólnego. Pochodzili z tej samej warstwy społecznej, łączył ich wiktoriański moralizm, ambicja przewodzenia krajowi oraz poczucie misji – chcieli zaprowadzenia w kraju ładu i dobrobytu. Ale to nie mogło trwać, globalizacja ekonomii musiała to zmienić. Nastał globalny, niezwykle silnie usieciowiony ład ekonomiczny, w którym finansista może być Amerykaninem, ale nie jest już finansistą amerykańskim.
Prezydent Ronald Reagan nie był idealistą. Jego spojrzenie na politykę było doskonale realistyczne, ale przecież wiedział, gdzie leży imperium zła i działał stosownie do tego. Inna sprawa, że to za jego prezydentury zaczęło rosnąć znaczenie neokonserwatystów w sterowaniu polityką zagraniczną USA, a ci – by powtórzyć, co już zostało powiedziane – odgrywali w tej polityce rolę lobby izraelskiego oraz rzeczników umocnienia bezbożnej hegemonii amerykańskiej nad całym światem.
Ateizacja polityki nie przeszkadzała nurtowi realistycznemu w polityce USA, w latach 1970-tych uwidocznionemu poprzez zbliżenie między USA i Chinami za prezydenta Richarda Nixona (rzecznikiem i architektem tego nurtu był wówczas doradca ds. bezpieczeństwa i sekretarz stanu Henry Kissinger). Ów nurt realistyczny, dbający o interesy USA i szukający trwałej równowagi sił na świecie był również w polityce mocarstwa obecny, ale zniknął ostatecznie wraz z nastaniem „krucjaty” demokratycznej nekonserwatystów. Później, sytuację międzynarodową USA skomplikował merkurianizm oligarchii finansowo biznesowej, który pozwolił Chinom na stanie się w niesłychanie szybkim tempie prawdziwym mocarstwem gospodarczym. Krótko mówiąc, oligarchia przeniosła do Chin dużą część produkcji oraz techniczny know-how.
Imperium amerykańskie stanęło przed wyzwaniami, którym nie potrafiło – a raczej nie może – sprostać. Świat nie chce już Pax Americana, Chiny zagrażają Tajwanowi, wkroczyły ekonomicznie do Afryki, ambicje imperialne USA zderzyły się z ambicjami imperialnymi Rosji – skąd tragiczna wojna na Ukrainie – na Bliskim Wschodzie daleko do stabilności, i to nie wszystkie wyzwania, przed którymi stanęła Ameryka. Okazuje się, iż imperium amerykańskie chciało zbyt wiele i musi zacząć się zwijać.
Tym to bardziej konieczne, że … Amerykanie nigdy nie chcieli, by ich ojczyzna stała się imperium. Zupełnie inaczej niż Anglicy w wieku XIX, którzy nie tylko chcieli się bogacić powiększając swoje imperium, ale chcieli również cywilizować ludy nierozwinięte. Dawno temu myśleli Amerykanie być wzorem dla świata, miastem na wzgórzu, później już tylko wolnymi obywatelami we wspólnocie mającej swoją dobrze prosperującą ojczyznę. Z różnych powodów chcieli albo zgadzali się być pomocą dla krajów w potrzebie, ale nie po to, żeby nad nimi zapanować. Jak zresztą zobaczyć sens w imperium, którego fundamentami miałyby być merkurianizm oraz realizm polityczny i liberalizm bez Boga?
Dziś, szerokie rzesze rozumieją, że władza polityczna przestała im służyć – przestała reprezentować ich interesy. Przy takim poziomie koncentracji własności oraz globalizacji ekonomicznej, o jakim już była mowa, nie było możliwe, by i polityka hegemona amerykańskiego nie nabrała charakteru ponadnarodowego. Do czego rządy Demokratów w wieku XXI dodały nie tylko antychrześcijanizm, ale też promocję wokizmu, genderyzmu i innych szaleństw.
Sen zachodniej oligarchii finansowej o panowaniu nad światem leży w gruzach. Stany Zjednoczone nie mają już siły, by zachować prymat światowy. I co najważniejsze dla samej Ameryki – Amerykanie stali się obcymi we własnej ojczyźnie albo pozwolili sobie ojczyznę odebrać i znaleźli się w pustce, moralnie zagubieni. Obcymi we własnej ojczyźnie są ci, którzy zachowali tradycyjny patriotyzm oraz wiarę. Ci drudzy ulegli agendzie ideologów postępu.
Należy życzyć Ameryce, by wstrząs fundowany jej i całemu światu przez Donalda Trumpa, uruchomienie deglobalizacji oraz koniec Pax Americana przyniosły jej zachowanie jeszcze długo prymatu względnego, statusu primus inter pares – pierwszego wśród równych – w świecie gospodarki i geopolityki.
Droga, z której nie ma powrotu
.Komentując trzy fundamentalnie ważne mowy Juana Donoso Cortésa, wygłoszone w Kortezach w latach 1849 – 1850 oraz jego dzieło z roku 1851 pt. Szkic o katolicyzmie, liberalizmie i socjalizmie, rozważanych w swoich zasadach fundamentalnych, prof. Jacek Bartyzel tak m.in. pisał [tu link do jego omówienia trzech mów oraz „Szkicu”]:
Chrześcijaństwo przemieniło zarówno społeczeństwo cywilne (przede wszystkim rodzinę, w której ojciec przestał być tyranem dla niewolnicy-żony i niewolników-dzieci), jak społeczeństwo polityczne, zamieniając pogańskie panowanie siły na pojęcie władzy jako publicznej służby bożej: „Królowie poczęli panować w imię Boże, narody poczęły słuchać książąt jako piastunów władzy pochodzącej od Boga”. Co najważniejsze, odejmując z jednej strony władcom doczesnym nienależny im atrybut boskości, a z drugiej strony wyprowadzając legitymizację ich władzy z autorytetu boskiego, chrześcijaństwo odebrało raz na zawsze jakiekolwiek usprawiedliwienie obu politycznym przejawom grzechu pychy – tyranii panujących i rewolucji poddanych. Chrześcijaństwo nie mogłoby jednak mieć tak dobroczynnego wpływu, gdyby Kościół katolicki nie był instytucją o pochodzeniu nadprzyrodzonym. Bez pierwiastka nadnaturalnego, bez działania łaski, w cywilizacji widzi się tylko skutki, a nie przyczyny. Kościół zatem nie jest jednym tylko ze składników cywilizacji europejskiej, ale jest samą tą cywilizacją, ponieważ dał jej to, co czyni ją jednością, co stanowi jej istotę. Cywilizacja europejska jest po prostu cywilizacją katolicką.
Protestantyzm opowiedział się za poddaniem wspólnot chrześcijańskich zwierzchnictwu państwa. By zaczerpnąć z innego tekstu prof. Bartyzela ([tu link]):
Traktując […] państwo jako porządek w pełni świecki i nie podlegający osądowi moralnemu ze strony Kościoła, Marcin Luter (1483-1546) torował drogę rozumieniu państwa jako autarkicznej organizacji, której cele wyznacza jedynie całkowicie udzielna władza polityczna za pośrednictwem norm prawa pozytywnego, których niepodobna już odnosić do prawa wyższego rzędu (boskiego, naturalnego). Drugi z głównych nurtów reformacji protestanckiej – kalwinizm – ku modelowi państwa narodowego podążał natomiast (zwłaszcza w anglosaskim purytanizmie i szkockim prezbiterianizmie) odmienną drogą, podnosząc protokontraktualistyczne idee suwerenności ludu i pochodzenia władzy monarszej od narodu (mającego przeto prawo osądzać „tyrana”). […] O ile model pierwszy sprzyjał zrazu monarchii absolutnej, później zaś państwu autorytarnemu (w skrajnych wypadkach zaś totalitarnemu), o tyle drugi torował drogę dominującemu dziś modelowi państwa liberalnego [z narodem jako politycznym stowarzyszeniem autonomicznych jednostek, wiążących się dobrowolnie kontraktem zadzierzgającym związek oparty na ściśle określonych warunkach].
Na naszych oczach model państwa liberalnego odchodzi w przeszłość, a raczej już – w tempie zaiste imponującym – odszedł. Europa i Stany Zjednoczone popadły w nieład moralny, prawdziwe szaleństwo nihilizmu. Państwa europejskie, by odwołać się do autorytetu Feliksa Konecznego i użyć jego terminu, już dawno temu popadły w kołobłęd, pozwoliwszy – na różne sposoby w różnych krajach – zatruć cywilizację łacińską (czyli katolicką) cywilizacjami niższymi. Stany Zjednoczone poszły drogą tu naszkicowaną. Żadne z państw Zachodu – pogrążonych wszak w bezbożnym nieładzie – nie ma możliwości prowadzenia polityki innej niż amoralna.
.Orestes Brownson widział taki koniec swojej ukochanej ojczyzny już ponad 150 lat temu. Pisał, że bez Boga jako prawdziwego i jedynego Suwerena żaden trwały ład polityczny nie jest do pomyślenia. Bez uznania tego faktu musiała Ameryka podążyć tą drogą, którą podążyła. I niezwykłe jest to, że Brownson widział w społeczeństwie amerykańskim swojego czasu, w różnych i dzięki temu uzupełniających się cechach obywateli Północy i Południa, ukryty duch … katolicyzmu. Więcej, wykazywał, iż właściwe zrozumienie Konstytucji Stanów Zjednoczonych jest możliwe właśnie dzięki katolickiemu, tomistycznemu zrozumieniu związku między rozumem i Objawieniem. Oczywiście, tej deski ratunkowej nikt wówczas w USA nie zauważył. Ale za dekadę czy dekad kilka, gdy kurz po obecnych zawirowaniach opadnie, kto wie….