Jan TOKARSKI: Liberalizm na rozdrożu

Liberalizm na rozdrożu

Photo of Jan TOKARSKI

Jan TOKARSKI

Historyk idei, eseista, redaktor „Przeglądu Politycznego” i kwartalnika „Kronos”. Autor „Czy liberalizm umarł?” (wyd. Znak, 2021)

Kryzys 2008 r. sprawił, że upadł mit doskonale racjonalnego rynku. Ale w wymiarze ekonomii politycznej możliwy jest również inny liberalizm. Taki, który do działania „niewidzialnej ręki rynku” odnosi się z daleko posuniętym sceptycyzmem. Dla którego wolność to przede wszystkim wolność człowieka – pisze Jan TOKARSKI.

.Rok 1989 był momentem wielkiego triumfu liberalizmu. Z trwającej niemal pół wieku zimnej wojny zwycięsko wyszło supermocarstwo, którego system polityczny oparty był na wolności, swobodzie handlu i poszanowaniu indywidualnych praw. Upadła nowoczesna postać tyranii z jej systemem całkowitej kontroli państwa nad jednostką oraz centralnie sterowaną gospodarką. Nastąpił – a przynajmniej wielu się wówczas tak zdawało – krach ostatniego z wielkich politycznych mesjanizmów nowoczesności. Na placu boju pozostawała jedynie liberalna demokracja.

Jak to często w historii bywa, to właśnie w chwili triumfu tkwią najgłębszego źródła późniejszego kryzysu. Po ponad trzech dekadach wydaje się, że to sam liberalizm znajduje się obecnie na swoistym rozdrożu i musi na nowo określić swoją tożsamość. Jakie powinny być jego naczelne wartości, aby potrafił stawić czoła nowym wyzwaniom XXI wieku? Co ze swojej tradycji powinien odrzucić, a co – ożywić? Wreszcie: co może nas czekać, jeżeli nie zostanie krytycznie przemyślany?

Czy wolny rynek nas zbawi?

.Na czym polegały kluczowe złudzenia wielu liberałów po 1989 roku? Określiłbym je zbiorczym mianem liberalnego prometeizmu – wiary w to, że w ten lub inny sposób problemy polityczne mogą posiadać jakieś trwałe i stabilne rozwiązanie. Przekonanie to dochodziło do głosu na rozmaite sposoby.

Najłatwiej wskazać przejawy tego rodzaju myślenia w ekonomii. Ostatnie trzy dekady można opisać w tym wymiarze jako swoiste „wrogie przejęcie” tradycyjnego liberalizmu ekonomicznego przez tzw. „neoliberałów”, wierzących w doskonałą racjonalność sił wolnego rynku. Zgodnie z neoliberalną doktryną podstawowym zadaniem państwa jest wycofanie się z ingerencji w gospodarkę. Powinno ono pozwolić siłom kapitału działać w możliwie nieskrępowany sposób, dzięki czemu osławiona „niewidzialna ręka rynku” sprawi, że pozbawiony zakłóceń mechanizm rynkowy przyniesie społeczeństwom szybki wzrost oraz pomnoży ogólny dobrobyt. Jak często twierdzą ekonomiczni neoliberałowie, polityka – w szczególności zaś polityka demokratyczna – to sfera, którą rządzą emocje, a czasami wręcz skrajne namiętności. Mechanizm wolnorynkowy jest tymczasem chłodny i racjonalny, przemawia jedynie głosem liczb i faktów. Co więcej, zdolny jest do autokorekty i w razie zaburzeń powróci do naturalnego dla siebie stanu równowagi. Wreszcie – to ostatni z głównych argumentów neoliberałów – na dynamicznym wzroście gospodarczym zyskują wszyscy (bogaci – bezpośrednio; biedni – metodą „skapywania”), nie istnieje więc potrzeba wyrównywania dochodowego rozwarstwienia.

Wolnorynkowy prometeizm podważony został przez kryzys ekonomiczny 2008 roku. Okazało się, że siłami wolnego rynku nie rządzi żadna wyższa racjonalność, ale raczej – co filozofowie podejrzewali przynajmniej od czasów Arystotelesa – nieograniczona niczym żądza zysku. Rynek z owego stąpającego zawsze twardo po ziemi superpodmiotu, biorącego w rachubę jedynie twarde fakty, okazał się twórcą widm – wymyślnych produktów finansowych posiadających jedynie wyobrażoną wartość. Mechanizm autokorekty również nie zadziałał, wręcz przeciwnie: największe koszty społeczne kryzysu ponieśli najbiedniejsi. W związku z połączeniem bankowości inwestycyjnej z detaliczną (rzecz wciąż ustawowo niezablokowana, a było to jedno z rozwiązań wdrożonych po kryzysie końca lat dwudziestych XX wieku, a następnie zdemontowanych przez neoliberałów) za wybujałe spekulacje finansowe rekinów biznesu przyszło zapłacić przęciętnym Kowalskim. Według niedawnego raportu Oxfam nieco ponad dwa tysiące najbogatszych ludzi świata posiada więcej majątku niż biedniejsze 4,6 miliarda ludzkości (ok. 60 proc. populacji planety).

Tak upadł mit doskonale racjonalnego rynku. Pora więc może przypomnieć, że w wymiarze ekonomii politycznej możliwy jest również inny liberalizm. Taki, który do działania „niewidzialnej ręki rynku” odnosi się z daleko posuniętym sceptycyzmem. Dla którego wolność to przede wszystkim wolność człowieka, a nie – globalnej sieci przepływu kapitału. Wzorem myślenia o gospodarce, o które tu chodzi, byłby więc nie Friedrich von Hayek, wielki apologeta rynkowej racjonalności, ale raczej John Maynard Keynes, który stabilność gospodarki uznawał nie za jej stan domyślny i naturalny, ale raczej – za rzadki produkt uboczny.

Podstawową rolą państwa wydaje się właśnie korekta ekonomicznego żywiołu, polegająca na tym, by zachowując wzrost, jednocześnie łagodzić powodowane koszty społeczne oraz przeciwdziałać rozwarstwieniu majątkowemu. Długookresowo to ostatnie nie służy bowiem nikomu. Jego skutkiem jest polaryzacja społeczna, a w efekcie również – głęboki kryzys polityczny.

Liberał sceptyczny nie popełnia zatem błędu utożsamienia rynku z wolnością. Z czego nie wynika, że stoją one w sprzeczności. Czasami się wspierają, kiedy indziej – nie. Po II wojnie światowej w Europie Zachodniej wypracowano pewien model regulowanego wolnego rynku, który godził ze sobą (w sposób chwiejny i niedoskonały) podstawowe pragnienia ludzi: potrzebę bezpieczeństwa, dobrobytu i swobodnego działania. Powojenne państwo opiekuńcze – dziecko stosunków demograficznych czasu, gdy liczne rzesze młodych ludzi były w stanie utrzymywać świadczenia dla nielicznych starszych – wspierało wolność. Czy współczesny planetarny kapitalizm również to robi? Mam wątpliwości.

Nierówności pogłębiają się w dramatyczny sposób; stworzyliśmy społeczeństwa, w których – jak to świetnie ujął Tony Judt – doskonale wiemy, ile rzeczy kosztują, ale nie mamy pojęcia, ile są warte. Negatywne skutki wyzwolonego z pęt kapitalizmu dają zresztą o sobie znać nie tylko w ekonomii. W polityce model biznesowy internetowych tytanów z Doliny Krzemowej sprzyja fragmentacji sfery publicznej i radykalizuje konflikty społeczne („mądre” algorytmy wspierają postawy skrajne). W kulturze wszędobylskie reklamy przyuczają nas do tego, że jesteśmy tylko dwunożnym głodem, a więc że prawdziwy człowiek to… konsument. Wiele przemawia za tym, że jesteśmy dziś świadkami rozwodu rynku i sprawy wolności.

Emancypacja bez granic?

.W kulturze liberalny prometeizm ostatnich dekad sprowadzał się do nietemperowanej niczym wiary w niezależność jednostki. Wolność uczyniono wartością bezproblematyczną: być wolnym znaczy po prostu tyle, co w swobodny, pozbawiony zewnętrznych ingerencji sposób móc kształtować samego siebie. Wszelkie próby odgórnego narzucenia jednostce jakichkolwiek ograniczeń to w tej perspektywie przejaw opresji. Każdy jest niezapisaną kartą, czystą potencją, doskonale plastycznym materiałem, który można dowolnie kształtować. Człowiek to niezależne indywiduum. Tak przynajmniej twierdzili kulturowi liberalni prometeusze (dla jasności: grupa ta może, ale nie musi pokrywać się z prometeuszami ekonomicznymi, wierzącymi w wolny rynek).

Sęk w tym, że to nieprawda. Niezależna jednostka to oksymoron, sucha woda. Człowiek, jak nauczali mądrzy antyczni Grecy, to przede wszystkim zoon politikon – zwierzę społeczne, polityczne. Do tego, aby dobrze żyć – a nawet, żeby po prostu być sobą – potrzebni są mu inni ludzie. Wszyscy posługujemy się językiem, który nie jest niczyją własnością ani którego sami nie stworzyliśmy. To przy jego pomocy nazywamy nasze najbardziej intymne uczucia i doświadczenia; to za jego pośrednictwem możemy próbować zrozumieć świat. Żadnej działalności kulturalnej nie można uprawiać w oderwaniu od innych ludzi; podobnie trudno w pojedynkę zaspokoić jakąkolwiek wyższą potrzebę ludzkiego ducha. Ideał niezależności, kiedy go sobie przedstawić – syty Robinson, całkowicie swobodnie decydujący o sobie na wyspie – budzi w nas naturalny odruch sprzeciwu. Nie tak wyobrażamy sobie dobre życie.

Co więcej, ideał autokreacji, gdy spróbować wdrożyć go w praktyce, okazuje się czymś zupełnie innym, niż obiecywali jego zwolennicy. Bardziej niż radosną przygodę samostwarzania przypomina nieznośne fatum. Zmusza ono człowieka do wybrania jakiejś wersji samego siebie, nie dając mu jednak żadnych kryteriów niezbędnych do dokonania takiego wyboru. W efekcie zamiast społeczeństwa wolnych jednostek wspomniane warunki wytwarzają wspólnotę ludzi złączonych jedynie tym, że są wykorzenieni. Nie potrafiąc odpowiedzieć sobie na pytanie „kim jestem?”, przeczuwając, że jedyną zasadą rozchwianego świata, w jakim przyszło im żyć, jest zmiana, tęsknią za dawnymi, dobrymi czasami, gdy podziały były klarowne, a wszystko – na swoim miejscu. Fakt, że taka przeszłość w rzeczywistości nigdy nie istniała, nie ma znaczenia – ani dla tych, którzy czują się wykorzenieni, ani dla politycznych demagogów oferujących im wyrazistą tożsamość. Paradoksalnie fundamentalizm jest dzieckiem wykorzenienia – niechcianym, ale jednak.

Jak liberalizm, pozostając w zgodzie ze sobą, może odpowiedzieć na to wyzwanie? Mówiąc najkrócej, również w tym wymiarze powinien zastąpić prometeizm sceptycyzmem. Wolności nie powinien postrzegać jako naturalnego stanu każdej jednostki, ale raczej widzieć w niej kruchą przestrzeń, jaką ludzie czasami zdolni są wytworzyć między sobą. Tym samym nie ma ona jedynie prywatnego czy ekonomicznego charakteru, ale pozostaje zależna od wolności politycznych. Aby móc być wolnym człowiekiem, trzeba oddychać powietrzem swobodnie kształtującej się kultury, posiadać pewien podstawowy zestaw zabezpieczeń prawnych i ekonomicznych. Słowem: trzeba najpierw być obywatelem.

Dwie drogi

.W tym miejscu dochodzimy do kluczowego dla myśli liberalnej dylematu naszych czasów. Podstawowy spór między liberałami prometejskimi i sceptycznymi dotyczy bowiem samej polityki. Pokusa liberalnego prometeizmu sprowadza się w niej do wiary w możliwość końca historii, końca polityki. Zwolennicy tego poglądu wierzą, że dokonujące egzystencjalnych wyborów rządzenie da się zastąpić neutralnym administrowaniem. Wierzą, innymi słowy, w możliwość pozytywnego rozstrzygnięcia przy użyciu neutralnych reguł – wszelkich znaczących dylematów ludzkiego życia zbiorowego.

To jednak iluzja – żadne społeczeństwo w historii ludzkości nie funkcjonowało w ten sposób i – przynajmniej dopóki natura ludzka nie zostanie gruntownie przebudowana – nic się w tej kwestii nie zmieni. Człowiek jest i pozostanie zwierzęciem politycznym. Oznacza to, że wciąż będzie zadawał sobie pytania o to, jak ma żyć oraz jaki jest sens dokonywanych przez niego wyborów. Mamy prawo przypuszczać, że ludzie nigdy nie dojdą w tych kwestiach do powszechnej zgody. W efekcie czymś nieodłącznym od naszego losu pozostanie konieczność uzgadniania sprzecznych wartości i interesów, odmiennych wizji tego, jak powinniśmy dobrze i sprawiedliwie żyć. Najważniejszych zagadnień polityki nie da się w żaden sposób odgórnie rozwiązać. Dlatego liberalizm nie może być filozofią wyjścia z polityki – czy to dzięki siłom wolnego rynku, kulturowej emancypacji jednostki, czy wskutek zastąpienia polityki prawem.

Sprawa wydaje się tym poważniejsza, że nie dotyczy abstrakcyjnych rozważań. W 1989 roku można było wierzyć w to, że liberalna demokracja pozbawiona jest atrakcyjnej alternatywy. W naszych czasach nie jest to już prawdą. Ze zgiełku codziennych wydarzeń wyłania się niejasno wizja odmiennie zorganizowanego państwa nieliberalnego, które proponuję nazwać monolitycznym. Opiera się ono na mocnej władzy centralnej, która próbuje odgórnie kierować zarówno procesami ekonomicznymi, jak i całym rozwojem cywilizacyjnym kraju. Społeczeństwo zostaje w nim poddane aktywnej inżynierii społecznej przy użyciu masowych środków propagandy telewizyjnej czy prasowej. Obywateli na tyle krnąbrnych, by upierać się przy wartościach innych niż te, które propaguje władza, można zmarginalizować; a jeśli wyjdą na ulice – nauczyć jednomyślności przy użyciu pałek teleskopowych. W państwie monolitycznym demontuje się niezależne od władzy instytucje państwa, tak żeby zarówno sądy, jak i urzędy stanowiły tylko przedłużenie woli rządzących. Ujmując rzecz skrótowo: wolę stawia się tu ponad prawem. Kto wyobraża sobie, że te uwagi to oderwane od rzeczywistości krakanie liberalnej Kasandry, niech lepiej przypomni sobie gorzką polityczną lekcję starożytnych Greków. Zgodnie z nią demokracja i tyrania nie są przeciwieństwami. Oddziela je cienka, tekturowa ściana. Przejście z jednej do drugiej dokonuje się często niezauważenie, a czasami nawet przy głośnym aplauzie tłumów.

.Z tych właśnie względów krytyczne przemyślenie tradycji liberalnej wydaje mi się jednym z najważniejszych wyzwań naszych czasów. Liberalizm sceptyczny, za którym się opowiadam, to filozofia polityki. Liberalizmy prometejskie (w swoich różnych postaciach, bo nie tworzą one jednorodnego bloku) są natomiast antypolityczne. Unieważniają pytanie o dobre życie i dobre społeczeństwo na rzecz dyskusji o prawach: tych, które mają być zagwarantowane jednostkom albo podmiotom gospodarczym. Wolność rozumieją wąsko jako brak zewnętrznej ingerencji w ludzkie działania. Proponują, aby pojedynczego człowieka pozostawić samemu sobie: w kulturze, by swobodnie stwarzał swoje „ja”; w ekonomii – by wypracował swoją pozycję materialną. Każdy ma więc być kowalem swojej tożsamości i swego losu. W obydwu przypadkach popełnia się ten sam błąd, zapominając o politycznej naturze człowieka. O tym, że – jak zauważył już Arystoteles – poza zbiorowością żyć mogą tylko bogowie albo zwierzęta. Tylko liberalizm, który ma to w pamięci, może skutecznie stawić czoło dzisiejszym wyzwaniom.

Jan Tokarski

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 22 maja 2021
Fot. Yves HERMAN / Reuters / Forum