Prof. Jacek KORONACKI: Słowo o kondycji społeczeństwa amerykańskiego AD 2024

Słowo o kondycji społeczeństwa amerykańskiego AD 2024

Photo of Prof. Jacek KORONACKI

Prof. Jacek KORONACKI

Profesor nauk technicznych, doktor habilitowany nauk matematycznych, były długoletni dyrektor Instytutu Podstaw Informatyki PAN. W ostatnich latach zajmował się analizą molekularnych danych biologicznych.

Ryc. Fabien CLAIREFOND

zobacz inne teksty Autora

Niestety dobre prowadzenie się nawet widocznej części narodu to za mało. Każdy naród potrzebuje elity, która potrafi promieniować wzorcami przez nią uosabianymi na cały naród i tym sposobem sprawować misję przewodzenia mu na polu kultury. Bez takiej elity naród ulega degeneracji. I oto amerykańska węższa nowa klasa wyższa, która powinna stanowić taką elitę, odwróciła się od reszty Ameryki – pisze prof. Jacek KORONACKI

Społeczeństwo wybiera…

.Niedawne wybory prezydenckie w USA przyniosły wyraźne zwycięstwo Donaldowi Trumpowi – z 538 głosów elektorskich zdobył ich aż 312. Ale jeżeli spojrzeć na liczbę głosów oddanych na Trumpa w głosowaniu powszechnym, to jego wyniku nie potrafię uznać za imponujący. Zagłosowało na niego niespełna 2 300 000 osób więcej niż na Kamalę Harris.

Innymi słowy, za Donaldem Trumpem opowiedziało się niecały 1 proc. więcej osób uprawnionych do głosowania niż za jego przeciwniczką – populacja wszystkich uprawnionych liczy 244 miliony osób, z których nieco ponad 1/3 nie wzięła udziału w głosowaniu, a z pozostałych prawie 2/3 niemal połowa wolałaby za prezydenta mieć Kamalę Harris.

Fakt, iż ok. 1/3 obywateli nie głosuje, nie powinien nikogo dziwić. Dla wielu wynik wyborów jest obojętny – jednych świat polityki w ogóle nie obchodzi, według innych żadna z partii politycznych nie reprezentuje ich interesów i przeto udział w wyborach nie ma sensu. Ponadto w tych ostatnich wyborach kampania kandydatki Partii Demokratycznej, a wcześniej ustępującego prezydenta była tak zła, że widoczna – acz niewielka – część kobiet z wyższym wykształceniem, które w ogromnej większości zawsze głosują na demokratów, tym razem w głosowaniu udziału nie wzięła.

Niedawno na stronach portalu „Wszystko co Najważniejsze” dość szczegółowo pokazywałem, jak bardzo wyraźnie opowiadają się kongresmeni Partii Demokratycznej za aborcją bez ograniczeń [LINK]. Przypomniałem m.in., że w roku 2002, za prezydentury G.W. Busha i po 14 latach zmagań, Kongres USA uchwalił ustawę o ochronie prawnej nowo narodzonego, żywego dziecka (Born-Alive Infants Protection Act). Chodziło o uznanie za osobę chronioną przez prawo federalne każdego noworodka, który wyszedł z łona matki, także dziecko urodzone w wyniku nieudanej aborcji. Ale ani nie nakazywała ratowania życia – w praktyce podtrzymania przy życiu – tak urodzonego noworodka, ani nie wprowadzała żadnej kary za niepodjęcie takich kroków. W praktyce mogło to prowadzić – i prowadziło – do pozostawienia nowo narodzonych bez żadnej opieki, a zatem do ich śmierci. I dlatego od roku 2015 trwają zmagania o przegłosowanie ustawy o ochronie pod groźbą kary dzieci, które przeżyły aborcję (Born-Alive Abortion Survivors Protection Act).

Od roku 2013 kongresmeni republikańscy usiłują zabronić aborcji po 20. tygodniu ciąży, chyba że ciąża zagraża życiu matki lub jest wynikiem gwałtu (Pain-Capable Unborn Child Protection Act), również bez powodzenia. Projekt tej ustawy znany jest jako Prawo Micheasza (Micah Law) – Micah Pickering urodził się w roku 2012 w 22. tygodniu ciąży, w roku 2016 jego rodzice wystąpili wraz z nim w ogłoszeniu organizacji pro-life, protestując przeciw proaborcyjnemu stanowisku kandydatki demokratów na prezydenta, Hillary Clinton.

Jak wszyscy pamiętamy, wyrok Sądu Najwyższego USA w sprawie Dobbs v. Jackson Women’s Health Organization z 24 czerwca 2022 (m.in. unieważniający wyrok z roku 1973 w sprawie Roe v. Wade) był wstrząsem dla najważniejszych demokratów, ponieważ stwarzał legislaturom stanowym możliwość wprowadzania w ich stanach ustaw ograniczających „prawo” do aborcji. I jak dobrze wiemy, niedawni kandydaci na prezydenta i wiceprezydenta USA – Kamala Harris i Tim Walz – są rzecznikami aborcji bez żadnych ograniczeń, co nazywają obroną „prawa matki do jej ciała” (o stanowisku Tima Walza napisałem więcej we wspomnianym artykule).

Trudno by ktoś, kto nie zgubił busoli moralnej, nie zadumał się nad kondycją społeczeństwa, które ma moralnie zepsutą co najmniej połowę kongresmenów, którego prawie 1/3 głosuje na prezydenta i wiceprezydenta będących za praktycznie nieograniczonym „prawem” do zabijania nienarodzonych oraz dopuszczających niewalczenie o życie narodzonych w wyniku nieudanej aborcji.

Za legalnością aborcji bez ograniczeń opowiada się 6 proc. zwolenników republikanów oraz 42 proc. zwolenników demokratów. W ogólności 1/3 wyborców wymaga, by kandydat reprezentował ten sam pogląd na aborcję, czyli kwestia ta ma dla tej części znaczenie zasadnicze. Dokładniej – dla 45 proc. wyborców poglądy te są jednym z czynników decydujących o wyborze kandydata, dla 20 proc. poglądy te nie mają znaczenia.

W populacji głosujących osób białych 43 proc. opowiedziało się za parą Harris – Walz, 57 proc. za Trumpem i Vance’em (obecny skład etniczny całej populacji amerykańskiej to: 58,4 proc. biali, 19,5 proc. Latynosi, 13,7 proc. czarni, 6,4 proc. Azjaci; skład etniczny głosujących był według szacunków następujący: 71 proc. biali, 11 proc. Latynosi, 11 proc. czarni, 3 proc. Azjaci). Wśród wyborców ze stopniem magistra lub doktoraza Harris opowiedziało się 61 proc. osób, za Trumpem 37 proc.

Społeczeństwo w drodze do nowoczesności i kryzysu

.Proszę o wybaczenie, że dalszy ciąg artykułu nadal będzie obfitować w dane statystyczne, ale uważam, że dobrze te dane dobierając, można sprawy trudne i ważne przedstawić krótko, zarazem jasno i bez zbędnych słów uzmysławiając Czytelnikowi dojmującą prawdę o kondycji danego społeczeństwa. I sądzę, że warto poświęcić kondycji społeczeństwa amerykańskiego więcej uwagi, niż to się zwykle czyni.

Zacznę od takich dwóch przykładów. W roku 1966 „małżeństwom” homoseksualnym – a więc uznaniu par homoseksualnych za pary małżeńskie w świetle prawa – sprzeciwiało się 68 proc. Amerykanów. Ale na krótko przed zalegalizowaniem tych „małżeństw” przez Sąd Najwyższy w roku 2015 aż 60 proc. obywateli popierało ich legalizację. W roku 1948 tylko 2 proc. Amerykanów deklarowało się jako osoby niewyznające żadnej religii. W roku 2023 było to 22 proc. Krótkie zastrzeżenie dla uniknięcia nieporozumień. Rzecz nie w chęci stygmatyzowania homoseksualistów czy osób niewyznających żadnej religii (co notabene jest zjawiskiem innym niż ateizm), lecz w dostrzeżeniu, iż w pierwszym przypadku pokaźna część społeczeństwa udowodniła, że nie wie już, czym jest prawo naturalne (SN USA uczynił to znacznie wcześniej), w drugim zaś, że odchodzi – zwłaszcza młodzież – od religii i tradycji.

W społeczeństwie rośnie liczba matek samotnie wychowujących dzieci, ale proces ten inaczej przebiega w różnych warstwach społecznych. W roku 1980 90 proc. dzieci, których matki miały za sobą cztery lata studiów wyższych, żyło z rodzicami będącymi małżeństwem. W roku 2019 procent takich dzieci nie był drastycznie niższy, bo wyniósł 84 proc. (przy czym 88 proc. dzieci żyło w gospodarstwach z dwojgiem rodziców). W przypadku dzieci, których matki miały wykształcenie średnie lub mniej niż cztery lata studiów wyższych albo zawodowych, 83 proc. żyło w domach z małżeństwem w roku 1980, ale procent ten spadł do 60 proc. w roku 2019 (71 proc. dzieci żyło w gospodarstwach z dwojgiem rodziców). Wreszcie w przypadku dzieci, których matki nie ukończyły szkoły średniej, w gospodarstwach z rodzicami będącymi małżeństwem żyło 80 proc. dzieci w roku 1980 i tylko 57 proc. w roku 2019 (70 proc. dzieci żyło w gospodarstwach z dwojgiem rodziców, ale badania wykazują, że w warstwie niższej dzieci wychowywane w gospodarstwach z dwojgiem rodziców, ale bez ślubu albo po rozwodzie, mają się podobnie do dzieci wychowywanych przez matki samotne – zarówno pod względem psychicznym, jak i materialnym).

Podane liczby mogą nasunąć podejrzenie, że warstwa wyższa – jakkolwiek moralnie zagubiona – jednak w większości zachowuje tradycyjny kod moralny. Tak jest w istocie i do tego faktu jeszcze wrócę.

Kryzys warstwy niższej i średniej

.Gdy mówimy o domostwach dzieci w roku 2019, to mamy na myśli dzieci urodzone w roku 2002 albo później. Współczynnik dzietności (czyli średnia liczba dzieci przypadająca na kobietę w wieku rozrodczym), niska w USA już w roku 2002, gdy wyniosła 2,02, stale od owego roku spadała, by w roku 2019 osiągnąć wartość zaledwie 1,71. Oznacza to, że sytuacja rodzinna dzieci starszych może przesłaniać procentowy wzrost liczności dzieci młodszych urodzonych przez samotne matki. I rzeczywiście, np. w roku 2010 ok. 40 proc. dzieci urodziło się matkom bez ślubu. Podobnie było w latach późniejszych, z tym że wśród kobiet białych było to ok. 29 proc. (samotne są głównie matki czarnoskóre). Ale w podgrupie kobiet białych, które nie ukończyły szkoły średniej, sytuacja upodabnia się do tej, jaka od dekad dotyka matki czarnoskóre – w podgrupie tej prawie 60 proc. dzieci urodziło się w roku 2010 matkom bez ślubu.

Dodajmy jeszcze, że w roku 2019 aż 22,2 proc. gospodarstw z samotnymi matkami żyło w ubóstwie. W przypadku dzieci wzrastających w małżeństwach były w roku 2019 tylko 4 proc. takich gospodarstw.

W warstwie białych robotników, w grupie osób w wieku 30 do 49 lat, 84 proc. osób żyło w związku małżeńskim w roku 1960, ale tylko 48 proc. w roku 2010. Procent rozwodów wzrósł w tej grupie z 4 proc. w roku 1960 do 33 proc. w roku 2010.

Nowa klasa niższa to według definicji ważnego socjologa Charlesa Murraya ta część mężczyzn z populacji białych robotników, która nie potrafi lub nie chce zarobić na utrzymanie dwuosobowego gospodarstwa domowego powyżej tzw. progu ubóstwa (dla orientacji: mediana rocznego wynagrodzenia ochroniarza albo dozorcy w 2024 r., pracującego 40 godzin tygodniowo przez cały rok, to ok. 150 proc. wysokości owego progu). Okazuje się, że takich białych mężczyzn w wieku 30 do 49 lat było w populacji robotniczej w 1967 roku 8 proc. i od roku 1967 procent ten stale rósł, by w roku 2007 osiągnąć wartość 27 proc. Podczas gdy w roku 1965 tylko 3,3 proc. mężczyzn w wieku od 25 do 54 lat nie pracowało i nie zabiegało o pracę, to w roku 2015 i później było to ok. 11 proc. (tu trzeba wyjaśnić, że tacy osobnicy nie zaliczają się do bezrobotnych – aby się do nich zaliczyć, trzeba być zarejestrowanym jako osoba starająca się o pracę). Z czego żyją? Na przykład procent osób korzystających z zasiłków federalnych dla niezdolnych do pracy wzrósł od roku 1960 niemal dziesięciokrotnie, mimo że praca jest nieporównanie bardziej bezpieczna.

Zaiste miał rację Charles Murray pisząc o powstaniu nowej klasy niższej – dziesiątki lat temu ci biali, którzy nie potrafili albo nie chcieli zarobić na utrzymanie siebie i rodziny, nie stanowili warstwy społecznej, wyraźnie widocznej w całości społeczeństwa. Dziś ją stanowią.

Jeśli spojrzymy na całość społeczeństwa, zobaczymy, że – mówiąc krótko i dosadnie – biedni i średni względnie zubożeli, a bogaci stali się jeszcze bogatsi. Produkt krajowy brutto na osobę rośnie od dawna w sposób względnie stały – od roku 1991 do roku 2023 wzrósł realnie o 70 proc. Mediana realnych przychodów gospodarstwa domowego wzrosła w tych samych latach tylko o 28 proc. (w roku 2023 drugi kwintyl przychodów – czyli druga, licząc od dołu, 1/5 przychodów – zaczynał się od przychodu 33 000 dolarów, trzeci od 62 200 dolarów). Od roku 1991 mediana realnych przychodów gospodarstw domowych żywiciela bez matury minimalnie wzrosła, żywiciela z maturą lub minimalnym wykształceniem pomaturalnym nieco się zmniejszyła. W przypadku gospodarstw z żywicielem z wykształceniem wyższym (od licencjatu) mediana realnych przychodów wzrosła tylko nieznacznie (posługuję się najczęściej medianą, ta bowiem mówi o takich przychodach w danej populacji, przy których połowa populacji ma przychody nie większe i połowa większe od rzeczonej mediany, bez względu na to np., o ile większe – wartość średnią często zawyżają przychody największe najszczęśliwszej garstki).

Przychody średnie – na nie również warto spojrzeć – wzrosły we wszystkich grupach, np. w gospodarstwach z maturą o 10 proc., ale w gospodarstwach z doktoratem o 31 proc. (w roku 2023 ich średni przychód wyniósł 215 990 dolarów; są prawie 3 miliony takich gospodarstw). Przychody najbogatszych 5 proc. gospodarstw zaczynały się od 315 000 dolarów. I znowu zastrzeżenie: rzecz nie tyle w rozpiętości wysokości zarobków, ile w wybitnie nierównym udziale różnych warstw społecznych w dzieleniu majątku narodowego.

Klasa średnia została skazana na względną stagnację. W drugiej połowie XX wieku zaczęła się w Ameryce swego rodzaju deindustrializacja, która przede wszystkim dotknęła zakłady przemysłu stalowego i węglowego, ale także inne zakłady produkcyjne. Nieomal zrujnowała gospodarkę środkowego zachodu i Nowej Anglii. W latach 80. przyspieszenia zaczęła nabierać praktyka tzw. outsourcingu. Wielkie korporacje przenosiły coraz więcej prac za ocean, do Azji. Amerykanie – od warstwy pracowników fizycznych po część obywateli z klasy średniej – tracili pracę w swoich zawodach. Razem z traconymi stanowiskami pracy znikały też płace z nimi związane. Wielki biznes wyrzucił duży segment społeczeństwa amerykańskiego poza obszar zdrowego rozwoju przemysłowego, od przemysłu stalowego po elektroniczny i informatyczny. Państwo nie było zainteresowane obroną interesów tych grup zawodowych.

Naród podzielony

.Osiemdziesiąt cztery lata temu, w 1941 roku, amerykański uczeń wybitnego włoskiego socjologa Vilfreda Pareta, James Burnham, pisał o rewolucji menedżerskiej. W USA i na całym rozwiniętym świecie miał zapanować nowy ustrój – liberalizm menedżerski. I miała powstać zupełnie nowa klasa wyższa, stanowiąca swego rodzaju elitę państwa. Pięćdziesiąt lat później najchętniej określano tę nową klasę terminem „merytokracja”. Jej członkowie mogli pochwalić się wysokim ilorazem inteligencji i elitarnym wyższym wykształceniem. Charles Murray uznaje za merytokratyczną klasę wyższą te 5 proc. pracujących osób z wyższej klasy średniej wraz z ich rodzinami, którym powodzi się najlepiej. Jest to klasa pod właściwie każdym względem różna od reszty białej Ameryki, o Latynosach i czarnych Amerykanach nie wspominając. I to nie tylko ze względu na ich względne bogactwo.

Do końca lat 40. ubiegłego wieku studenci najbardziej prestiżowych uczelni nie byli wiele zdolniejsi od studentów uczelni pozostałych. O przyjęciu na studia decydowała nie tylko inteligencja. Na przykład w roku 1926 średnia wartość ilorazu inteligencji studenta uczelni amerykańskiej wynosiła 115, a w przypadku uczelni najbardziej prestiżowych (Columbia, Harvard, Princeton, Yale) 117. Sytuacja zaczęła się zmieniać dopiero na początku lat 50. i np. w roku 1997 w 105 uczelniach – 35 najlepszych publicznych uniwersytetach, 35 najlepszych prywatnych uniwersytetach i 35 najlepszych małych koledżach – znalazło się 74 proc. osób z grupy 5 proc. najlepszych w kraju maturzystów (należy zaznaczyć, że w rankingach najlepszych uczelni amerykańskich bierze się pod uwagę ok. 1500 uniwersytetów i koledżów). Stworzony został system rekrutacji nastawiony na wyłowienie najzdolniejszych z najlepszych liceów. Takie wymaganie rodziła rewolucja menedżerska oraz przyspieszający rozwój techniczny. Badania pokazały, że na elitarne uczelnie najczęściej zaczęły trafiać dzieci członków nowej klasy wyższej, będące absolwentami elitarnych liceów prywatnych.

Ta nowa klasa wyższa jest doskonale odcięta od reszty Ameryki. Żyje w enklawach, ze swoimi szkołami, kościołami, klubami towarzyskimi, tylko tam tworząc wspólnoty żywe, ale zamknięte dla innych. Te enklawy – takich jest niewiele – mogą liczyć nawet setki tysięcy mieszkańców. Badania pokazują również, że nie tylko nowa klasa wyższa, ale cała wyższa klasa średnia zachowuje tradycyjny kod moralny, jakkolwiek religijność spadła w tej grupie podobnie jak w reszcie kraju.

Niestety dobre prowadzenie się nawet widocznej części narodu to za mało. Każdy naród potrzebuje elity, która potrafi promieniować wzorcami przez nią uosabianymi na cały naród i tym sposobem sprawować misję przewodzenia mu na polu kultury. Bez takiej elity naród ulega degeneracji. I oto amerykańska węższa nowa klasa wyższa, która powinna stanowić taką elitę, odwróciła się od reszty Ameryki.

Jakby tego było mało, nowa klasa wyższa zachowuje się schizofrenicznie – zamiast sprzeciwić się wulgaryzacji języka, obyczajów i sztuki, sprzyja im. Mówi językiem współczesnego liberalizmu i na zewnątrz popiera moralny nihilizm. Jest nieznośnie politycznie poprawna, uległa lewicowemu terrorowi, gotowa popierać najbardziej absurdalne idee współczesnych lewaków. Wie jedynie, iż jest po to, by panować nad resztą społeczeństwa. Jak mogło do tego dojść?

Takie będą rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie. Ojcowie Założyciele widzieli w Ameryce republikę, ale ta szybko się zdemokratyzowała, już w pierwszych dekadach wieku XIX. Z początkiem wieku XX uniwersytet przestał pełnić rolę mu wyznaczoną przez historię chrześcijańskiego Zachodu – miejsca kultywowania Prawdy i szerzenia cnót. Jak pisałem na stronach „Wszystko co Najważniejsze” dwa lata temu, „Uniwersytet, jeśli ograniczyć się do oferty przedstawianej przez jego establishment, nie zna już tej klasycznej triady [Dobra, Prawdy i Piękna – przyp. J.K.]. Wszak każdy ma swoją prawdę, czyli prawdy po prostu nie ma, nie ma czegoś takiego jak ludzka natura, historia własnego narodu jest najczęściej godna potępienia, historia chrześcijaństwa wyłącznie potępienia, płeć – jeśli w ogóle jest – to jako fakt społeczny, niekoniecznie biologiczny itd. Tak »wykształcony« Homo ignoramus zostaje nauczycielem w szkole i na uniwersytecie, i tak swoją chorobą zaraża następne pokolenia”.

Ale zostawmy historię upadku uniwersytetu – i kultury! – na boku. Zaznaczmy jedynie, że upadł już projekt demokracji liberalnej i upada projekt cywilizacji bez Boga, który u zarania miał głównie postać marksizmu kulturowego (trochę więcej napisałem o tym w rozdz. 3. książki Między obłędem a trwaniem [tu link] i rozwinąłem w artykule zawartym w dwumiesięczniku „Arcana” nr 180 (6/2024)). I podkreślmy, że wyrosły stąd obłęd, proponowany dziś przez „szczebiotliwą klasę” (establishment uniwersytecki oraz media opiniotwórcze) osiągnął już rozmiary nie do zniesienia i niewykluczone jest przebudzenie się tej warstwy społeczeństwa amerykańskiego, która powinna stać się przewodnikiem na drodze do odrodzenia duchowego Ameryki. Wierzę, że nie jest to warstwa ludzi do cna „wydrążonych” – by za prof. Jackiem Bartyzelem powtórzyć ten termin Thomasa Stearnsa Eliota – niezdolnych do takiego przebudzenia.

Na razie mamy jednak w Ameryce dwa wrogie sobie kraje, niemające sobie nic nawzajem do powiedzenia. Jeden, obejmujący dorzecze Missisipi z Teksasem i częścią Południa na wschód od Teksasu – nazwany przez Hillary Clinton nieuleczalnym ciemnogrodem czy nieuleczalną hołotą – oraz drugi, obejmujący pozostałe stany USA. Jak to właśnie naszkicowałem, ten drugi – zamieszkały w widocznej części przez merytokrację wykształconą na najlepszych uczelniach i jej akolitów – nie odwołuje się już do własnej tradycji narodowej oraz stracił zdolność promieniowania dobrymi wzorcami na resztę społeczeństwa.

Ten pierwszy to kraj zamieszkały głównie przez klasę średnią, w tym niższą klasę średnią oraz warstwę robotniczą i wśród niej opisaną tu krótko nową klasę niższą. To przede wszystkim w tym kraju żyją ci, którzy noszą w sobie prawdziwego ducha Ameryki – tej Ameryki, którą znaliśmy jeszcze 50 lat temu i którą „szczebiotliwa klasa” dawno temu zdradziła.

Niełatwy jest los klas niższych, żyjących we względnym albo faktycznym ubóstwie. Ich awans społeczny jest prawie niemożliwy, a dobrze to oddał – niekiedy w sposób prawdziwie wstrząsający – J.D. Vance w Elegii dla bidoków napisanej w roku 2016.

Ameryka, jaką znaliśmy 50 lat temu, nie dotrwała do roku 2025

.Artykuł niniejszy ogranicza się do zasygnalizowania kryzysu społecznego, który trawi Amerykę, w ujęciu lapidarnym i na pewno niewyczerpującym. Pomijam głęboki kryzys instytucjonalny, którego USA również doświadczają (parę słów o nim można np. znaleźć w mojej wspomnianej już książce). Pomijam kontekst polityczny – wewnętrzny i zewnętrzny – w ramach którego Donald Trump podejmie staranie o naprawę, a najpierw zatrzymanie obydwu kryzysów. Pomijam zatem również kryzys wywołany przez nielegalną imigrację i przez nią wspomaganą „wojnę fentanylową”, którą Chiny wypowiedziały po cichu Ameryce. Ta cicha wojna kosztuje USA dziesiątki tysięcy śmierci młodych ludzi rocznie (napisałem o „wojnie fentanylowej”, bo przecież jest to wojna, można rzec, toczona przez Chiny jakby mszczące się na imperium za wojny opiumowe – imperium, które co prawda przeniosło swą stolicę z Londynu do Waszyngtonu, ale jest to wszak nadal imperium anglosaskie, do tego imperium, które przez wiele dekad miało ambicję panowania nad całym światem).

Czytamy o obydwu kryzysach – społecznym i instytucjonalnym – od co najmniej 30 lat. Tyle właśnie lat temu, o wręcz konieczności podziału obecnych Stanów Zjednoczonych na więcej krajów pisał w swojej autobiografii pt. Around the Cragged Hill nie kto inny, lecz wielki amerykański dyplomata, główny architekt zimnej wojny, George Kennan. Wtórowali mu autorzy konserwatywni oraz libertarianie (m.in. związani z założonym przez Leopolda Tyrmanda miesięcznikiem „Chronicles” – tacy jak Thomas Fleming, Donald Livingston czy Murray Rothbard), również uważający, iż państwo amerykańskie osiągnęło stopień centralizacji nie do utrzymania i wręcz nieludzki. Z jednej strony widzieli konieczność przemienienia USA w unię państw suwerennych, z drugiej rozumieli, iż spełnienie tego postulatu jest praktycznie niemożliwe.

Ważny komentator konserwatywny i doradca prezydentów (nieistotne tu, że Polskę chętnie oddałby we władanie Habsburgom i Romanowom, gdyby to było możliwe) Patrick Buchanan w książce z roku 1999 pod tytułem Republika, a nie imperium. Ku restytucji przeznaczenia Ameryki (A Republic, Not an Empire: Reclaiming America’s Destiny) wołał o powstrzymanie pogłębiającego się kryzysu wewnętrznego w USA oraz porzucenie przez nie polityki imperialnej, czyli ich starania o zachowanie Pax Americana na całym świecie. W książce kolejnej, z roku 2011, pod znamiennym tytułem Samobójstwo supermocarstwa. Czy Ameryka dotrwa do roku 2025? (Suicide of a Superpower: Will America Survive to 2025?), bynajmniej nie wieścił rychłej utraty przez USA dominującej pozycji gospodarczej czy nawet najmniejszego zagrożenia dla militarnej przewagi Ameryki nad resztą świata. Chodziło mu natomiast o upadek moralny i kulturalny, bezwzględne odrzucenie chrześcijańskich fundamentów ładu społecznego, koniec narodowej spójności i wyparcie się własnej historii, a w konsekwencji niewykluczony koniec krótkiego trwania narodu amerykańskiego.

Cały legion uważnych i mądrych obserwatorów, piszących z różnych perspektyw ideowych, podobnie widzi kryzys wewnętrzny USA. Wielu z nich proponuje drogi stopniowego uzdrowienia ich kraju. Na przykład, wychodząc od zasady pomocniczości, proponują tworzenie autentycznych i żywych wspólnot lokalnych, które w obecnym kontekście ekonomicznym i politycznym będą w stanie żyć owocnie, w zgodzie z amerykańską tradycją i wrażliwością religijną, z czasem ogarniając coraz szersze kręgi społeczeństwa. Pracują nad programami działania dla takich wspólnot i całego kraju, programami zorientowanymi na pokonywanie konkretnych bolączek konkretnych grup społecznych. W chwili obecnej bodaj najważniejszym zadaniem, którego się podejmują, jest zaproponowanie powszechnie dostępnych dróg awansu społecznego dla osób z warstw niższych. Są ci autorzy jak najdalsi od sugerowania wielkich programów państwowych, jakkolwiek widzą, że państwo może i powinno wspomóc poprawę kondycji narodu. (Na końcu artykułu wymieniam garść opracowań niektórych z owych, jak ich określiłem, uważnych i mądrych obserwatorów życia społecznego w Ameryce).

Stany Zjednoczone są krajem o historii krótkiej i niebywale dynamicznej. Nieuchronne było rychłe, jakkolwiek stopniowe odrzucenie paradygmatu republikańskiego na rzecz demokratycznego. John Randolph z Roanoke (1773 – 1833), wybitny polityk i myśliciel amerykańskiego Południa, zapowiedział koniec republiki zaraz po zakupie przez USA historycznej Luizjany w roku 1803. W ostatnich dekadach swego życia coraz częściej bolał nad upadkiem stanu wyższego, dobrych obyczajów i morale w jego rodzinnej Wirginii. Uważał, że Amerykanie, którzy poddali się dyktatowi sił nowoczesności, „zasługują na los niewolników, kojonych jedynie muzyką łańcuchów, w które zakuli samych siebie i swoich potomnych” (jeśli chodzi o résumé dotyczące zwycięstwa demokracji oraz klęski konserwatyzmu w USA, patrz np. rozdziały 9. i 12. mojej wcześniej przywołanej książki). Stany Zjednoczone miały w swojej XVIII-wiecznej historii tzw. Pierwsze Wielkie Przebudzenie religijne. Potem przychodziły kolejne, ale po nich powoli nastawało „wielkie odejście” od religii i przyszła obecna propozycja nihilizmu moralnego oraz, szerzej, kulturalnego. Przyszła też wszechpotęga USA oraz zapanowanie na świecie Pax Americana.

Od początku tego wieku było jasne, że nadchodzi kres owego Pax Americana, że rozpoczęły się dekady dużych zmian w układzie sił na świecie. Trwały i szykowały się nowe konflikty regionalne, widać było, iż będą się zmieniać płynne porozumienia i powstawać konflikty między państwami dążącymi do kontrolowania danego regionu – Bliskiego Wschodu, Azji Południowej czy Afryki. Powstaje świat jedno-wielobiegunowy z USA jako ciągle największą potęgą militarną, która jednak traci zdolność bycia niekwestionowanym policjantem całego świata. Można liczyć na to, że państwo amerykańskie będzie umiało poprowadzić ten proces w sposób dla siebie możliwie najbardziej korzystny. I można mieć nadzieję, że Donald Trump, z pomocą J.D. Vance’a oraz rządu, będzie w stanie poprowadzić ten proces w sposób korzystny dla narodu.

Już pierwsze zwycięstwo wyborcze Donalda Trumpa – to z roku 2016 – było jasnym dowodem, że widoczna część społeczeństwa amerykańskiego ma dość władzy, która jej nie reprezentuje, a to znaczy – mimo że Trump startował w wyborach z nominacją republikanów – że ma dość układu, w którym żadna z dwóch partii rządzących Ameryką nie reprezentuje interesu tego społeczeństwa. Do tego jedna z tych partii dosłownie oszalała w swej ultrapostępowości. Pierwsze zwycięstwo Trumpa dowodziło też, że ta część społeczeństwa ma dość samobiczowania się białej Ameryki za jej historię, rozbrajania policji i służb granicznych oraz uderzających w jej interes ekonomiczny inicjatyw podejmowanych w imię ochrony środowiska.

Nie wiemy, czy uda się Trumpowi – chociaż jest do tego nieporównanie lepiej przygotowany, niż to miało miejsce w roku 2017 – utrzymać poparcie wystarczającej części społeczeństwa przez wystarczająco długi czas. Nie wiemy, czy zamiary jego rządu nie zostaną sparaliżowane przez inne gałęzie władzy. I przede wszystkim nie wiemy, czy znajdzie poparcie tych, którzy od co najmniej od 150 lat mają najwięcej do powiedzenia w świecie polityki światowej – oligarchii finansowo-biznesowej (parę słów o tym w zakończeniu mojego artykułu: John Ruskin, Cecil Rhodes i ludzie pieniądza, miesięcznik „Wszystko co Najważniejsze”, nr 67 [LINK], więcej we wspomnianym już artykule w „Arcanach”; nie wspomniałem tam, a dla kompletności obrazu powinienem był, że w latach 60. XX w. do rywalizacji z „jankeskimi” domami Morganów i Rockefellerów włączyli się oligarchowie z amerykańskiego Południa). Nie wiemy, jak oligarchia spojrzy na rozpoczynającą się erę deglobalizacji w obszarze gospodarczym, czyli erę gospodarek przede wszystkim regionalnych, mimo że Stany Zjednoczone są najlepiej przygotowane do przejścia w tę nową erę.

.Ekipa Trumpa jest gotowa do zainicjowania reform gospodarczych oraz administracyjnych. Może wspomóc programy społeczne, np. te udrożniające awans społeczny warstw niższych. Ale gdzie szukać nowej elity, nieprzeżartej bezradnością wobec szerzonego nihilizmu albo jego akceptacją? Ameryka potrzebuje rechrystianizacji, która – można mieć nadzieję, że jest możliwa – potrwa pokolenia, a jej zaczątkami będą małe wspólnoty zdolne tworzyć szkoły i uczelnie kultywujące tradycję oraz wiarę, umiłowanie Dobra, Prawdy i Piękna. Nie będzie to powrót do Ameryki sprzed 50 lat, ta odeszła bezpowrotnie, choćby przez to, że za pokolenie czy dwa dzieci Zachodu będą najpewniej stanowić mniej niż połowę społeczeństwa amerykańskiego.

Jacek Koronacki

Trochę literatury (wybrane pozycje z dwóch ostatnich dekad)
Beth Akers i in., Doing Right by Kids: Leveraging Social Capital and Innovation to Increase Opportunity, AEI 2024
Javier Blas i Jack Farchy, The World For Sale: Money, Power, and the Traders Who Barter the Earth’s Resources, 2021
Patrick Deneen, Regime Change. Towards a Postliberal Future, 2023 (p. też recenzje: Petera Leitharta w „First Things”, Ethana Alexander-Davey’ego i Luke’a Sheahana w „Pietas”)
Rod Dreher, Opcja Benedykta, 2018 (wyd. oryg. 2017)
Nick Eberstadt, Men without Work: Post-Pandemic Edition, 2022
George Friedman, The Storm Before the Calm: America’s Discord, the Coming Crisis of the 2020’s, and the Triumph Beyond, 2020
Melissa Kearney, The Two-Parent Privilege: How the decline in marriage has increased inequality and lowered social mobility, and what we can do about it, 2023
Mark Levin, The Democrat Party Hates America, 2023
Yuval Levin, The Fractured Republic: Renewing American Social Contract in the Age of Individualism, 2016
Yuval Levin, A Time to Build: From a Family and Community to Congress and the Campus, How Recommitting to Our Institutions Can Revive the American Dream, 2020
Donald Livingston [red.], Rethinking the American Union for the Twenty-First Century, 2012
Charles Murray, Coming Apart: The State of White America 1960 – 2010, 2012
Charles Murray, By the People: Rebuilding Liberty Without Permission, 2015
Michael Petrilli, Real Educational Equity, w kwartalniku „National Affairs”, jesień 2024
Michael Sandell, Democracy’s Discontent. A New Edition for Our Perilous Times, 2022
Uwaga: Liczby przytoczone w artykule pochodzą z książek Nicka Eberstadta, Melissy Kearney i Charlesa Murraya oraz z portali renomowanych biur statystycznych (w tym rządowych).

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 3 stycznia 2025