
150 lat temu w Ameryce. Orestes Brownson o demokracji i liberalizmie
Fundamentem ładu w Ameryce była wiara w Boga, jego najważniejszymi filarami – rodzina i lokalna wspólnota. – pisze prof. Jacek KORONACKI
.Stany Zjednoczone, jeśli sądzić po deklaracjach amerykańskich polityków, są dziś ostoją, strażnikiem oraz do niedawna – co prawda idącym od porażki do porażki – krzewicielem, a obecnie przynajmniej obrońcą demokracji liberalnej. Demokracja ta, niezależnie od pragnień i zaklęć wielu, jest pogrążona w głębokim kryzysie i być może odchodzi w przeszłość. Nie od razu miała to być demokracja właśnie liberalna z jednostką i jej prawami jako podstawowymi. W Ameryce, jeśli w ogóle demokracja, to miała być to demokracja bezprzymiotnikowa, demokracja „po prostu”. Ale jako ustrój polityczny demokracja wymaga jakiegoś dookreślenia – demokracja „po prostu” nigdzie i nigdy nie istniała.
Wybitnym krytykiem przemian ustrojowych w XIX-wiecznych Stanach Zjednoczonych był Orestes Augustus Brownson (1803–1876). Nawrócił się na katolicyzm w roku 1844 i do końca życia bronił – niekiedy zaciekle, ale zawsze precyzyjnie – Kościoła katolickiego i jego wiary. W polityce rozpoczynał jako bezkrytyczny chwalca demokracji, ale w latach 40. XIX w. określał się już jako polityczny konserwatysta. Był uważnym i myślącym obserwatorem rzeczywistości ustrojowej USA i to właśnie doprowadziło go do zrozumienia, że bez Boga jako prawdziwego i jedynego Suwerena żaden trwały ład polityczny nie jest do pomyślenia. Jak pisał w roku 1865, ateizacja polityki, wszelkie pomysły umów społecznych abstrahujące od Bożej Opatrzności to utopia, a „rząd zbudowany na ateistycznych zasadach to mniej niż zamek na piasku i wizja bez podstaw, to byt niemający niczego, na czym mógłby się oprzeć” – poza siłą oczywiście; niekoniecznie wojskową, wystarczy, żeby to była siła pieniądza. Zasłoną, zza której działa ta siła, jest swoista deifikacja jednostki – w przypadku demokracji liberalnej – albo abstrakcyjnej, doskonale kosmopolitycznej ludzkości – w przypadku demokracji, którą Brownson zwał humanitarną lub socjalistyczną.
Z widocznym w jego pismach bólem obserwował coraz szybsze upadanie ładu politycznego w USA i Europie. Gdy w roku 1873 rozgorzała w prasie amerykańskiej dyskusja nad rzekomym cezaryzmem prezydenta gen. Ulyssesa Granta z jednej strony i z drugiej przyznaniem mu prawa do trzeciej kadencji przewodzenia narodowi, Brownson tak zareagował. Po pierwsze, pisał, władza w USA uległa już takiemu zepsuciu, że jest rzeczą zupełnie obojętną, kto będzie kolejnym prezydentem – gen. Grant czy ktokolwiek inny. I po drugie, właściwie rozumiany cezaryzm to nie władza jednej osoby, lecz uzurpatorska supremacja państwa, którego majestat zostaje ucieleśniony w imperatorze. I z tak rozumianym cezaryzmem mamy do czynienia nie tylko w USA, ale również w Europie.
Liberalizm, pisał Brownson 150 lat temu, ze swej istoty antyreligijny, to inne imię cezaryzmu. Twierdził, iż w Europie liberalizm spenetrował obóz katolicki tak dalece, że uczynił go niezdolnym do obrony religii, jej obecności w życiu publicznym, oraz umożliwił „wrogom Boga i społeczeństwa przejęcie władzy nad kiedyś katolickimi narodami. Ten przeklęty liberalizm – tak uwodzicielski w słowach, tak słodki w smaku i niosący tak fatalne efekty ustrojowi państwowemu – doprowadził populację katolicką Europy do jej obecnej godnej pożałowania pozycji” [w państwach europejskich – przyp. J.K.]. O wydatną pomoc w tym procesie po rewolucji 1848 roku oskarżał Brownson katolików liberalnych. Religia i myśl katolicka zostały zepchnięte do kruchty kościelnej. W sferze publicznej katolicyzm zamienił się w sentymentalizm i humanitaryzm, zostały uczucia, myśl porzucono. Ta ostatnia była już zamknięta w sprawach doczesnych – „zwróciła się w stronę biznesu, wynalazków mechanicznych i nauk fizycznych”.
Wszakże w owym 1873 roku patrzył z nadzieją na odrodzenie monarchii we Francji i w Hiszpanii. Przyglądając się natomiast Italii, zwątpił, że jej lud – przecież przez wieki katolicki – nosi jeszcze katolicyzm w swoim sercu.
Słowo o proroczej diagnozie Alexisa de Tocqueville’a
.Alexis de Tocqueville przybył do Stanów Zjednoczonych w 1831 roku. Spędził tam kilka miesięcy. W tym to czasie, okresie demokracji jacksonowskiej, budowanej przez prezydenta Andrew Jacksona, duch republikański ostatecznie przegrywał z duchem demokracji. Alexis de Tocqueville nie był demokratą, lecz arystokratycznym liberałem. Wszakże był przekonany o nieuchronnym zapanowaniu demokracji w Europie i przeto postanowił przyjrzeć się jej w Ameryce. Tak powstało – jak wszyscy wiemy – jego dzieło O demokracji w Ameryce (tom pierwszy ukazał się w roku 1835, drugi – z którego tu czerpię – w 1840).
Tocqueville uznał, że trzy są fundamenty, które czynią demokrację w Ameryce możliwą: szczególne, przez Opatrzność dane Amerykanom miejsce do życia; amerykańskie prawa; oraz amerykańskie morale. Bóg, dając Amerykanom kontynent bez granic, dał im środki do tego, by długo żyli jako ludzie wolni i równi. Władze federalne i władze stanowe dały Amerykanom możliwość życia w republice potężnej, możliwość doświadczania potęgi ich wielkiej republiki oraz jednocześnie doświadczania bezpieczeństwa, jakie daje życie w małej (właściwej) republice stanowej. Wreszcie Amerykanie okazali się silni ich formacją moralną i intelektualną, ich wiarą w Boga. Pierwsi kolonizatorzy byli dziećmi wielkiej cywilizacji, przynieśli ze sobą wiarę i religie, z których żadna nie była wroga instytucjom republikańskim i demokratycznym, przynieśli dobre obyczaje. Fundamentem ładu była wiara w Boga, jego najważniejszymi filarami – rodzina i lokalna wspólnota.
Imigranci nie przyjeżdżali za ocean, by budować demokrację. Pierwsi osadnicy przybywali, by posiąść jakąś ziemię, późniejsi, by znaleźć pracę i z czasem może założyć własne przedsiębiorstwo. Przybywali całymi rodzinami albo je tam zakładali, by żyć we wspólnotach łączących wiele rodzin, z których każda obejmowała dwa albo trzy pokolenia. Spoiwem ich wspólnot była religia. Pierwsi przybysze z Anglii byli purytanami albo prezbiterianami, później przybyli kwakrzy oraz anglikanie. W XVII w. wśród kolonizatorów byli także, jakkolwiek w mniejszości, Niemcy i jeszcze mniej liczni Holendrzy oraz hugenoci z Francji, ale ton koloniom nadawały obyczaje Korony brytyjskiej. Na przykład wśród imigrantów anglikańskich (tworzących Kościół episkopalny w Ameryce) żywy był duch arystokratyczny. Kolonie były protestanckie, ale na swoje różne w różnych koloniach sposoby. Katolicy początkowo byli bardzo nieliczni, nie mieli znaczenia. Gdy zaś ich więcej przybyło w wieku XIX, już po wizycie Tocqueville’a, stali się obywatelami drugiej kategorii, zresztą przez pewien czas wprost niechcianymi. (Gdy rewolucja 1848 roku wygnała z Europy miliony niewykształconych osób, głównie katolików, w Ameryce powstało tajne antyimigracyjne stowarzyszenie narodowców, nazwane przez ogół stowarzyszeniem „nic niewiedzących” (w oryginale Know-Nothings), które wkrótce utworzyło legalną Partię Amerykańską i zdołało w ciągu kilku lat wprowadzić do Kongresu ponad stu kongresmanów. Ale żywot partii był krótki – zniknęła ze sceny już pod koniec lat 50. XIX w.).
Powstałe kolonie charakteryzowały zatem różne obyczajowości, różne modele gospodarki i wspólnotowego życia. Łączył je swoisty paternalizm ustrojowy (m.in. elitę polityczną tworzyły rodziny, nie regularne wybory na stanowiska publiczne). Także późniejsi imigranci, głównie ci spoza Królestwa, którzy przybywając, ratowali się przed głodem, chcieli życia we wspólnotach przednowożytnych, zażywając wolności tych wspólnot. To przez długi czas był okres republikański, gdzie punktem wyjścia są dobro ogółu oraz władza wykonywana przez reprezentację wyłonioną przez obywateli z odpowiednim cenzusem na podstawie szczególnych zasług i cnót najlepszych obywateli z tej warstwy. Inaczej niż w demokracji, w której punktem wyjścia jest dobro jednostki albo numerycznej większości w populacji wszystkich obywateli.
Wszakże od zarania istnienia Stanów Zjednoczonych widać w ich historii współistnienie i ścieranie się indywidualizmu oraz chrześcijańskiej koncepcji człowieka. Konstytucja USA i jej nomokratyczny charakter – z wyraźnie indywidualistycznymi, lockeańskimi pierwiastkami na poziomie federalnym i pozostawieniem stanom prawodawstwa odnoszącego się do religii i moralności – były konstrukcją zawierającą swoiste rozdwojenie. Owo rozdwojenie szybko stało się zauważalne w życiu Amerykanów i dostrzegł je już Alexis de Tocqueville. Najkrócej: Amerykanie żyli jako jednostki pochłonięte zabieganiem o materialny dobrobyt przez sześć dni tygodnia, nie licząc na żadną Opatrzność, i modlili się gorąco do Boga, który ich kocha i o nich dba, w niedzielę.
Jak już wspomnieliśmy, demokratyzacja ustroju Ameryki nabrała impetu za prezydentury Andrew Jacksona, a zatem od roku 1829. Między innymi zwiększyła się liczba stanów, w których czynne prawo wyborcze do Kongresu przysługiwało wszystkim białym mężczyznom, a nie tylko tym z nich – w New Jersey także kobietom – którzy mogli pochwalić się posiadaniem jakiejś własności, o różnej w różnych stanach wartości. Proces takiego rozszerzenia prawa wyborczego został w USA zakończony w roku 1856 (u zarania istnienia państwa federalnego połowa mężczyzn nie miała prawa głosu, oczywiście nie biorąc pod uwagę niewolników; cała populacja niewolnicza liczyła wówczas ok. 700 000 osób).
Demokratyzacja Ameryki miała też ważniejsze źródło. Sytuacja ekonomiczna po wojnie z Brytyjczykami zrodziła ducha biznesowego. Ogromny dług publiczny, przeprowadzona monetyzacja (czyli uczynienie pieniądzem) tego długu, niepewność ekonomiczna kazały obywatelom myśleć w kategoriach biznesowych. Walka o zabezpieczenie bytu zaczęła być realizowana przez usilne staranie o szybkie wzbogacenie się, by zapewnić sobie możliwie bezpieczny byt w nawet niedalekiej przyszłości.
W takiej sytuacji również rolnik i hodowca bydła stają się biznesmenami. Sytuacja społeczna zmienia się w niezwykłym tempie. Rozpoczyna się migracja z farmy do miasta, rozwój gospodarczy wciąga coraz liczniejsze rzesze. Ustrojowy paternalizm, a z nim republikanizm w dawnym stylu tracą rację bytu. Każdy staje się posiadaczem, choćby swojego warsztatu pracy, każda warstwa społeczna, grupa zawodowa domaga się praw politycznych dla obrony własnego, partykularnego interesu.
Populacja rośnie z roku na rok: nie licząc ludności rdzennej, wynosi 4 miliony w roku 1790, w roku 1800 to już 5,3 miliona osób, 10 lat później to 7,24 miliona, w roku 1820 to 9,64 miliona osób. Rośnie powierzchnia kolonii i następnie stanów: początkowo obszar kolonii sięga od Atlantyku po grzbiet Appalachów; w 1764 r. Korona zabrania osadnictwa na zachód od grzbietu Appalachów po wschodni brzeg Missisipi, ale to jednak trwa (dalej na zachód rozciąga się historyczna Luizjana, będąca własnością najpierw Hiszpanii i potem Francji, która na północy sięgała obecnej granicy USA z Kanadą i na południu obecnej Luizjany, z grubsza obejmując zachodnie dorzecze Missisipi); w 1783 r. cały obszar 13 stanów po wschodni brzeg Missisipi zostaje przez Koronę oddany Stanom Zjednoczonym; w 1803 r. USA powiększają swój obszar w wyniku wykupienia od Francji historycznej Luizjany; w 1819 r. Hiszpania dokonuje na rzecz USA cesji Florydy, w połowie XIX wieku USA panują już także nad Teksasem i na zachodzie aż po Pacyfik. W tak dynamicznie rozwijającym się kraju nie sposób zachować republikański ład. Miał rację wybitny polityk amerykańskiego Południa John Randolph z Roanoke, który po zakupie historycznej Luizjany orzekł rychły koniec republiki.
I tak to myśl ojców założycieli – rzeczników republiki, ale też zgoła nierzadko monarchistów, choć zwykle ukrywających swe sympatie ustrojowe – została nieomal unieważniona jeszcze za ich życia przez naród wolnych obywateli. Gdyby nie religia (jej głównie purytańskie źródła, potem tzw. Wielkie Przebudzenia) i inne specyficzne cechy amerykańskiego społeczeństwa, o których pisał Tocqueville, Ameryka utonęłaby w chaosie kulturalnym i moralnym już w XIX wieku (notabene purytanizm przeszedł szybko złe przemiany – powstały Kościoły liberalne, rozszerzyły się wpływy unitarianizmu).
Alexis de Tocqueville miał rację – Amerykanie wierzyli tylko w niedziele, poza tym żyli bezbożnie, a jednak to ta wiara utrzymywała możliwie zdrowy ład społeczny. Ale też Tocqueville obawiał się – za Monteskiuszem – złych skutków nerwowego pędu burżuazji do zmian. I nade wszystko obawiał się, że demokratyczna obsesja równości szans, postulat społecznej równości i w konsekwencji demokratyczny indywidualizm obudzi w ludziach egoizm i ducha materializmu. Powodowani nimi ludzie zwrócą się wreszcie do państwa jako ich poplecznika w walce o bogactwo. Ten apel o pomoc doprowadzi do centralizacji władzy, a to z kolei do rządów klasy biurokratów i w końcu paraliżu państwa.
Ponieważ mało się o tym pisze, przyjrzyjmy się nieco dokładniej niektórym diagnozom Tocqueville’a, który opisywał Amerykanów na sposób pascalowski – jako nieszczęśliwych, gdy nie czuli wokół siebie Bożej obecności. I na sposób po trosze augustyński – Amerykanie mieli jeszcze swoje państwo Boże, gdy szli do kościołów w niedzielę, ale coraz mocniej zanurzali się w państwie ziemskim, bez myśli o Bogu. Demokracja, pisał Tocqueville, nie sprzyja myśli metafizycznej i teologicznej, rozwija natomiast język służący codziennym zajęciom praktycznym. Uczy pragmatyzmu i likwiduje język zdolny przekazać doświadczenia życia duchowego. Tym skuteczniej, że starym słowom przydaje zupełnie nowe znaczenia i tworzy się także słowa nowe, odpowiadające technicznemu charakterowi komunikacji międzyludzkiej. Podkreślał więc Tocqueville konieczność kultywowania wysokiej kultury, zwłaszcza klasycznej.
Pisał, iż demokracja ma co najmniej skłonność do zmierzania ku indywidualizmowi. Przewidywał, że jej kulminacją będzie właśnie indywidualizm, i to nie indywidualizm przeżywany przez jednostkę wyposażoną w poczucie szczególnej godności, ponieważ temu sprzeciwiał się ideał równości wszystkich. Będzie to jednostka słaba i bezradna, praktycznie niezdolna do udźwignięcia ciężaru odpowiedzialności za siebie i bliskich, za ich przyszłość. By tak się nie stało, potrzebna byłaby arystokratyczna wyobraźnia, arystokratyczny duch, działanie autorytetów uczących kultywowania obywatelskich cnót, ale to wszystko jest demokracji obce.
Tocqueville obawiał się zatem nadejścia łagodnego, administracyjnego despotyzmu, sterującego państwem dla określanego przez despotę „dobra ogółu”. Jednostka będzie apatyczna, niezdolna do miłości do innej osoby i do nienawiści. Pozostanie jej tylko miłość równości wszystkich. Jej dogmatyczna nieufność wobec wszelkiego autorytetu, w tym autorytetu osobowej władzy, skaże ją na niewolę wobec tzw. opinii publicznej – można dziś dodać – w najlepszym razie urabianej przez „ekspertów”, w gorszym przez zwykłych manipulatorów.
Za wielkie niebezpieczeństwo niesione przez demokrację uważał Tocqueville panteizm. Jasne było dlań, że dla nic nieznaczącego i słabego człowieka epoki demokratycznej panteizm może być wyjściem niezwykle atrakcyjnym. I dlatego apelował, by wszyscy, którzy rozumieją prawdziwą wielkość człowieka, połączyli się w walce z tym niebezpieczeństwem.
Zaiste, prorocza to była diagnoza.
Więcej o myśli politycznej Orestesa Brownsona
.Tocqueville patrzył na Amerykę okiem socjologa. Orestes Augustus Brownson patrzył okiem myśliciela katolickiego, który wie, że ratio musi być wspomożone przez fides, mądrość wynikającą z Objawienia, jeśli chce się na tyle przybliżyć do prawdy, na ile jest to dla człowieka możliwe. Jego myśl była też, można rzec, rdzennie amerykańska. Brownson kochał swoją wielką ojczyznę, zwłaszcza rodzinną Nową Anglię, i był przekonany, że Bóg dał Ameryce – poprzez opatrznościową, niepisaną konstytucję – najlepszy możliwy dla niej ustrój polityczny. Ustrój niestety psuty przez okoliczności historyczne i kolejne pokolenia.
To ta niepisana konstytucja funduje naród. Historia konkretnego ludu jako wspólnoty wnika w jego krwiobieg, stopniowo tworząc niepisaną konstytucję tego ludu i z niego naród godny bytu suwerennego. Według Brownsona to naród staje się tą drogą suwerenem, ale podległym prawu naturalnemu, które ma swoje źródło w Stworzycielu i jedynym prawdziwym Suwerenie – Bogu. Naród osiąga suwerenność jako państwo wraz ze swoją spisaną konstytucją – byle zgodną z konstytucją niepisaną, jeśli państwo ma trwać – oraz stanowionym, zgodnym z tą konstytucją prawem cywilnym.
Suwerenny naród jako organiczna wspólnota jest ważniejszy od jednostki – ta jest winna mu lojalność obywatelską. Człowiek bez organicznie – przez wspólną historię – zawiązanej wspólnoty nie może się w pełni zrealizować. Najważniejszy, podkreślmy raz jeszcze, jest zespolony i organiczny charakter powstałego narodu. Kto zna – pytał Brownson – nieorganiczną masę, która byłaby narodem? Błędem fundamentalnym, wynikłym z fałszywie pojmowanego statusu ontycznego człowieka, jest przyjęcie, iż ten jest jednostką doskonale autonomiczną, natomiast wspólnota narodowa może być zawiązana mocą lockeańskiego kontraktu albo rousseańskiej umowy społecznej. Z tych błędów, co już odnotowaliśmy wcześniej, wyrosła demokracja liberalna oraz – jak ją nazywał Brownson – demokracja humanitarna lub socjalistyczna.
Nie ma sensu patrzenie na jednostkę w organicznie zawiązanej wspólnocie, pisał Brownson, w oderwaniu od jej obowiązków obywatelskich i religijnych. Natomiast w przypadku narodu amerykańskiego – o jakże krótkiej historii i będącego owocem buntu kolonii przeciw Koronie (która według kolonistów dokonała zamachu na przywileje nadane im przez prawo i tradycję) – trafnie podkreślał, że to właśnie lojalność obywatelska jest spoiwem łączącym różne przecież wspólnoty lokalne, wcześniej odrębne kolonie, które na swoim połączonym w jedno terytorium zgodziły się utworzyć wspólne państwo. Lojalność wobec federalnego państwa nie miała umniejszać wagi lojalności wewnątrz mniejszych wspólnot, ich całej hierarchicznej piramidy, od rodziny, przez miasto albo wieś, hrabstwo, aż po własny stan. Wszak inny był charakter, sposób życia wspólnoty wiejskiej i wspólnoty miejskiej w tym samym stanie, a co dopiero wspólnot z różnych stanów. Jeśli całość miała być organiczna, to z zachowaniem charakteru każdej ze wspólnot mniejszych. Ale wspólnym mianownikiem życia w tych wspólnotach miało być dążenie do dobra danej wspólnoty oraz dobra całego narodu. Tak ledwie tu zarysowany ustrój organicznej całości Brownson nazywał demokracją terytorialną. Takie było – w tym najogólniejszym zarysie – jego rozumienie republikanizmu amerykańskiego.
Dojście do tej syntezy zabrało Brownsonowi niemało czasu. Urodzony w biedzie, w stanie Vermont, stracił ojca, gdy miał dwa lata. Gdy miał sześć lat, matka oddała go i jego siostrę bliźniaczkę na wychowanie pewnym starszym państwu, małżeństwu niezbyt religijnemu, o formacji kalwińsko-kongregacjonistycznej. Po ośmiu latach dzieci wróciły do mamy, do jej nowego domu w stanie Nowy Jork. Orestes od dzieciństwa studiował Pismo Święte oraz dzieła religijne. W wieku kilkunastu lat znał już całą Biblię jak mało kto. Przyjął chrzest w wieku 19 lat w kościele prezbiteriańskim. Surowość kalwinizmu, zwłaszcza doktryna predestynacji, sprawiła, że przystąpił do Kościoła uniwersalistycznego. Bliski mu również był w tym czasie transcendentalizm. Kolejne 20 lat tej podróży duchowej i intelektualnej to radykalny humanizm i potem unitarianizm. Podobnie jak August Comte i John Stuart Mill poszukiwał Brownson religii przyszłości, jak to ujmował, wolnej od tradycyjnego dogmatyzmu, za to bliższej człowiekowi, kosmopolitycznej. Stację końcową osiągnął w wieku 41 lat, nawracając się na katolicyzm.
Brownson był samoukiem, by stać się człowiekiem wielkiej erudycji, uporządkowanej i precyzyjnej myśli. John Henry Newman napisał, że „Brownson jest największym myślicielem, jakiego wydała Ameryka”. W roku 1853 kardynał Newman zaoferował mu profesurę na Katolickim Uniwersytecie Irlandii.
W swoim pomnikowym traktacie politologicznym zatytułowanym The American Republic: Its Constitution, Tendencies, and Destiny, opublikowanym w roku 1865, Orestes Brownson pisał, że „żadna forma rządów nie jest z natury katolicka, a więc powszechnie obowiązująca”. Pisał, że ewangelizacja religijna jest słuszna i potrzebna, ale żadną miarą nie dotyczy to prozelityzmu politycznego. Jak to już odnotowałem, był przekonany, że właściwie pojmowany polityczny ustrój amerykański jest dla Ameryki najlepszy, ale też że – po pierwsze – owemu właściwemu pojmowaniu tego ustroju wiele zagraża w samej Ameryce i – po drugie – Opatrzność mogła innym narodom nadać inne „niepisane konstytucje”, przeto „próba przeniesienia amerykańskiego porządku na inne narody byłaby błędem i wielkim złem”.
Jak widać, myśl polityczna Brownsona była chrześcijańska i tym samym bardzo obca ówcześnie – a co dopiero teraz – dominującym prądom. Punktem wyjścia dla tej myśli był człowiek, który został stworzony po to, by poznawać prawdę, a to w istocie znaczy Dobrą Nowinę. Myśl ta mieściła się w ramach szeroko pojmowanego tomizmu. Brownson postrzegał naturalne rozumowanie oraz nadnaturalną w swych źródłach teologię jako uzupełniające się dobra. Jak to sam ujmował: „Niechaj filozofia bieży tak daleko jak może, ale niech filozof nigdy nie wyobrazi sobie, że ludzki rozum będzie w stanie zrozumieć siebie. […] W tym sensie tradycja [i w jej ramach teologia – przyp. J.K.], zarówno gdy pytać o to, co naturalne, jak i to, co nadnaturalne, wspomaga naszą myśl i wspomaga nas w dochodzeniu do filozoficznej prawdy”.
Ta harmonia łącząca rozum i Objawienie musiała oczywiście mieć ogromne konsekwencje dla myśli politycznej Brownsona. Jak każdy katolik, przyjmował, że równość ludzi stąd się bierze, iż całe stworzenie – to, że jest, i to, czym jest – jest w pełni zależne od Boga. Uznawał, że właściwe zrozumienie założycielskich aktów Stanów Zjednoczonych jest możliwe wyłącznie poprzez katolickie, tomistyczne pojmowanie związku między rozumem i Objawieniem. Oczywiste jest, że taki punkt widzenia nie mógł cieszyć się szerszym zrozumieniem. Pisał: „Przez nieomal dwa już stulecia najbardziej znani i wpływowi teoretycy władzy odrzucają boski początek i boski fundament władzy i rugują Boga z państwa. Odmawiają wyjrzenia poza [Tomaszowe – przyp. J.K.] przyczyny drugie i próbują wyprowadzić autorytet władz z człowieka jedynie. Nie tylko odłączyli państwo od Kościoła jako instytucji zewnętrznej wobec państwa, ale także odłączyli państwo od Boga jako zewnętrznego dawcy prawa […]”.
Wyniki takich zabiegów ani nie były celem, ani nie były chciane, ale były logiczną konsekwencją, a właściwie koniecznym rezultatem budowy państwa na zasadach ateistycznych. Jeżeli władza nie jest zbudowana na boskiej suwerenności, musi oprzeć się na sile, ponieważ polityczny ateizm nie uznaje żadnego prawa, lecz tylko siłę. Nie ma wątpliwości, że politycy poszukiwali ateistycznego albo, co na jedno wychodzi, czysto ludzkiego fundamentu władz po to, by szeroko otworzyć przestrzeń ludzkiej wolności i aktywności, indywidualnego i społecznego postępu.
Zamierzony cel był dobry, nawet godny pochwały, ale politycy zapomnieli, że wolność możliwa jest wtedy tylko, gdy istnieje władza zdolna jej bronić przed swawolą i despotyzmem, i również, że nie może być postępu, gdy nie ma niczego, co nie jest postępowe. Społeczeństwo wymaga dwóch składników – stabilności i ruchu. Ludzkie jest elementem ruchu, bo to w nim są możliwości, które mogą kolejno się aktualizować. Natomiast element stabilności można znaleźć jedynie w boskim, w Bogu, w którym nie ma żadnej niezaktualizowanej możliwości, który zatem jest nieruchomy, niezmienny i wieczny. Doktryna wyprowadzająca władzę z Boga poprzez ludzi rozpoznaje w państwie obydwa analizowane elementy i zapewnia zarazem stabilność oraz postęp.
Doktryna ta nie jest teorią, lecz po prostu opisem prawdziwego porządku rzeczy. Nie mówi, jak powinno być, lecz jak jest w rzeczywistym ładzie.
Brownson szeroko wyjaśniał, co według niego oznacza, iż władza, która pochodzi od Boga, pochodzi od Niego przez wspólnotę polityczną, czyli społeczeństwo (naród), i że przeto społeczeństwo jest suwerenem. I skoro polityka ma swój początek i fundament w Bogu, nie może być właściwego ładu politycznego bez pomocy religii oraz instytucjonalnego Kościoła.
Brownson był orędownikiem republiki, ale im dłużej żył, tym lepiej widział, że Ameryka woli pójść drogą fałszywą. Jak wcześniej Tocqueville, nie miał złudzeń co do przyszłości demokracji, z tym że swój pesymizm mocniej osadzał w obserwowanej ateizacji republiki. Oto fragment listu Brownsona do przyjaciela, Sługi Bożego Izaaka Tomasza Heckera, pisanego w roku 1870: „Teoretycznie katolicyzm daje się pogodzić z demokracją, jeśliby postarać się rozumieć demokrację, tak jak Ty i ja uczynilibyśmy, ale w praktyce takiej możliwości nie ma”.
Myśliciel zauważał, że religie protestanckie sprzyjały ateizacji polityki. I dlatego tak mocno przekonywał, że Ameryka potrzebuje katolicyzmu, Kościoła katolickiego, katolickiej teologii i myśli filozoficznej. Tymczasem społeczeństwo amerykańskie, właśnie protestanckie, ogarniał coraz głębszy kryzys, synonimem chrześcijaństwa stawał się sentymentalizm. Narodem rządziły już niewidoczny kapitał i widoczna kasta polityków wspomaganych przez prasę. Dobro ogółu się nie liczyło, zapanowała partiokracja. Opinia obywatelska sprowadzała się do głosowania na tę czy inną partię, ale to znaczy, że obywatel był już tylko biernym niewolnikiem chorego systemu.
Czy nie żyjemy dziś w świecie trochę podobnym do tego, w którym żył Brownson? „Trochę”, ponieważ Polska ma długą, kontynentalną i katolicką historię, i każde z państw Zachodu ma swoją własną historię, jakkolwiek wieki temu organicznie był cały Zachód złączony w cywilizację łacińską.
Słowo na koniec
.Nie były celem tego artykułu ani przedstawienie całości poglądów Orestesa Brownsona, ani krytyka jego poglądów. Było nim tylko zasygnalizowanie, jak aktualne było spojrzenie na demokrację wybitnego Francuza bez mała 200 lat temu oraz o parę dekad późniejsze spojrzenie na demokrację i liberalizm jego prawie rówieśnika, katolika z USA. Ten drugi długo szukał swojego miejsca na intelektualnej mapie Ameryki, mapie ledwie powstałej. Ta amerykańska mapa zaczęła być rysowana przez ojców założycieli, którzy najczęściej świetnie znali dorobek kulturalny i cywilizacyjny ich matki – Korony brytyjskiej – ale szybko została zmieniona nie do poznania, dawne dziedzictwo zostało porzucone.
I oto, ujmijmy to tak, Orestes Brownson, syn swojej wielkiej, prawie bez granic ojczyzny, starał się iść śladami młodszego od siebie o sześć lat hiszpańskiego „doktora kontrrewolucji”, Donosa Cortésa. Nie znał myśli wybitnego Hiszpana, który zresztą też długo szukał swojej „stacji końcowej” – w jego przypadku od katolicyzmu liberalnego do katolicyzmu integralnego – a jakby postępował jego śladami, w myśleniu politycznym nie umiejąc wyzwolić się do końca z egalitaryzmu, co o tyle daje się usprawiedliwić, że za życia Brownsona uformowała się w Ameryce nowa warstwa wyższa – burżuazja – której bożkiem był pieniądz. Deliberując przeto nad przyznaniem tej czy innej grupie społecznej czynnego i biernego prawa wyborczego, Brownson pisał, iż najchętniej zacząłby od odebrania go tej właśnie warstwie.
Tekst ukazał się w nr 61 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [PRENUMERATA: Sklep Idei LINK >>>]. Miesięcznik dostępny także w ebooku „Wszystko co Najważniejsze” [e-booki Wszystko co Najważniejsze w Legimi.pl LINK >>>].