Może nie wszystko stracone? Potęga Christianitas
Kiedyś Karol Wielki nawracał Sasów, dając im wybór: biskup i chrzest albo kat. Dziś na pewno nie chodzi nam o takie szerzenie Słowa Bożego. Ale chowanie głowy w piasek i udawanie, że się nie ma niczego do ofiarowania, to błąd – pisze Jan ŚLIWA
.Kultura zachodnia na naszych oczach dokonuje samozniszczenia. Padają pomniki, zewsząd sączy się poczucie winy. Za wszystko: że byliśmy biali, a większość filozofów to byli mężczyźni. Że poszukiwali oni ścisłości i prawdy. Również za poszukiwanie piękna i harmonii – w tworzeniu, nie w niszczeniu. Że mężczyźni byli męscy, a kobiety kobiece – i za to się wzajemnie kochali. Że chcieliśmy być częścią czegoś większego, poszukiwaliśmy czegoś ponad nami, sensu i celu. Oczywiście również wśród padających pomników jutro w sklepie będzie dalej chleb i ser. Rewolucje jednak nie lubią zostawiać luk. Sam musiałem się na studiach zmierzyć z marksizmem, ale wtedy już żar jego wygasł. Nowa fala postępu jest na razie gorąca i pełna zapału misyjnego.
Załóżmy, że chcemy przetrzymać to tsunami. Na czym możemy się oprzeć? Tym, co kiedyś łączyło Europę, jest chrześcijaństwo, Christianitas, wspólnota wiary. I kultura klasyczna. Chrześcijaństwo było wielokrotnie zagrożone, wewnętrznie i zewnętrznie. Obecny atak wydaje się silniejszy i głębszy. Jego bazą teoretyczną jest nowy ateizm, a jego czterej jeźdźcy to – Richard Dawkins, Sam Harris, Christopher Hitchens i Daniel Dennett.
Po jakimś czasie ruch ten przycichł, nawet dla sympatyków ich książki wydawały się zbyt wojownicze. Teraz wraca w postaci nie dyskusji, a rękoczynów. Dawkins tak się ma do Strajku Kobiet jak Carl Schmitt do bojówek SA. Hitchens na 300 stronach pracowicie dowodził, że religia zatruwa wszystko; dziś hasłem jest zwięzłe „W..…ć!”. Głos ma towarzysz Mauzer, jak pisał Majakowski.
Pomijając dyskusję o istnieniu Boga, możemy się zastanowić, jaką rolę odgrywa religia w życiu jednostki i społeczeństwa. Na pewno jakieś formy duchowości towarzyszą człowiekowi od najdawniejszych czasów, są właściwie jego istotą.
Pascal Boyer w książce Religion Explained twierdzi, że mózg ludzki jest nastawiony na wyszukiwanie obiektów antropomorficznych, na szukanie we wszystkim sensu i przyczyn. Z jednej strony prowadzi to do nauki, z drugiej do widzenia w zjawiskach interwencji boskiej, a dalej nawet do teorii spiskowych („to nie może być przypadek”). Nie ma się co obrażać o takie chłodne podejście autora. Jeżeli wiara w inny świat jest człowiekowi potrzebna, to nie ma sensu jej człowiekowi odbierać. Naturalność jest raczej argumentem „za” niż „przeciw”. Podobnie, jeżeli zrozumiemy, jak zbudowana jest nerka, to powinniśmy o nią dbać, a nie ją wycinać.
Człowiek jaskiniowy, mający mózg praktycznie takiej wielkości jak my, a więc teoretycznie pozwalający na sformułowanie teorii kwantów i zorganizowanie lotu na Księżyc, zadawał sobie podobne pytania jak my, ale nie miał na nie odpowiedzi. By nie oszaleć, musiał sobie świat uporządkować – za pomocą wierzeń i rytuałów, sztuki. Co prawda na wiele ważnych pytań nie mamy odpowiedzi i dziś.
Człowiek współczesny, który odrzucił religię, wrócił do punktu wyjścia, widząc siebie jako kupkę prochu, istniejącą przez chwilę na prowincjonalnej planecie krążącej w otchłaniach milczącego Uniwersum. Stąd myśli o przedłużaniu życia, hibernacji, zapamiętaniu zawartości mózgu w sieci, transhumanizmie. To oczywiście rozszerza zakres czasoprzestrzenny istnienia, może nawet do nieskończoności (póki istnieje stosowna technika), ale nie nadaje mu sensu. Sensu trzeba szukać gdzie indziej.
Jezus to zarazem Bóg i człowiek, cierpiący świadomie, gdyż jego ukrzyżowanie jest kulminacją, drogą do zwycięstwa. Jednak dziś dla wielu Ukrzyżowany to tylko drewniana figurka. A przecież prawdziwe ukrzyżowanie to nieprawdopodobnie brutalna śmierć. Ten kontrast jest szokujący od tamtego czasu do dziś. To uniżenie się do samego dna podkreśla, że nikt nie jest pominięty. Zbawienie jest dla wszystkich; jak pisze św. Paweł: „Nie ma już Żyda ani poganina, nie ma już niewolnika ani człowieka wolnego, nie ma już mężczyzny ani kobiety”.
To są najgłębsze korzenie idei powszechnych praw człowieka, przez wielu uważanych jednak za wytwór Oświecenia. A jednak powstała ta idea w świecie głęboko zanurzonym w chrześcijaństwie – mimo jego odrzucenia. Owszem, Europejczycy podbili Nowy Świat, ale to oni dyskutowali (w Valladolid, 1550–51) o tym, czy Indianie posiadają taką samą duszę jak Europejczycy i czy zasługują na ludzkie traktowanie – z wynikiem, że raczej tak. Europejczycy nie wymyślili niewolnictwa. Było ono w dawnych czasach powszechne, również ziemie Słowian dostarczały blond młodzieńców i dziewcząt (łac. sclavus – i pochodne – zastąpiło dawne określenie niewolnika: servus). Przybywając do Afryki, Europejczycy nie musieli specjalnie się starać, bo Murzyni byli łapani przez swoich pobratymców z wybrzeża i sprzedawani mieszkańcom Starego Kontynentu. Owszem, Europejczycy rozwinęli niewolnictwo na skalę przemysłową, ale też chrześcijańska refleksja skłoniła ich do jego porzucenia, a potem zakazu. W końcu w brewe In supremo papież Grzegorz XVI potępił niewolnictwo i sprzedaż niewolników jako niegodne chrześcijan. Inne kultury nie miały takich rozterek.
Zawiłe są ścieżki historii. Można zapytać: co wydarzyło się dzięki chrześcijaństwu, co pomimo niego, a co jest po prostu wynikiem natury ludzkiej? Niewątpliwie chrześcijaństwo stanowiło przez stulecia bazę kulturową Europy. W nim zrodziły się dzieła wielkie: katedry gotyckie, freski Giotta i Michała Anioła, muzyka Bacha. Gdy osiągnęło się szczyt, wszystkie drogi prowadzą w dół. Przeżywamy dekady odrzucenia i zaprzeczania. Pogłębia się pustka, w której tworzeniu celują najaktywniejsi budowniczowie Nowego Świata. O ile łatwiej jest Biblię podrzeć, niż ją napisać? Jak prostackie jest domalowanie Czarnej Madonnie tęczy? W 1919 Marcel Duchamp domalował Monie Lisie wąsy, ale od tego czasu minęło ponad 100 lat! Sztubackie dowcipy powtarzane przez cały wiek sugerują, jak niewiele powstaje w tym kręgu czegoś własnego.
Dodatkowo problem starej kultury polega na tym, że wymaga czasu i skupienia. Do tego poważna literatura zagłębia się w ciemniejsze zakamarki duszy ludzkiej i dla mało odpornych czytelników kwalifikuje się pod topór cancel culture. Szekspir mizogin, kolonialny Beethoven.
Można się odciąć od korzeni. Chińczycy, wprowadzając uproszczoną pisownię wielu znaków, radykalnie utrudnili lekturę przedrewolucyjnej literatury. Europa zapomina klasykę, mitologię, Biblię. Przechadzając się po muzeum, widzimy plamy barwne, a z treści dostrzegamy panią z dzieckiem, półnagą kobietę z trójkolorową flagą, ewentualnie długowłosą dziewczynę stojącą na muszli morskiej.
Ta kultura łączyła Europę mimo przeciwieństw i konfliktów. Ostatnim przejawem tej jedności były rozejmy bożonarodzeniowe w 1914 r., gdy żołnierze walczących armii wyszli z okopów i odnieśli się do swoich wrogów jak do ludzi. Wkrótce tego typu próby fraternizacji zostały surowo zakazane. Jak walczące strony traktowały się wzajemnie podczas II wojny, wszyscy wiemy. Matematyczna optymalizacja liczby ofiar nalotów dywanowych i przepustowości komór gazowych. Chłodny rozum. Totalitarna nowoczesność.
Może więc jednak ta tradycja i wiara są nic niewarta? Standardowy zestaw zarzutów: krucjaty, inkwizycja, wojny religijne, walka z nauką, palenie czarownic. Nie twierdzę, że w historii chrześcijaństwa nie było ciemnych plam. Papież Borgia i sprzedaż odpustów były ciężką próbą dla wierzących. Ale często te krytyki nie były bezinteresowne. Również wątpliwe bywały metody erystyczne, zwłaszcza przerysowanie liczb, podkręcanie emocji i eksponowanie problemów z pominięciem kontekstu. I tak w istocie wyprawy krzyżowe były odpowiedzią na islamski dżihad. W roku 732, sto lat po powstaniu islamu, muzułmanie byli już w Poitiers, w połowie drogi do Paryża. To nie był czas na nadstawianie drugiego policzka.
Oświeceniową krytykę Polski znamy bardzo dobrze. Podobny los spotkał Hiszpanię, której została przyprawiona czarna legenda, leyenda negra. Główne tematy to podbój Ameryki i inkwizycja. Zwłaszcza inkwizycja dawała podniecające tematy dla pisarzy, jak Edgar Allan Poe (Studnia i wahadło) i Dostojewskiego (Wielki Inkwizytor). Oczywiście nie zostawiało na niej suchej nitki francuskie Oświecenie. Ironia losu – w ciągu 356 lat istnienia inkwizycji hiszpańskiej śmierć poniosło około 3000 osób, podczas gdy rok wielkiego terroru w rewolucyjnej Francji pochłonął do 40 tysięcy ofiar, do tego 300 tysięcy podczas ludobójczego tłumienia powstania w Wandei. Czarną legendę Hiszpanii dobrze uzupełnia upiększanie podbitych przez nią innych kultur. Tu plasuje się idealizacja muzułmańskiej, tolerancyjnej Andaluzji i wielkich kultur Ameryki. Owszem, kultura Azteków została zniszczona, ale czy mamy naprawdę jej żałować? W rzeczywistości po podboju ustały ofiary z ludzi, a ocenia się, że w ofierze składano i konsumowano rocznie 20–30 tysięcy jeńców i więźniów.
Chrześcijaństwo, a zwłaszcza katolicyzm, były zwalczane w III Rzeszy jako obce germańskiemu, walecznemu duchowi. Założone przez Żydów, kontrolowane przez obcy Rzym, wychowywało mięczaków w miłości bliźniego, każdego bliźniego. Zwłaszcza wychowanie w SS zdecydowanie zwalczało tradycje chrześcijańskie. W propagandzie przydatne było przedstawianie procesów czarownic jako zwalczania dawnych, germańskich tradycji i przelewania aryjskiej krwi. Z inicjatywy Heinricha Himmlera zgromadzono dokumentację prawie 4000 przypadków. Po wojnie kartoteka ta trafiła do poznańskiego Archiwum Państwowego.
Efektem takiej krytyki chrześcijaństwa było dążenie do jego obalenia. Dla wielu Oświecenie oznaczało wyzwolenie z okowów wiary i dogmatów. Świeży powiew miało przynieść opium dla mas, a swobodny rozum pokazać ludzkości drogę do szczęścia. Jednak po zmianie dekoracji dawne wątki, choć w innej formie, pozostały: dążenie do zbawienia pod hasłem wiary w postęp, poczucie misji i pragnienie nawracania wszystkich ludów. Z tym że to zbawienie miało zostać osiągnięte na ziemi, możliwie szybko. Wydawało się w zasięgu ręki – rewolucja obali stary świat i zapanuje raj. Jednak w chrześcijaństwie wiara w grzech pierworodny i Bożą moc dawała poczucie własnej niedoskonałości i ułomności. Rewolucja miała podstawy naukowe, jej słuszność była udowodniona. Wszechmocny rozum mógł wszystko, nic nie stało na przeszkodzie. Wynikiem była pewność siebie i bezwzględność. Na miłosierdzie nie było miejsca. W szaleństwach rewolucji – niezależnie od koloru – nie sadyzm jest najgorszy, lecz chłód. Banalność zła.
W tej ostrej formie ideologie rewolucyjne przygasły. Ale człowiek nie może żyć jako zbiór cząstek odbijających się od siebie według równania Schrödingera, jedząc kebaby i oglądając filmy na Netfliksie. Szuka nowej wiary, nowych celów. Tę rolę pełnią klimatyzm i ruchy pokrewne, jak extinction rebellion. Niezależnie od tego, czy zagrożenie jest realne i pilne, ruchy te mają silny podtekst religijny. Są kapłani i święte księgi, są heretycy, jest Joanna d’Arc, której słuchają królowie i mędrcy. Była też krucjata dziecięca – co piątek uczniowie wychodzili na ulice i siadali na dworcu, mając poczucie, że uczestniczą w czymś wielkim. Bo koniec jest blisko i pierwsze trąby Apokalipsy już wybrzmiały.
Podobnie ruch Black Lives Matter, a zwłaszcza udział w nim białych, walka z białą supremacją, przebudzenie, woke – przypomina powszechne przebłaganie za grzechy, biczownictwo. Nawracajcie się i czyńcie pokutę. Robin DiAngelo, jak niegdyś Savonarola, uzmysławia białym (za sowitą opłatą), jakie ciążą na nich przewiny. Kto ich nie dostrzega, musi szukać głębiej. Białe uprzywilejowanie i heteropatriarchat – należy zwalczyć.
Czas wrócić do istoty chrześcijaństwa. Mam katolickich rodziców, nie musiałem niczego wybierać. W Polsce Ludowej chodziliśmy do kościoła, tamci nie. Mieli kierownicze stanowiska w administracji, my nie. Nie zazdrościliśmy im. Ateizm PZPR to nie był ateizm Bertranda Russella. Siostra musiała w szkole powtarzać „Boga nie ma!” – intelektualnie imponujące to nie było. My – oni, wybór jasny, sprawa smaku. Ale chrześcijaństwo to nie powinny być tylko barwy klubowe.
Znajomy miły ateista pytał mnie kiedyś, czy wierzę w życie po drugiej stronie. Jedyne, co byłem w stanie powiedzieć, to że mam taką nadzieję. Ale czy wierzysz? – drążył dalej. Wiara taka powinna zmieniać moje życie. Bo jeżeli życie po tej stronie to tylko część, nie najważniejsza, to może inaczej powinienem obliczać bilans strat i zysków. Ta wiara opiera się na wierze w zmartwychwstanie Jezusa. Czy wierzę? Nie jest to łatwe. Na pewno nie potrafię sobie tego wyobrazić. To jest zresztą istotą Zmartwychwstania, że wykracza poza świat fizyczny. Kiedyś ludzie wierzyli. Na początku nie musieli wierzyć, bo widzieli, a inni od nich słyszeli. Inaczej trudno sobie wytłumaczyć siłę ich wiary. Na początku wyglądało to na całkowitą porażkę. Spodziewali się Mesjasza, króla żydowskiego, a ten został ukrzyżowany. Jednak po trzech dniach sytuacja się odmieniła. Musieli więc przeżyć coś, co dało im pewność, że nie była to porażka, lecz zwycięstwo. Sceptycy mówią, chodziło o zysk. Ale przez pierwszych parę stuleci ten business model polegał w końcu na traceniu pod mieczem głów, krzyżowaniu i pojedynkach z lwami. Wyjątkowo długoterminowa inwestycja.
Jeżeli taka jest podstawa wiary, to zadaniem Kościoła jest nieść nią w świat. Kiedyś Karol Wielki nawracał Sasów, dając im wybór: biskup i chrzest albo kat. Dziś na pewno nie chodzi nam o takie szerzenie Słowa Bożego. Ale chowanie głowy w piasek i udawanie, że się nie ma niczego do ofiarowania, to błąd. To podstawowe zadanie; opieka socjalna to tylko sprawy uboczne. Dziś, zwłaszcza na Zachodzie, Kościół jest w głębokiej defensywie. Triumfalizm jest niemożliwy, ale też niepotrzebny. Ale Kościół – znak, któremu sprzeciwiać się będą – to jednak powinna być opoka dla zakrzyczanych przez dominującą propagandę. Takich jest pewnie wielu i czekają na wsparcie. To nie jest proste, nie chodzi o wojnę, ale i nie chodzi o milczenie.
Ale może też tak być, że tak jak kiedyś odrzuconą przez Żydów wiarę w Chrystusa przejęli poganie, to i teraz płomień ten poniosą inni, choćby Afryka i Azja. A że będzie to dla nas dziwne, to trudno. Może rewolucja kulturalna okaże się nieodwracalna. Jednak nadzieja w tym – choć nie wiem, czy można nazwać to nadzieją – że rewolucja jest autodestrukcyjna. To chyba jedyny przypadek, że ruch zmiany dąży do redukcji liczby własnych wyznawców. Rozbicie tradycyjnej rodziny, płynność tożsamości płciowej, egoizm i narcyzm, raczej aborcja niż rozrodczość, zakłócenie procesu wychowania dzieci – w następnych pokoleniach musi to mieć konsekwencje. Do tego koncentracja na kontemplowaniu swojego „ja” zamiast pracy wymiernej i materialnej. Masowa imigracja, a przy tym nadzieja, że przybysze przejmą obce im postępowe wzorce… To całkowita iluzja. Choć może jednak w ostatnim momencie dojdzie do opamiętania i otrzeźwienia.
.Pismo mówi, że „światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła”, a Kościoła, zbudowanego na solidnej opoce, „bramy piekielne nie przemogą”. Wydaje się, że światłość gaśnie, a opoka się kruszy. Może chrześcijanom oraz ich przyjaciołom, miłośnikom kultury klasycznej, pozostanie tylko studium i dyskusja w wąskim gronie, odizolowana od życia gra szklanych paciorków, jak w powieści Hermanna Hessego. A świat pobiegnie swoim torem, koncentrując się na rozkoszach cielesnych i konsumpcji seriali.
A może jednak On szykuje nam niespodziankę.
Jan Śliwa