Czy Francja da radę?
Mury się chwieją, ale nadal stoją. Jak długo jeszcze? Nie wiadomo. Ale wiadomo, że pewnego dnia, nawet jeśli nie chcemy w to wierzyć, obalą je zbyt długo tłumione rozczarowanie, frustracja i złość. A wtedy nawet ci najbardziej umiarkowani, ostrożni i obojętni popadną w ową przemoc, której nic nie będzie w stanie powstrzymać – pisze Henri GUAINO
.Przez dziesięciolecia obiecywano nam nowy świat: Europa, globalizacja, postępy nauki, medycyny, technologii zapowiadały rychły koniec wszystkiego, co tragiczne w historii i kondycji ludzkiej. Nędza miała zostać pokonana, podobnie choroby, przemoc i, kto wie, być może także śmierć.
Nie pierwszy raz złożono tę obietnicę ludzkości. Od zawsze religie obiecywały wiekuiste szczęście w królestwie niebieskim.
Ideolodzy sprowadzili je na ziemię. Oświecenie widziało je w triumfie rozumu i rozwoju handlu, a Saint-Just ogłosił, że szczęście jest w Europie ideą nową. W XIX wieku pałeczkę przejęli saintsimoniści i pozytywiści, a globalizacja lat 1870–1914 dała wielu ludziom nadzieję, że owa obietnica w końcu się ziści. Wreszcie rewolucja bolszewicka zapowiedziała jej realizację.
Po zimnej wojnie wszystko ruszyło od nowa. Tym razem miał być ten właściwy moment, ale nadzieje prysły szybko: jak zwykle na lepsze życie trzeba było poczekać, nie jak na wyrzeczenia – te przyszły od razu. Dla wielu zaczął się czas cierpienia. Wiadomo, coś za coś. A ci, którzy nie cierpieli, mówili cierpiącym, że muszą jeszcze trochę pocierpieć, aby dostąpić zbawienia. Nadużywano zaufania, ale w szczytnym celu. Ci, którzy nie cierpieli, wierzyli w to, co mówili. A kiedy im mówiono, że dalej już tak się nie da, śmiali się jak król Jerycha w swojej granitowej wieży na dźwięk trąb Jozuego. Ci, którzy cierpieli, byli pochłonięci codziennością, starając się przetrwać jak najmniej dotkliwie dla siebie. Każdy widział tylko koniec swojego nosa. Nasze zaawansowane społeczeństwa wydawały się niezawodnie solidne, a przyzwyczajenie do naszych wolności, ich umiłowanie oraz pewność, że cały świat nam ich zazdrości, utwierdzały nas w przekonaniu, że nic im nie zagraża.
Najgorzej jest myśleć, że to, co najgorsze, nie może się wydarzyć. Że już się nie wydarzy. Tak myślano przed 1914 rokiem. Tak myślano w latach 20. XX wieku: „Nigdy więcej!”. A jeśli to, co najgorsze, dopiero przed nami? A co jeśli nasze społeczeństwa, zbyt długo pewne siebie, znalazły się na skraju załamania? Co jeśli wciąż ukrywamy przed sobą prawdę o człowieku i o przemocy, która w nim drzemie? Co jeśli wszystkie mury, które nieustannie wznoszą i odbudowują cywilizacja, religia, moralność i kultura, po raz kolejny mogą się zawalić? Z czyjej przyczyny? Z jakiego powodu? Z powodu tego, co de Gaulle nazywał „systemem”, który istnieje od zawsze, i z przyczyny nas samych, ponieważ powodowani tysiącami racji, które sobie wmawialiśmy – dobrych i złych – pozwoliliśmy na to, co mamy.
.Koniec końców większość ludzi wmawiała sobie: „Jakoś to będzie”. Spadek siły nabywczej pieniądza – „jakoś to będzie”. Eksplozja bezrobocia – „jakoś to będzie”. Wzrost poczucia zagrożenia – „jakoś to będzie”. Niekontrolowana imigracja – „jakoś to będzie”. Zapaść szkolnictwa – „jakoś to będzie”. Terroryzm – „jakoś to będzie”. Kryzys finansowy – „jakoś to będzie”. Pandemia, lockdowny – „jakoś to będzie”. Żółte Kamizelki – „jakoś to będzie”. Wojna na Ukrainie – „jakoś to będzie”. Inflacja – „jakoś to będzie”.
„Jakoś to będzie”, jak śpiewano w czasie Święta Federacji. Wówczas nie była to ani pieśń gniewu, ani rezygnacji, lecz nadziei: „Cieszmy się, nastanie dobry czas”! Aż do dnia, w którym dodano do niej mściwe słowa, które wszyscy znamy, zapowiadające Terror.
Powtarzanie w kółko „jakoś to będzie” musiało źle się skończyć. Taki stan nie mógł trwać wiecznie. Nie trzeba było długo czekać, by od świętowania na Polu Marsowym przejść do gilotyny. Ale w głowach ludzi, tych na górze, zbyt długo pobrzmiewało „damy radę”, a w głowach tych na dole – „jakoś to będzie”.
Od czterdziestu lat dajemy radę. Jak długo jeszcze? Nie wiadomo.
Najgorsze nigdy nie jest pewne, ale kiedy wszystko, co utrzymywało nas w formach społecznych, które odbudowaliśmy po II wojnie światowej, kruszy się, czas zacząć się niepokoić. Uwalnia się przemoc. Wynurza się na wierzch społeczeństwa, wypływa z tego, co najgłębsze w człowieku, wślizguje się we wszystkie szczeliny, jakie pozostawiają po sobie kontestowanie legitymacji władzy i autorytetów oraz kryzys demokracji przedstawicielskiej. Pobrzmiewa w wydarzeniach z pierwszych stron gazet, w obrazach, które programy informacyjne wylewają 24 godziny na dobę z naszych ekranów, w nieprzerwanej litanii ataków na reprezentantów państwa i samorządu, funkcjonariuszy policji, strażaków, nauczycieli. Da się ją wyczytać z obrazów szturmu na Kapitol czy splądrowania paryskiego Łuku Triumfalnego. Z zamieszek wywoływanych przez młodych ludzi, którzy obrzucają policjantów koktajlami Mołotowa i strzelają do nich z moździerzy, aby chronić swoje przestępcze interesy („Jeśli policja zostawi nas w spokoju, my ją zostawimy w spokoju”). Z gróźb śmierci, które pojawiają się na tle narastającej wszędzie radykalizacji, adresowanych do policjantów i żandarmów. Z ataków na nauczycieli, w tym z obcięcia głowy nauczycielowi, który pokazał na lekcji karykatury Mahometa. Ze świadectw wielu innych, którzy dokonują autocenzury, aby uniknąć incydentów z uczniami lub ich rodzicami. Z okrucieństw wojny toczonej u bram Europy, wraz z jej okopami i miastami zrównanymi z ziemią, niczym w czasach wielkich wojen ubiegłego stulecia.
Mury się chwieją, ale nadal stoją. Jak długo jeszcze? Nie wiadomo. Ale wiadomo, że pewnego dnia, nawet jeśli nie chcemy w to wierzyć, obalą je zbyt długo tłumione rozczarowanie, frustracja i złość. A wtedy nawet ci najbardziej umiarkowani, ostrożni i obojętni popadną w ową przemoc, której nic nie będzie w stanie powstrzymać. Ryzykujemy, że słono zapłacimy za to, że nie przywiązywaliśmy wagi do tego, czego nie widać. W Biblii tym czymś jest wszechmoc Boga, której ci, którzy nie mają wiary, nie dostrzegają, widząc jedynie trąby. Dla nas jest nim to, co dzieje się w tajemnicy świadomości, to, co człowiek tłumi, niewidzialne rany, sny i koszmary, których źródeł czasem już nie dostrzegamy; to nasza natura i bestia, która drzemie głęboko w każdym z nas i której nie należy budzić. To właśnie brak uważności na to, czego nie widać, co kiełkuje, co dojrzewa ukryte pod pozorami, jest przyczyną wszystkich wielkich dramatów, wszystkich wielkich tragedii w historii.
.Z okazji setnych urodzin Edgara Morina pewien dziennikarz zadał mu następujące pytanie: „Często porównuje się dzisiejszą Francję do Francji z lat 30. XX wieku, biorąc pod uwagę wzrost przemocy i zamykanie się ludzi na siebie. Czy Pan także dostrzega te podobieństwa?”. Morin odrzekł: „Na pewnej płaszczyźnie tak. Tamta epoka była czasem zagrożeń, które nie przestawały narastać, i żyliśmy jak lunatycy, nie zdając sobie z nich sprawy”.
My także jesteśmy jak lunatycy… A król w granitowej wieży śmieje się.
Tekst ukazał się w nr 66 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [PRENUMERATA: Sklep Idei LINK >>>]. Miesięcznik dostępny także w ebooku „Wszystko co Najważniejsze” [e-booki Wszystko co Najważniejsze w Legimi.pl LINK >>>].