Jan ROKITA: Wszystko idzie ku gorszemu…

Wszystko idzie ku gorszemu…

Photo of Jan ROKITA

Jan ROKITA

Filozof polityki. Absolwent prawa UJ. Działacz opozycji solidarnościowej, poseł na Sejm w latach 1989-2007, były przewodniczący Klubu Parlamentarnego Platformy Obywatelskiej. Wykładowca akademicki. Autor felietonów "Luksus własnego zdania", które ukazują się w każdą sobotę we "Wszystko co Najważniejsze".

Ryc.: Fabien CLAIREFOND

zobacz inne teksty Autora

Jeśli „kwestia ukraińska” ostatecznie nabierze kształtu nierozwiązywalnej politycznej kwadratury koła, musi to drastycznie uderzyć rykoszetem w polskie interesy narodowe. Może więc zamiast z Warszawy dolewać po kropelce oliwy do ognia w kotle ukraińskim, Polska mogłaby w tej kryzysowej sytuacji jeszcze raz odegrać dobrą – to znaczy pomagającą Ukrainie – rolę? – analizuje Jan ROKITA

.Od czasu do czasu warto – moim zdaniem – przypominać o tym, jak kiepsko ma się całość spraw związanych z wojną na wschodzie, choćby dlatego, by nie być potem zaskoczonym, gdyby (nie daj Boże) nagle ów kiepski obrót zdarzeń przybrał pewnego dnia wymiar katastrofy.

Przede wszystkim sam bieg wojny. Bo choć od pewnego czasu Ukraina nabrała niezłych umiejętności w przysparzaniu Putinowi kłopotów wewnątrz Rosji, wywołując a to pożar rafinerii położonej gdzieś het, niemal pod Uralem, a to znów niszcząc samoloty na jakimś odległym lotnisku – to na samej linii frontu dzieją się rzeczy coraz bardziej niepokojące. I w kręgu znawców wojny coraz częstsze są przewidywania, że za nie tak znów odległy czas nie tylko cały Donbas znajdzie się pod kontrolą Moskali, ale także na Zaporożu możliwe staje się powtórne przekroczenie przez nich dolnego Dniepru i przedarcie się do centrum Ukrainy.

Na prognozach wyników wielkich bitew się nie znam, więc nie mam własnego zdania, czy tak się istotnie stanie. Ale fakt faktem, że choć od czasu do czasu dochodzą do nas zupełnie niesamowite wieści o brawurowych akcjach ukraińskich komandosów (jak choćby lądowanie w de facto okupowanym już Pokrowsku, na tyłach wroga), to publikowane na bieżąco mapy stanu wojny nie zostawiają wielkiego pola dla jakichś nadziei. Nawet laik czyta z nich jasno, iż wojenna sytuacja Ukrainy pogarsza się i nie widać żadnych znamion, aby taki trend mógł się odmienić. To tyle w tej wojennej militarnej materii.

Niestety, równie złe rzeczy dzieją się w materii politycznej. Podwójny nelson założony przez Belgię i Węgry na stosunki Unii Europejskiej z Ukrainą w zasadzie sparaliżował europejską politykę wschodnią. Belgia wetuje plan wielkiej unijnej pożyczki dla Kijowa, dla której pokryciem miałyby być olbrzymie aktywa finansowe Federacji Rosyjskiej, w tym jej banku centralnego, zamrożone w Europie po rozpoczęciu inwazji, a Węgry wetują wszelki, nawet czysto symboliczny postęp formalnie otwartych negocjacji o przystąpieniu Ukrainy do Unii.

W tej ostatniej materii nie chodzi o realną ukraińską akcesję do UE, której oczywiście nie będzie, gdyż jest po temu sto i jeden wystarczających powodów. Chodzi raczej o to, że kolejne pola negocjacyjne są jedynym wypracowanym sposobem na stałej płaszczyźnie kontaktów dyplomatycznych i eksperckich pomiędzy Unią i Kijowem, a zarazem narzędziem dostosowywania się Ukrainy do tysięcy najrozmaitszych norm i reguł obowiązujących na Zachodzie. Węgierska blokada tych negocjacji nie jest więc w praktyce blokadą akcesji Kijowa (to niemal niedorzeczność), ale ma na celu zerwanie licznych więzi, jakie Zachód zbudował z Ukrainą w ciągu ostatnich lat. Mówiąc wprost: węgierskie weto, o ile nie zostanie wycofane albo ominięte (z oczywistym złamaniem traktatów europejskich), prowadzić będzie do dyplomatycznej izolacji Kijowa. I taka też – jak sądzę – jest prawdziwa intencja węgierskiego rządu.

.Gdy zaś idzie o pierwszą sprawę, można zrozumieć stanowisko rządu belgijskiego, który trzyma w swym ręku gros zdeponowanych w Europie aktywów rosyjskich i boi się tego, że na końcu zostanie wystrychnięty na dudka przez egoistycznych i oszukańczych unijnych partnerów. Trudno bowiem sobie wyobrazić, iżby możliwy był w przyszłości jakikolwiek rozejm w wojnie na wschodzie, którego skutkiem nie byłoby „odmrożenie” pieniędzy, które są np. własnością rosyjskiego banku centralnego, ale tak samo trudno uwierzyć w to, że Niemcy, Francja, Włochy, Polska czy Holandia z radością same zaczną spłacać astronomiczny dług, który na rzecz Ukrainy miałby teraz zostać zaciągnięty.

Gdybym więc był dziś premierem belgijskim, też bym wetował ów projekt, w obawie, iż mój kraj wpadnie w ten sposób w perfidną pułapkę. No dobrze, tylko że odkąd Trump zgodził się wysyłać na Ukrainę broń, o ile Europa będzie za nią płacić, nikt nie ma żadnego innego pomysłu na długofalowe finansowanie tej operacji, jak tylko unijny dług zaciągnięty pod moskiewskie aktywa. Więc jeśli do tej operacji miałoby nie dojść, to powstaje rozpaczliwe pytanie, kto dalej sfinansuje zdolności obronne Ukrainy, jeśli wojna miałaby trwać choćby tylko przez następny rok? A po załamaniu się planu pokojowego Trumpa i odwołaniu spotkania na szczycie, które miało się odbyć w Budapeszcie, nadzieje na to, że Ameryka jest w stanie szybko doprowadzić do rozejmu, prysły jak bezwartościowa bańka mydlana.

No i w tej ponurej wschodniej układance mamy jeszcze kiepski obrót zdarzeń w wewnętrznej polityce ukraińskiej. Ton i klimat bardzo się ostatni zmienił i jeśli czytam w wielkich światowych mediach wiadomości i komentarze na temat Ukrainy, dotyczą one głównie kolejnej kijowskiej afery korupcyjnej, tym razem – niestety – w absolutnej bliskości samego prezydenta Włodzimierza Zełenskiego. Upadają pod brzemieniem afery kolejni czołowi ministrowie rządu kijowskiego, ale istota rzeczy tkwi w tym, iż głównym człowiekiem podejrzanym o organizację „masowego schematu defraudacji w przemyśle energetycznym” (by zacytować komunikat ukraińskiego Narodowego Biura Antykorupcyjnego) jest zbiegły właśnie z Ukrainy Timur Mindycz. A więc „krew z krwi” prezydenta, jego „blizkij drug”, jak wszędzie teraz piszą, producent filmowy i współwłaściciel Kwartału 95, czyli showbiznesowej firmy, która zrodziła Zełenskiego, najpierw jako showmana, a potem polityka i przywódcę państwa.

Co prawda trudno powiedzieć, czy wybuch tego rodzaju skandalu korupcyjnego dobrze, czy źle świadczy o państwie ukraińskim i jego przywódcy; ja jestem skłonny raczej sądzić, iż świadczy to raczej o tym, iż Ukraina na serio walczy z korupcją, a nie ukrywa ją przed światem. Ale wiem zarazem, że tego rodzaju logika, choć najzupełniej poprawna, w realiach polityki mało kogo przekonuje. W najbliższym otoczeniu prezydenta jest wielki skandal korupcyjny, a na dodatek jego protagonista, podobnie jak prezydent, jest ukraińskim Żydem, który zbiegł gdzieś, nie wiem, czy nie do Izraela. Wizerunkowo to katastrofa dla Zełenskiego, tak w kraju, jak i za granicą, i bez wątpienia – kolejny cios w autorytet polityczny ukraińskiego przywódcy.

.No cóż, jeśli to wszystko zebrać, to konkluzja nasuwa się sama. Nie będę więc aż tak dosłowny, aby ją tu formułować kawa na ławę. A piszę to wszystko tylko dlatego, że niezmiennie uważam, iż jeśli „kwestia ukraińska” ostatecznie nabierze kształtu nierozwiązywalnej politycznej kwadratury koła, musi to drastycznie uderzyć rykoszetem w polskie interesy narodowe. Może więc zamiast z Warszawy dolewać po kropelce oliwy do ognia w kotle ukraińskim, Polska mogłaby w tej kryzysowej sytuacji jeszcze raz odegrać dobrą – to znaczy pomagającą Ukrainie – rolę. W naszym własnym narodowym interesie.

Jan Rokita

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 14 listopada 2025