Zaraza pogorszyła naszą zbiorową duchową kondycję. Glosa do kardynała Saraha
Glosa
Długie kilkanaście tygodni bez „księży, świątyń i ksiąg” uczyniły niestety słabszą, a nie mocniejszą religijną więź katolików – pisze Jan ROKITA
Tych parę uwag nie jest i być nie może polemiką z przepojonym wiarą tekstem Roberta Saraha. Jest to raczej glosa do wizji gwinejskiego kardynała, wedle której przejście zarazy przez świat zachodni ma być niczym jakieś wielkie zerwanie zasłony, które w końcu odkrywa prawdę o rzeczywistości i przywraca moc Kościołowi rzymskiemu.
Sarah jest we współczesnym Kościele postacią ważną, zapewne nie tylko dlatego, że do jego autorytetu zwykli nagminnie odwoływać się tzw. „katoliccy konserwatyści”, ale przede wszystkim z racji mocy wiary, z jaką walczy z trendem do zeświecczenia i „udocześnienia” misji Kościoła. Tak jest i w tekście O czym pandemia przypomniała nam wszystkim?. Sarah z delikatną, ale wyczuwalną dezaprobatą cytuje sławne zdanie papieża Pawła VI: „Kościół stał się ekspertem od pomocy humanitarnej”. Bo choć humanitarne zadanie Kościoła jest mu bliskie (w końcu to przecież afrykański kapłan), to nie ono nadaje sens misji chrześcijan na tym świecie, ale nieustanne głoszenie za św. Pawłem (którego Pierwszy List do Koryntian Sarah przywołuje) prawdy o cielesnym zmartwychwstaniu człowieka, na wzór jerozolimskiego Zmartwychwstania sprzed dwu tysięcy lat.
Z kardynałem Sarahem dzielę tę obawę, że współczesny Kościół katolicki widzi siebie coraz mocniej jako „jedną z instytucji tego świata” i chce być za wszelką cenę „społecznie użyteczny”. Kwestie zmartwychwstania, sądu i życia wiecznego pozostawiając (zgodnie z trendem nowoczesności) prywatnej wrażliwości duchowej chrześcijan, jako rzecz tak osobistą i intymną, że na dobrą sprawę nie wypada o niej w ogóle mówić „przy ludziach”. A już zwłaszcza z kościelnej ambony.
Czy zaraza – jak chce Sarah – stanowi w tej mierze przełom, przynajmniej w naszym, zachodnim kręgu kulturowym? W to właśnie bardzo wątpię. A prawdę mówiąc, nie tylko wątpię, ale żywię nawet obawę, że zaraza pogarsza naszą zbiorową duchową kondycję.
Kardynał uważa, że świecki świat „zawalił się” w obliczu zarazy, podobnie jak „zawaliła się tryumfująca nowoczesność w obliczu śmierci”. Ba, „czeka ją unicestwienie”, jeśli na powrót nie odkryje sensu życia i śmierci w Obietnicy Zmartwychwstania. Duchowy optymizm afrykańskiego kardynała jest bardzo śmiały. Pisze, że teraz już „Kościół nie będzie musiał się usprawiedliwiać przed światem”, a zmieniły to powielane milionkrotnie w sieci i w telewizji obrazy śmierci z Bergamo czy Mediolanu, których nie można ot tak zostawić, bo wołają one o jakiś ponadziemski sens i eschatologiczną nadzieję. Tymczasem państwo w obliczu tych zdarzeń „schowało się za swoją laickością i zamilkło”, co najlepiej można dostrzec w domach starców, gdzie wobec skali ryzyka śmierci „jedyną możliwą odpowiedzią była wiara”. W tonie niemal tryumfalnym kardynał kończy swój wzniosły wywód stwierdzeniem, że teraz „wiemy już, że społeczeństwo, które nie niesie przesłania nadziei na życie wieczne, nie może przetrwać”.
Niestety, tego nie wiemy. Zapewne warto by dać wiele, aby Saraha diagnoza stanu rzeczy po zarazie była prawdziwa. Ale nie jest. I to pod kilkoma zasadniczymi względami. Najpierw dlatego, że postnowoczesny świat bynajmniej się nie zawalił, a krótkotrwały lockdown, zaordynowany przez rządy, powstrzymał tylko na chwilę te dzikie tłumy, w „normalnych” warunkach bezmyślnie walące do galerii handlowych, parków wodnych, muzeów, na plaże, na lotniska i na wycieczki statkiem bez większego celu. Rosnąca irytacja owych tłumów, na chwilę „sprywatyzowanych” i zmuszonych do siedzenia w domu z dziećmi, wprawiła nasze demokratyczne rządy w taki strach, że administracyjnie odwołały zarazę, zezwalając masom na powrót do ich zwyczajnego stylu życia.
Sarah nie ma racji, pisząc o „zamilknięciu” państwa, gdyż przynajmniej u początków zarazy to państwo właśnie próbowało dowieść swego moralnego sensu, zatrzymując życie społeczne i gospodarcze po to tylko, aby ochronić słabych i starych przed śmiercią, gdy okazało się, że ostrze zarazy ma charakter wyraźnie eugeniczny. Owszem, wkrótce potem europejskie rządy wystraszyły się swojej chwilowej moralnej odwagi, drżąc przed perspektywą załamania gospodarczego i przegranych wyborów. Ale także w odniesieniu do domów starców państwo okazało się nawet nadaktywne, o czym dobitnie zaświadczył przypadek niderlandzkiego premiera Marka Ruttego, który nie przyszedł do swej umierającej matki, gdyż wcześniej wydał zarządzenie zabraniające takich wizyt.
Śmierć nie walnęła wcale obuchem w nasze życie duchowe, ale raczej wywołała naszą irytację, iż śmie w ogóle być przeszkodą w swobodnym oddawaniu się masowym nawykom. Albo i nawet złość z powodu niemożności zaplanowania wcześniej wakacji, konieczności zajmowania się dziećmi w domu czy ryzyka zwolnienia z pracy.
Dlatego zaraz w czerwcu ludzkie hordy, niepomne na przestrogi lekarzy i premierów, rzuciły się na plaże i na zakupy. Co więcej, fakt uwolnienia nas przez biskupów od religijnej powinności uczestnictwa w mszy i sakramentach zdjął z głowy milionom katolików „z tradycji” ów obowiązek, do którego bynajmniej nie zamierzają już wracać z poprzednią gorliwością. Zapewne władze kościelne nie miały innego wyjścia, niźli zastosować się do narzuconych przez rządy zakazów praktyk religijnych, daleko wykraczających poza logikę i potrzebę. Bunt wobec tych zarządzeń stałby się okazją do jeszcze jednej wściekłej nagonki na religię. Tak się jednak składa, że żyję w jednym z najbardziej tradycyjnych regionów Unii Europejskiej (Podkarpacie) i na własne oczy widzę, jak wielką rację miał przed dwoma wiekami racjonalista Edward Gibbon, gdy opowiadając o przyczynach definitywnego upadku pogaństwa w czasach Teodozjusza, zauważał, że „nie można długo zachować pamięci o poglądach religijnych bez sztucznej pomocy księży, świątyń i ksiąg”. Te długie kilkanaście tygodni bez „księży, świątyń i ksiąg” uczyniły niestety słabszą, a nie mocniejszą religijną więź katolików. Sarah w ogóle nie bierze tego pod uwagę.
Mam wrażenie, że sednem iluzji Saraha jest kwestia sposobu, w jaki śmierć istnieje na co dzień w naszym świecie. Tak jak większość tradycjonalistów (nie tylko zresztą katolickich) powtarza on obiegowy w tych kręgach pogląd, że nasze społeczeństwa „zostały tak urządzone, aby negować śmierć, ukrywać ją, udawać, że jej nie ma”. Logiczną konsekwencją takiej diagnozy jest przekonanie, że „powrót śmierci główną bramą” musi wywołać jakiś wielki społeczny wstrząs. Rzecz w tym, że owa konserwatywna diagnoza współczesności jest wysoce problematyczna.
Śmierć, starość, choroba są obecne w zachodniej kulturze równie mocno jak przed wiekami, tyle że są obecne inaczej. Owo „inaczej” inteligentnie dostrzegli filozofowie z nurtu tzw. „biopolityki” (współcześnie np. Giorgio Agamben), stawiając nawet przesadną hipotezę, że polityka przyszłości będzie zajmować się niemal wyłącznie owymi biologicznymi aspektami człowieczeństwa. Zetknięcie się z faktem masowych zgonów (z powodu zarazy, katastrofy czy wojny) nie staje się zatem u współczesnego Europejczyka źródłem religijnego niepokoju albo nadziei na zmartwychwstanie. Przeciwnie. Wywołuje raczej żądanie przeznaczania jeszcze większej sumy wydatków publicznych na szpitale i refundacje leków, bardziej perfekcyjnego systemu „bezszelestnych” domów starców dla umierających, a także ożywia z jednej strony debatę nad eutanazją, z drugiej – nad prawem powszechnego dostępu do najdroższych leków i procedur medycznych.
.Nowoczesność nie zawali się od widoku trumien z Bergamo. A biskupi i księża, którzy masom Europejczyków do niczego nie byli przydatni w czasie lockdownu, nie są dziś wcale w wyższej cenie, niż byli przed zarazą. Nasz świat toczy się koleiną, w której nie ma perspektywy zmartwychwstania, a podczas zarazy nie zdarzyło się nic takiego, co miałoby go z tej koleiny wytrącić.
Jan Rokita
Tekst ukazał się w wyd. 22 miesięcznika opinii „Wszystko Co Najważniejsze” [LINK].