Prof. Peter TURCHIN: W Ameryce nastąpił bunt kontrelit

W Ameryce nastąpił bunt kontrelit

Photo of Prof. Peter TURCHIN

Prof. Peter TURCHIN

Profesor na Wydziale Ekologii i Biologii Ewolucyjnej na Uniwersytecie Connecticut, wykładowca w Szkole Antropologii Uniwersytetu w Oxfordzie, wiceprzewodniczący Instytutu Ewolucji. Prowadzi badania nad ewolucją kulturową i historyczną dynamiką społeczeństw przeszłych i obecnych.

Ryc. Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Stany Zjednoczone od pewnego czasu doświadczają nadprodukcji elit. Osób aspirujących do tego statusu stało się tak wiele, że wykształciła się grupa, którą określam jako kontrelity. Doszło właśnie do ich buntu – twierdzi prof. Peter TURCHIN

Agaton KOZIŃSKI: Donald Trump wygrał wybory, bo przekonał do głosowania na niego wyborców o najwyższych i najniższych dochodach. Jak to możliwe, że miliarder zyskał poparcie tych drugich? Oni zawsze głosowali na demokratów.

Prof. Peter TURCHIN: Akurat Trump w kampanii przedwyborczej szukał poparcia dość szeroko, choć rzeczywiście jego główny apel był skierowany do amerykańskich robotników. Był skuteczny także dlatego, że swój profil zmieniła Partia Demokratyczna. 100 lat temu – w czasach prezydentury Franklina Delano Roosevelta – reprezentowała ona klasę robotniczą. Później stopniowo ewoluowała, aż w latach 90. stała się głównie partią klasy średniej. Porzucenie robotników było najbardziej widoczne podczas kampanii Hillary Clinton w 2016 r. Kandydatka demokratów bardzo źle o nich wtedy mówiła, określając ich na przykład jako żałosnych. To wszystko sprawiło, że Trump główne poparcie wyborcze znalazł wśród Amerykanów z niższych warstw społecznych.

Używa Pan języka jakby z czasów Karola Marksa. Kto w XXI w. tworzy klasę robotniczą?

Tę grupę najłatwiej zdefiniować poprzez edukację. Około 60 proc. Amerykanów nie ma wyższego wykształcenia. Ci ludzie różnią się pod wieloma względami od tych Amerykanów, którzy ukończyli studia; te różnice widać głównie w wymiarze społecznym i ekonomicznym.

Ten niewykształcony elektorat zwykle głosował na demokratów.

Tak, a republikanie przez długi czas byli partią 1 proc. posiadaczy bogactwa. Ale to już nieaktualne, demokraci stali się partią ludzi zamożnych. Proszę zwrócić uwagę, że więcej wykształconych białych mężczyzn głosowało w 2024 r. na Kamalę Harris niż w 2016 r. na Hillary Clinton – to najlepiej pokazuje kierunek, w którym zmienia się to ugrupowanie. Oddzielna sprawa, że widać, że tak zdefiniowana grupa wyborców jest zbyt mała, by dać zwycięstwo.

Zdecydowana większość elit – także tych opiniotwórczych – stała po stronie demokratów w wyborach 2024 r. Dlaczego to nie wystarczyło ich kandydatce do zwycięstwa?

Bo Stany Zjednoczone od pewnego czasu doświadczają nadprodukcji elit. Osób aspirujących do tego statusu stało się tak wiele, że wykształciła się grupa, którą określam jako kontrelity. To, co wydarzyło się 5 listopada 2024 r., było de facto buntem tych kontrelit.

Stany Zjednoczone zawsze były krajem, którego fundamentem była silna klasa średnia. To już nieaktualne?

Tak. Oczywiście, wszystko zależy od tego, jak będziemy definiować klasę średnią. Tradycyjnie uważano, że to są rodziny, które stać na posiadanie domu, mają możliwość wysłania dzieci na studia i wykupienia ubezpieczenia medycznego. Ale wyraźnie widać, że coraz mniej Amerykanów może sobie na to pozwolić, gdyż koszty życia wzrosły znacznie szybciej niż oficjalna inflacja. Ta zmiana zaczęła zachodzić ponad 40 lat temu, gdy w kraju pojawiło się zjawisko nazywane przeze mnie pompą bogactwa.

W latach 2016–2023 r. realne PKB Stanów Zjednoczonych wzrosło łącznie o ponad 19 proc.

Ale jednocześnie realne płace w wielu segmentach gospodarki USA spadały, mimo że gospodarka cały czas się w tym czasie rozwijała. Do lat 60. XX w. wynagrodzenia w USA dynamicznie rosły, później ten proces zahamował. W latach 70. realne pensje zaczęły spadać, w 2010 r. były już niemal o połowę niższe. To jest kluczowa zmiana. Gospodarka rosła, ale ten wzrost przynosił przede wszystkim coraz większe zyski najbogatszym. Tak właśnie działa pompa bogactwa. W jej wyniku w latach 1980–2020 liczba Amerykanów posiadających majątek liczący więcej niż 10 mln dolarów wzrosła 10-krotnie. Cztery dekady temu to było ok. 0,5 proc. obywateli USA, dziś to już 5 proc. To jest ten proces, o którym mówię. Dziś w Stanach Zjednoczonych tworzymy o wiele więcej osób bardzo zamożnych, ale jednocześnie dochodzi do zubożenia większości amerykańskiej populacji. Bo pompa bogactwa sprzyja tworzeniu i pogłębianiu nierówności.

Dla Polski od chwili transformacji klasa średnia w USA była punktem odniesienia, dążyliśmy do odtworzenia amerykańskiej hierarchii stratyfikacyjnej w naszym kraju. Tymczasem teraz Pan mówi o tym, że klasa średnia w Ameryce zanika. Co poszło nie tak? A może to naturalny proces, który w przyszłości wystąpi również u nas?

Od wprowadzenia przez Roosevelta Nowego Ładu w 1929 r. do 1980 r. Stany Zjednoczone były naprawdę niczym kraj skandynawski. I właśnie wtedy doświadczyliśmy niesamowitego wzrostu szeroko pojętego dobrobytu. Ale później zaczęły się samolubne działania elit, które zapomniały o lekcjach płynących z czasów Nowego Ładu. Od początku lat 80. trwa proces przekonfigurowania gospodarki USA w sposób, który dla tych elit jest korzystniejszy. To zresztą nie jest wyjątkowe dla Ameryki, podobne zjawiska można zaobserwować też w innych krajach.

Z tego, co Pan mówi, wynika, że USA swoją strukturą coraz bardziej przypominają Rosję – wąska, bardzo bogata elita i biedna reszta.

Taki model obowiązywał w Rosji w latach 90., gdy krajem rządził Borys Jelcyn. Ale teraz to już nieaktualne. W ostatnich latach płace realne w Rosji wzrosły wyraźnie powyżej inflacji, a jednocześnie wielu oligarchów zostało skutecznie osłabionych. Na pewno Rosja dziś nie jest krajem tak głębokich dysproporcji majątkowych, jakim była trzy, cztery dekady temu.

Dlaczego w USA politycy nie chronili klasy średniej? Przecież mieli narzędzia, choćby możliwość zmian w stawkach podatkowych.

Tylko jak z nich korzystać w sytuacji, gdy posiadacze bogactwa mają pełną władzę? Przecież współcześni politycy w dużej mierze zaliczają się do tej grupy. Poza tym posiadacze bogactw kontrolują elity polityczne. Kto więc miałby podnieść podatki dla najbogatszych? Ta sytuacja to raczej dowód na to, że Stany Zjednoczone przestały być demokracją.

W tym kontekście Donald Trump miał rację, mówiąc w kampanii o skorumpowanej Ameryce.

On wiele razy krytykował klasę rządzącą jako taką. Oddzielna sprawa, że w czasie kampanii powiedział wiele rzeczy, z którymi sam się nie zgadza, choćby w kwestiach związanych z gospodarką. W tym sensie trudno się odnosić do jego zapowiedzi.

Wróćmy do Pana koncepcji nadprodukcji elit. Czy to w ogóle możliwe? Elita to z definicji bardzo wąska grupa ludzi.

Tak, precyzyjniej będzie powiedzieć o nadprodukcji aspirantów do tych elit. Liczba stanowisk związanych z władzą w Stanach Zjednoczonych nie zmienia się tak bardzo – cały czas jest jeden prezydent, 100 senatorów, 435 osób zasiada w Izbie Reprezentantów i tak dalej. Wcześniej liczba osób aspirujących do tych stanowisk była mniej więcej stała. Ale w końcu zaczęła rosnąć – i to wygenerowało napięcia. Gdy liczba aspirantów wzrasta o 20 proc., nie dzieje się jeszcze nic groźnego. Ale gdy jest ona trzy, cztery razy większa, to tworzy się problem. Właśnie to teraz obserwujemy w Stanach Zjednoczonych.

Dlaczego liczba tych aspirantów zaczęła tak gwałtownie rosnąć? Skąd oni się biorą?

To przede wszystkim konsekwencja działania pompy bogactwa, o której mówiłem przed chwilą. W Stanach Zjednoczonych obecnie zbyt wiele osób posiada znaczny majątek, jest ich 10 razy więcej niż 40 lat temu. Tymczasem liczba elitarnych funkcji – w polityce, w zarządach firm z listy „Fortune 500” czy jako felietonistów „New York Timesa” i „Washington Post” – pozostaje cały czas taka sama. Nagle walka o te zaszczytne zajęcia stała się dużo bardziej zaciekła niż kiedykolwiek wcześniej. Widać to choćby po kosztach uprawiania polityki. W 1990 r. średni koszt kampanii kandydata do Izby Reprezentantów wynosił 400 tys. dolarów. W 2020 r. było to już 2,35 mln dolarów. Zestawienie tych dwóch liczb świetnie unaocznia zmianę. Tak duża konkurencja generuje wielu wściekłych przegranych. W ten sposób powstają te kontrelity.

To prosta konsekwencja wzrostu wielkości majątku najbogatszych Amerykanów?

Nie tylko. Oczywiście, awans majątkowy to jakby naturalna droga prowadząca do elit czy przynajmniej do bycia aspirantem do tego statusu. Ale nie jedyna. Inna prowadzi przez uczelnie. Ukończenie właściwej uczelni wyższej daje szansę wejścia w krąg elit. Na przykład, jeśli ktoś chce zająć się polityką, to w Stanach Zjednoczonych idzie na studia prawnicze. To zasada obowiązująca od dawna – tyle że w jej konsekwencji dziś Stany Zjednoczone produkują wielokrotnie więcej studentów prawa niż wynoszą potrzeby kraju. I to staje się źródłem problemu.

USA zawsze tworzyli ludzie ambitni. Rywalizacja, konkurencja były siłami, które od zawsze umacniały ten kraj. W ten sposób Ameryka stała się najpotężniejszym państwem świata, dzierży palmę pierwszeństwa choćby w gospodarce czy innowacjach. Czy nie warto zapłacić za to ceny w postaci nadprodukcji elit?

To nieprawda, że Ameryka jest numerem jeden pod względem innowacyjności. W rzeczywistości obecnie to Chiny są najbardziej innowacyjnym krajem świata. Ale skupmy się na kwestii rywalizacji. Oczywiście, konkurencja o stanowiska związane z władzą jest dobra. Ale pod jednym warunkiem – jeśli jest ona umiarkowana. Gdy tak się dzieje, pomaga eliminować z wyścigu do najważniejszych funkcji tych, którzy nie są zbyt inteligentni, wystarczająco energiczni lub nie są przystosowani społecznie. Problem zaczyna się wtedy, gdy konkurencja staje się zbyt duża. Wtedy niszczy ona możliwość współpracy. Aby Ameryka była w stanie utrzymać swój status lidera, musi być zachowana równowaga między liczbą osób, które aspirują do najważniejszych stanowisk, a liczbą stanowisk dla nich. Tak się teraz nie dzieje. Zbyt duża konkurencja w polityce okazuje się destrukcyjna.

Wrócę do Pana poprzedniej książki, Ages of Discord, w której opisał Pan cykle w amerykańskim życiu publicznym. Napisał ją Pan w chwili, gdy Trump po raz pierwszy dochodził do władzy. Stawiał Pan tezę, że USA co 50 lat wpadają w okres politycznej niestabilności. Wydawało się w 2020 r. – po wygranej Joe Bidena – że USA odzyskują stabilność, ale teraz Trump wraca do Białego Domu. Czy ten zdefiniowany przez Pana Wiek Niezgody jeszcze się nie skończył?

Akurat teraz dotykamy procesu bardzo złożonego, którego dynamika jest wypadkową kilku innych procesów. Ten 50-letni cykl, o który Pan pyta, nie jest tu najważniejszy. Większe znaczenie ma cykl 200-letni, który opisałem w książce Secular Cycles. Generalnie funkcjonowanie społeczeństw układa się w okresy ekspansji, które przeplatają się z fazami stagnacji, załamania czy wręcz upadku. Wszystkie wielkie społeczeństwa, które osiągnęły poziom państwowości, na przestrzeni stuleci przeszły przez takie cykle. Na to z kolei nakłada się ten 50-letni cykl, o który Pan zapytał. W historii USA wystąpiły dwa okresy, kiedy poziom przemocy politycznej wyraźnie spadł – miało to miejsce w latach 20. XIX w. i w latach 50. XX wieku. Przeplatają się one z okresami niestabilności – wcześniej widzieliśmy je ok. roku 1870, 1920 i 1970. Teraz wkroczyliśmy w nowy Wiek Niezgody. Siły strukturalne, które leżą u jego podstaw, narastały przez dwa pokolenia. Nie da się przełamać takiego przesilenia w rok. Z badań wiemy, że rozwiązanie takiego kryzysu zajmie kilka lat, może nawet dekad.

Jak daleko to przesilenie może dojść? W Age of Discord snuł Pan porównania sytuacji w USA w epoce Trumpa z czasami wojny secesyjnej. To amerykańskie pęknięcie może przynieść drugą wojnę domową?

Analiza historyczna pokazuje, że wiele rzeczy jest możliwych. I że niemożliwe jest przewidzieć, co się naprawdę stanie. Czy będziemy mieli pokojową rewolucję, kolejną wojnę domową, czy cokolwiek innego? Dziś się tego przewidzieć nie da. Ale ponieważ znajdujemy się w bardzo niestabilnej sytuacji, to żadnego rozwiązania nie da się wykluczyć. Wiele zależy od przywódców i ludzi, którzy za nimi podążają. Naprawdę jesteśmy w bardzo niestabilnej, społecznie kruchej sytuacji.

Jak głęboka jest ta niestabilność? Ile czasu Ameryka potrzebuje, by znów stanąć pewnie na dwóch nogach?

USA muszą zastosować tę samą metodę, po jaką sięgnęły inne społeczeństwa w przeszłości. Im udawało się wyjść z fazy niestabilności dopiero wtedy, gdy wyłączały pompę bogactwa, gdy przerywały proces nadprodukcji elit. Tylko w ten sposób można przywrócić równowagę w społeczeństwie. Stabilność uda się odzyskać dopiero wtedy, gdy każdy będzie miał poczucie, że uczestniczy w sprawiedliwym podziale zysków ze wzrostu gospodarczego. Dobrym przykładem odzyskiwania takiej stabilności jest program Nowego Ładu wprowadzony przez prezydenta Roosevelta. Oczywiście, dziś USA są innym krajem, ale wiele z tamtych lekcji dalej by miało zastosowanie. Przypomnę, że tamten program dał więcej władzy pracownikom, pozwalając im organizować się i walczyć o swoje prawa. W jego wyniku zwiększono podatki płacone przez najbogatszych, a także ograniczono liczbę studentów, zmniejszając w ten sposób produkcję elit. Te lekcje są dzisiaj do powtórzenia.

Tyle że Nowy Ład nie miałby miejsca, gdyby nie czarny czwartek w 1929 r. i wielki kryzys, który był jego następstwem. Czy zawsze sekwencja zdarzeń będzie taka sama?

Ale już mamy wielki kryzys. Widać to w amerykańskiej polityce. Władzę przejmuje Trump otoczony przez przedstawicieli kontrelit, które dążą do zastąpienia obecnej klasy rządzącej. Widać to we wszystkich nominacjach, którymi Trump szokuje świat – one mają służyć zamianie wcześniejszych elit na kontrelity. To ogromny szok dla całego systemu. Pytanie teraz, czy te stare elity, które obecnie znajdą się w opozycji, będą umiały wyciągnąć naukę z własnej porażki i zaproponować podstawowe, fundamentalne zmiany pozwalające zatrzymać źródła obecnego kryzysu.

Rozmawiał Agaton KOZIŃSKI

Tekst ukazał się w nr 69 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [PRENUMERATA: Sklep Idei LINK >>>]. Miesięcznik dostępny także w ebooku „Wszystko co Najważniejsze” [e-booki Wszystko co Najważniejsze w Legimi.pl LINK >>>].

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 19 marca 2025