Podział nie jest problemem. Problemem są przemoc i nienawiść
Naszym problemem nie jest podział, ale raczej polityka i zwykła niechęć do zaakceptowania podziałów, konfliktów i sporów jako koniecznych, a nawet pożądanych konsekwencji wolności – pisze prof. Michael IGNATIEFF
Mapa Stanów Zjednoczonych podzielona na czerwone i niebieskie stany to palimpsest współczesnych podziałów. Hrabstwa w stanach czerwonych to obszary wiejskie lub małe miasta, biedniejsze niż bogatsze hrabstwa na wschodnim i zachodnim wybrzeżu. Głosujący na republikanów to często mniej zamożni obywatele, raczej są to mężczyźni niż kobiety, na ogół ludzie starsi.
Sumując podziały według dochodów, klasy, wieku, płci i regionu i dodając do nich trzy kolejne wskaźniki – wykształcenie, religię i rasę – otrzymujemy jeden wielki podział: na młodszych, niereligijnych, wykształconych mieszkańców miast zróżnicowanych etnicznie i na starszych mieszkańców małych miasteczek i wsi, bardziej religijnych i etnicznie białych. Jedni w większości głosują na demokratów, drudzy na republikanów. Jeśli amerykańskie podziały w taki sposób nakładają się na siebie, wzajemnie się wzmacniając, jest to znak, że mamy raczej do czynienia z głęboko zakorzenionymi różnicami plemiennymi, a nie przypadkowymi i odwracalnymi preferencjami politycznymi.
Tymczasem wolne społeczeństwo to społeczeństwo podzielone. Pytacie: dlaczego? Ponieważ wolne społeczeństwo daje ludziom mandat, by reprezentowali swoje własne interesy, a skoro nasze interesy i nasze wartości stoją ze sobą w sprzeczności, podziały są nie tylko niemile widzianą ceną, którą płacimy za wolność, lecz również oznaką zdrowego społeczeństwa – podziały same w sobie nie są problemem. Pytanie brzmi: kiedy podziały stają się objawem dysfunkcji?
Zanim na to pytanie odpowiem, porównajmy społeczeństwa podzielone ze społeczeństwami monolitycznymi. Bo takie też istnieją. Choćby Korea Północna. To banalny przykład, ale są też inne i nie trzeba daleko sięgać pamięcią do przeszłości: komunistyczne raje Związku Radzieckiego i Europy Wschodniej. Jestem prawie pewien, że nikt nie chciałby ponownie przeżywać wymuszonej jedności tych reżimów.
„Zjednoczonym” społeczeństwem, które stanowi najbardziej dynamiczną konkurencję dla „podzielonych” społeczeństw Zachodu, są komunistyczne Chiny. Taka jedność ma swoje zalety, na przykład bezwzględne powstrzymanie rozprzestrzeniania się pandemii COVID-19, ale ma też oczywiste koszty. Zapytajmy Ujgurów. Bo choć wiele możemy się nauczyć od Chin, ich model jedności, oparty na monopartyjnym państwie, w którym są represje i inwigilacja, nie jest jednym z nich.
Nasze podejście do konfliktów i podziałów w wolnych społeczeństwach wymaga pilnego przemyślenia. Niektóre potężne siły konserwatystów w świecie europejskiej polityki dążą do zjednoczenia swoich narodów wokół ideologicznego programu, który jest jednocześnie religijny i prawicowy. Ich punktem wyjścia jest odraza do konfliktów, które naznaczają ich społeczeństwa. Co ważne, te siły bez wyjątku posiadają nienaganne antykomunistyczne polityczne korzenie – niektórzy ich liderzy byli dysydentami w czasach słusznie minionych – jednak w swoich programach przywołują utracone tropy socjalistycznego braterstwa i jedności.
Prawicowa rewolucja, która wyniosła Orbána i Kaczyńskiego do władzy, czyni z podziałów społecznych osnowę ich diagnozy tego, co jest nie tak z liberalną demokracją: przesadna świeckość, indywidualizm, wolności i – co za tym idzie – nieporządek i spory. Są wrogo nastawieni do niesprzyjających im instytucji – sądów, mediów, wolnych uniwersytetów – które utrudniają realizację woli ludu wyrażanej przez partię rządzącą. Te prawicowe ruchy świadczą o zdecydowanej tęsknocie części społeczeństwa za jednością – lecz zawsze na ich własnych warunkach. Chcą Polski lub Węgier, które przypominają ich zwolenników: w starszym wieku, bardziej religijnych, z małych miasteczek lub wsi i białego koloru skóry. Nie ma w tym niczego złego, chociaż jest to obraz przeszłości, a nie wizja przyszłości ich krajów. Problem prawicowych populistów sprowadza się do tego, co robić i jak myśleć o tych częściach społeczeństwa, które nie pasują do ich obrazu tego, jak powinien wyglądać „zjednoczony” kraj.
W społeczeństwie, w którym podziały i nieporozumienia stanowią normę i są jako takie są akceptowane, normą, która czyni animozje cywilizowanymi, jest fakt, że nasi dzisiejsi przeciwnicy mogą w przyszłości stać się naszymi sojusznikami. Wrogość prawicowego populizmu do podziałów wraz z tęsknotą za jednością skłaniają do myślenia o tych, którzy się z nim nie zgadzają, jako o wrogach i zdrajcach „prawdziwej” ojczyzny. Do tego właśnie może doprowadzić tęsknota za jednością narodową. Natomiast koncepcja, że nasi przeciwnicy to nasi wrogowie, może w dużym stopniu utrudniać utrzymanie legitymizacji tych demokratycznych instytucji, których zadaniem jest regulowanie sporów i podziałów.
W ostatnich wyborach prezydenckich w Ameryce 70 milionów ludzi, którzy oddali głos na Donalda Trumpa, obudziło się po wyborach i odkryło, że Joe Biden zdobył 75 milionów głosów. Postawmy się na ich miejscu. Jeśli przez cztery lata schlebiano im retoryką, wedle której to oni są tą „prawdziwą Ameryką”, łatwo im uwierzyć, że jacyś „oni” ukradli wybory, mimo że ci „oni” to ich sąsiedzi. Ja sam jestem kanadyjskim liberałem, co w Stanach czyni mnie groźnym socjalistą, ale dla Europejczyków jestem tylko bardzo umiarkowanym socjaldemokratą. A ponieważ jesteśmy wieloetnicznym, kontynentalnym państwem narodowym, nie mamy innego wyboru, jak przyjąć za pewnik, że podziały są w wolnym społeczeństwie naturalne.
Podstawowym celem działań politycznych jest zdobycie władzy i cieszenie się nią, ale w niejednolitych społeczeństwach warunkiem ograniczającym korzystanie z władzy jest zapobieganie przeradzaniu się sporu w impas, impasu w konflikt, a konfliktu w wojnę domową. Zakładając, że uda się osiągnąć ten cel poprzez kompromis, czyli tak zwane „brudne układy”, które utrzymują społeczeństwo w równowadze, należy raczej celebrować różnorodność wynikającą z naszych podziałów, niż się ich obawiać. Społeczeństwa bardziej homogeniczne pod względem etnicznym i religijnym na Węgrzech i w Polsce mają historię, która szczególnie utrudnia pogodzenie ich kultur politycznych z podziałem jako pożądaną cechą wolnego społeczeństwa. Zamiast tego podział jest przeszkodą, którą należy za wszelką cenę pokonać, aby zbudować jedność narodową, o jakiej marzą. Pod wieloma względami, przynajmniej w Europie Wschodniej, ta wrogość do pluralizmu – jedna flaga, jedna wiara, jeden naród – jest ustawieniem domyślnym wpisanym w historię polityczną wszystkich reżimów po 1918 r. Problem polega na tym, że tworzy ona styl polityczny i dyskurs wrogi przyszłości tych krajów.
Nie zakładajmy jednak, że jedynym problemem są język i dyskurs prawicowego populizmu z jego niechęcią wobec pluralizmu i przyszłości. Podziały, które sprawiają, że wolne społeczeństwa dynamicznie się rozwijają i dobrze prosperują, jednocześnie utrudniają rządzenie społeczeństwami zachodnimi.
Polityka dla społeczeństw zachodnich ma pokorną, acz zasadniczą funkcję: nie jednoczy obywateli, tylko ma utrzymywać ten spektakl przy życiu. Celem polityki nie jest przemodelowanie społeczeństwa zgodnie z czyimkolwiek wyobrażeniem jedności, ale raczej zapobieganie pogłębianiu się podziałów w społeczeństwie od impasu do konfliktu i od konfliktu do zamieszek. Podział nie jest problemem. Problemem są przemoc i nienawiść.
W Ameryce doszliśmy już do tego etapu, w którym nienawiść zaczyna rodzić przemoc, a namiętne przekonanie, że istnieje tylko jeden rodzaj prawdziwych Amerykanów, doprowadziło w szybkim tempie do coraz bardziej radykalnego odrzucenia demokratycznych instytucji. W tej sytuacji prezydent elekt stara się wzywać do jedności narodowej. Jednak aż 60 milionów Amerykanów prawdopodobnie będzie głuchych na urok tych banałów. Nadal będą wierzyć, że wybory były „pełne nieprawidłowości” lub „skradzione”, tak samo jak wielu demokratów uważa, że błędne były wybory w 2016 r. (Hillary Clinton vs Donald Trump – przyp. tłum.). Tak więc liberalne wezwania do „jedności” mogą być wołaniem na puszczy. Najbardziej prawdopodobne jest to, że atmosferę polityczną w kraju ostatecznie uspokoi zwykłe ludzkie zmęczenie. Jest nawet możliwe, że jedynym sposobem, w jaki nowy prezydent mógłby uspokoić zaciekłe podziały, byłby brak aktywności z jego strony jako prezydenta, tak żeby przynajmniej Amerykanie przestali mieć pretekst do kłótni. Ale może nie mieć takiego wyboru, aby nic nie robić. Bezczynność grozi, rzecz jasna, stagnacją.
Jeśli więc konserwatywne rozwiązanie problemu przegrało, a liberalne rozwiązanie jest nieprzekonujące, to dokąd nas to poprowadzi? Nie jestem pewien, czy znam odpowiedź na to pytanie, ale proponuję zadać jeszcze jedno. Czy naprawdę jesteśmy tak podzieleni, jak nam się wydaje?
Podziały na Polskę wielkomiejską i Polskę B, na Amerykę metropolitalną i prowincjonalną nie są niczym nowym. Niechęć do wielkich miast już w latach 90. XIX wieku zainspirowała populistyczny bunt w Ameryce – ponad 120 lat temu. Świecko-religijne antagonizmy doprowadziły do kryzysu we francuskiej polityce na przełomie XIX i XX wieku i nadal widać ich ślad we francuskich reakcjach na gwałtowny wzrost radykalnego islamu. Nierówności ekonomiczne późnego kapitalizmu to również nic nowego. Cały program XX-wiecznej socjalistycznej i socjaldemokratycznej polityki polegał na zapewnieniu godności i bezpieczeństwa dochodów robotnikom w systemie kapitalistycznym, którego zdolność do generowania nierówności była słusznie postrzegana jako zagrażająca samej stabilności demokratycznego porządku.
Podziały między mężczyznami a kobietami? Z pewnością nie są tak ogromne jak w czasach, gdy kobiety nie miały prawa głosu. Podział na miasto i wieś? Urbanizacja to 200 lat wspaniałej historii społecznej naszych krajów, ale czy można powiedzieć, że Polska powiatowa jest dziś bardziej nieszczęśliwa niż w latach trzydziestych?
Jest to paradoks: w czasach, gdy klasa, miejsce zamieszkania czy płeć dzielą nas mniej niż kiedykolwiek przedtem, czujemy się bardziej podzieleni. Innymi słowy, nie ma obiektywnej korelacji między tym, co sądzimy o podziałach społecznych i płciowych, a społecznymi faktami dotyczącymi tych podziałów. Istotna jest tutaj niezapomniana teoria Freuda o „narcyzmie małych różnic” (niem. der Narzissmus der kleinen Differenzen): im rzeczywiste różnice są mniej ważne, tym więcej miejsca zajmują w naszej wyobraźni i tym bardziej podatny grunt oferują tym, którzy chcą uzyskać władzę, wyolbrzymiając je.
Drugi paradoks jest następujący: polityka nie tyle odzwierciedla nasze podziały, ile je tworzy.
Koncept, że nasz świat polityki jest podzielony, ponieważ jesteśmy bardziej podzieleni, niż byliśmy wcześniej, wydaje mi się fałszywy. To, co się dzieje, to wyłanianie się stylu politycznego, który nie jest lojalny wobec instytucji, nie ma szacunku dla faktów i nie ponosi odpowiedzialności nawet przed swoimi zwolennikami.
Nie tyle wyraża urazę i żal, ile je tworzy. Jego legitymizacja zależy od twierdzenia, że przemawia się w imieniu tych, którzy byli ignorowani, zapomniani, pogardzani i lekceważeni. Jednak nie przyjmuje odpowiedzialności za ich żale.
Przypisujemy polityce populistycznej za dużo siły sprawczej, jeśli przyznamy, że reprezentuje ona urazy i podziały od dawna ignorowane przez partie głównego nurtu. Nie rozumiemy również związku między dyskursem politycznym a podziałem społecznym, zakładając, że to podział tworzy dyskurs. Zamiast tego powinniśmy zrozumieć, jak bardzo cyniczny jest dyskurs polityczny.
Przypominają mi się argumenty, które szalały wśród badaczy nacjonalizmu, zwłaszcza podczas wojen jugosłowiańskich w latach 90., dotyczące tego, czy nacjonalizm był zjawiskiem odgórnym (top-down) czy oddolnym (bottom-up), czy Slobodan Milošević i jemu podobni po prostu wyrażali to, co czuli obywatele, czy też to oni kreowali te uczucia. Byłem wtedy zwolennikiem konstruktywistycznego obozu top-down i w stosunku do populizmu zajmuję to samo stanowisko. Trumpowi przypisuje się zbyt wiele uznania i sprawczości, by widzieć go jako ikonoklastycznego trybuna ludu, oddającego głos tym, którzy byli go dotąd pozbawieni. To legitymizuje Orbána, by był prawdziwym głosem narodu węgierskiego, podczas gdy mniej więcej 40 proc. społeczeństwa na niego nie głosuje.
Rzeczywistość jest taka, że populistyczny dyskurs polityczny jest oportunistyczną, improwizowaną grą językową używaną przez elity polityczne do zdobywania władzy przez wyrażanie krzywd, uraz i lęków, które nie są ich własnymi – stając się „brzuchomówcami” podziału. Próbują wykorzystać i wzmocnić podział w taki sposób, żeby sami mogli znaleźć rozwiązanie problemu, który w rzeczywistości wymyślili.
Tak więc problem nie polega na tym, że jesteśmy bardziej podzieleni niż kiedykolwiek przedtem. Po pierwsze, problem sprowadza się do tego, że pozwalamy politykom, a przynajmniej niektórym z nich, przekonać część z nas, że powinniśmy tęsknić za jednością, nie zdając sobie sprawy, że osiągniemy ją na ich warunkach, a nie na naszych. Po drugie, pozwalamy im kształtować nasze poczucie tego, czym są te podziały, przyjmować normalne nierówności i wykluczenia wolnych społeczeństw i przekształcać je w nieprzekraczalne przepaści dzielące ludzi, którzy nie mówią już tym samym językiem i są zachęcani do myślenia o bliźnim jak o wrogu.
Największym paradoksem w kwestii polityki, przynajmniej w moim odczuciu, jest to, że jedyną jednością, jakiej możemy szukać w obliczu naszych podziałów, jest ta, która bierze swój początek w samym fakcie istnienia podziału i która wcale nie szuka jedności, a jedynie kompromisu, który pozwoli nam żyć razem w pokoju.
Najlepsze, co możemy zrobić, to po prostu pogodzić się z tym następnym razem, gdy pomyślimy o naszych sympatiach politycznych, liberalnych czy konserwatywnych. Nasza polityka jest toksyczna nie dlatego, że jesteśmy tak podzieleni, ale dlatego, że nadmiernie inwestujemy naszą tożsamość w politykę, ponieważ każdy polityczny spór wymaga od nas autodefinicji. Z tym że to absurd. Jestem liberałem, na dodatek dumnym, ale to nie wszystko, czym jestem. Polityka nie może zastąpić naszej tożsamości.
.Wszyscy powinniśmy dążyć do dnia, w którym konserwatyści i liberałowie, ludzie religijni i niewierzący, mieszczuchy i mieszkańcy wsi, bogaci i niezamożni będą mieli odwagę pokazać politykom, gdzie ich miejsce. Powinniśmy wyrażać sprzeciw, gdy o naszych współobywatelach mówi się jak o wrogach; powinniśmy powstrzymać się od popierania tych, którzy grają na urazach, żalach i resentymentach, nie dając nigdy w zamian prawdziwych rozwiązań. Powinniśmy powiedzieć im: dość demagogii, dość nienawiści, dość pogardy. Wystarczy. Zostawcie nas w spokoju. Pozwólcie nam cieszyć się wolnością.
Michael Ignatieff