Maciej SZLINDER: Państwo powinno w większym stopniu przejąć inicjatywę w kształtowaniu gospodarki

Państwo powinno w większym stopniu przejąć inicjatywę w kształtowaniu gospodarki

Photo of Maciej SZLINDER

Maciej SZLINDER

Filozof, ekonomista, doktor nauk humanistycznych, polityk, prezes Polskiej Sieci Dochodu Podstawowego, członek Zarządu Krajowego Partii Razem.

zobacz inne teksty Autora

Polskie państwo dobrobytu

Aby osiągnąć nowoczesne państwo dobrobytu należy zlikwidować umowy śmieciowe i zapewnić bezpieczeństwo ekonomiczne i socjalne, stawiając je na dwóch nogach. Pierwszą z nich są powszechne świadczenia pieniężne. Drugą zaś dobrze funkcjonujące usługi publiczne – pisze Maciej SZLINDER

Państwo opiekuńcze w XXI wieku

.Z ogromną przyjemnością przeczytałem artykuł prof. Ryszarda Bugaja „Czy Polska może stać się państwem dobrobytu” („Wszystko co Najważniejsze” nr 27 [LINK]). Zgadzam się w pełni z przedstawioną w nim krytyczną oceną zaniedbań i ideologicznych skrzywień wszystkich dotychczasowych rządów III RP w zakresie prób kształtowania modelu państwa opiekuńczego w naszym kraju. Cenię od lat jasny, krytyczny stosunek prof. Bugaja zarówno do doktryny, jak i praktyki neoliberalizmu, a także głośne mówienie o negatywnych skutkach bardzo dużych nierówności w naszym kraju. Podpisuję się pod opisem dynamiki rozwoju polskiego państwa opiekuńczego, a także szeregiem szczegółowych obserwacji związanych z jego problemami, choćby wskazaniem na funkcję wcześniejszych emerytur jako „furtki do ucieczki” od bezrobocia czy rolę reformy ubezpieczeń społecznych w poprawie pozycji pracowników o wyższych dochodach.

Prof. Bugaj słusznie obciąża odpowiedzialnością za psucie polskiego systemu podatkowo-świadczeniowego zarówno PiS (obniżka i zmniejszenie regresji PIT), SLD (podatek liniowy dla samozatrudnionych), jak i PO (rozpowszechnienie umów śmieciowych). Trafna wydaje mi się także diagnoza zyskania władzy przez PiS, oparta na właściwym zrozumieniu uwarunkowań i emocji społecznych dominujących w polskim społeczeństwie po kryzysie 2008 roku. W pełni popieram również postulowane w końcowej części tekstu zmiany dotyczące systemu podatkowego (rezygnacja z liniowego PIT, podniesienie najwyższej stawki PIT, zintegrowanie dochodów z pracy i dochodów „kapitałowych”).

Uwzględniając wskazany powyżej zakres zbieżności między naszymi stanowiskami (co nie powinno dziwić, jeśli się weźmie pod uwagę lewicową identyfikację obu autorów), można potraktować niniejszy tekst jako swoiste uzupełnienie artykułu prof. Bugaja, uwypuklające nieco inne aspekty tej samej historii. Ponieważ zbieżność nie jest jednak całkowita, druga część tekstu ma charakter bardziej polemiczny i wskazujący pewne napięcia obecne w ramach polskiej lewicy społecznej.

Prekursorzy i kontynuatorzy

.W 2002 roku zapytano ikonę neoliberalizmu Margaret Thatcher o jej największe osiągnięcie. Thatcher odpowiedziała, że byli nim „Tony Blair i Nowa Partia Pracy. Zmusiliśmy przeciwników do zmiany zdania”. To właśnie Blair był w zakresie polityki gospodarczej kontynuatorem dziedzictwa Thatcher. Warto pamiętać, że nie tylko w Wielkiej Brytanii mieliśmy do czynienia z przyjęciem doktryny neoliberalnej przez partie socjaldemokratyczne i centrolewicowe. Wydarzyło się to także m.in. w Stanach Zjednoczonych (Partia Demokratyczna za prezydentury Billa Clintona), Niemczech (SPD za rządów Gerharda Schroedera), Hiszpanii (Partia Socjalistyczna za rządów José Luis Rodrígueza Zapatero) czy w Polsce (SLD za rządów Leszka Millera).

Na marginesie warto zwrócić uwagę, że sam termin „zapateryzm”, w Polsce odmieniany przez prawicę przez wszystkie przypadki jako przykład kulturowej walki z katolicyzmem czy Kościołem (czyli po prostu skuteczne próby rozdziału Kościoła od państwa), w samej Hiszpanii kojarzy się raczej z radykalną polityką zaciskania pasa będącą reakcją na kryzys gospodarczy 2008 roku. Pokazuje to, w jak dużym stopniu polska debata publiczna skupiona jest na różnicach kulturowych, a nie na problemach społeczno-gospodarczych.

Thatcher we wspomnianym wyżej cytacie nieprzypadkowo powiedziała o „zmuszeniu” do zmiany zdania. Reagan celowo wprowadzał strategię „zagłodzenia bestii” w stosunku do budżetu państwa. Oznaczało to znaczące obniżanie podatków, a tym samym wpływów do budżetu federalnego, które miało wymusić na Kongresie cięcia wydatków. Wywołany przez Reagana deficyt (wynikający zarówno z obniżek podatków, jak i wzrostu wydatków zbrojeniowych) był również presją dla jego następców w Białym Domu na redukowanie amerykańskiego państwa opiekuńczego.

Rosnące deficyty budżetowe w trakcie prezydentury Ronalda Reagana pokazują, że nie do końca dla neoliberałów to „równowaga budżetowa uzyskuje rangę nadrzędną”. Oczywiście jej zachowywanie w dłuższym okresie jest niezbędne, skoro postrzega się państwo jako podmiot nieróżniący się specjalnie od gospodarstwa domowego. Jednak w trakcie różnych rządów neoliberalnych była ona naruszana wielokrotnie, co wydaje się odbierać jej priorytetową wagę. Takiej wagi nie ma również wzrost gospodarczy, tak często obecny na ustach neoliberalnych polityków czy doradców. Dość powiedzieć, że od lat 70. niemal każda następna dekada przynosi niższy poziom globalnego wzrostu gospodarczego. Natomiast wskaźnikiem, który niewątpliwie spadał do drugiej połowy lat 70., a następnie przestał spadać (a w największych krajach zachodnich zaczął nawet wyraźnie rosnąć), jest stopa zysku. To właśnie ten wskaźnik, najistotniejszy z perspektywy kapitału, leży w największym stopniu na sercu zwolenników neoliberalnej polityki gospodarczej, co pokazuje jej stricte klasowy charakter.

Pod stworzoną przez Reagana presją na zmniejszenie deficytu budżetowego ugiął się Bill Clinton. Co więcej, poszedł w tym kierunku o krok dalej. Demokratyczny prezydent porzucił wyborcze obietnice dotyczące reformy systemu ochrony zdrowia, a także planów pobudzania gospodarki i skupił się na zmniejszeniu deficytu poprzez cięcia wydatków socjalnych, prywatyzacje, deregulacje kluczowych sektorów (telekomunikacja, finanse), a także wycofanie się z regulacji chroniących pracowników, konsumentów i środowisko naturalne. Clinton doprowadził do niespotykanej w Stanach Zjednoczonych od lat 60. XX wieku nadwyżki budżetowej. Dokonał tego jednak kosztem ograniczenia państwa opiekuńczego.

Workfare, czyli neoliberalny przymus pracy

.Jedną z najważniejszych zmian w kadencji Clintona było zapowiadane skończenie „z opieką społeczną, jaką znamy”. Oznaczało to wprowadzenie systemu workfare, czyli uzależnienia pomocy pieniężnej państwa od gotowości beneficjentów do podjęcia pracy najemnej. W ślady Clintona poszły także inne rządy, w tym szczególnie w pierwszej dekadzie XXI wieku rząd G. Schroedera, który wprowadził podobne zmiany w ramach różnych odsłon programu Hartz. W większości państw zwrot w kierunku wymuszania pracy zarobkowej przez systemy zabezpieczenia społecznego dokonał się dzięki kompromisowi największych partii wywodzących się z centrolewicy „trzeciej drogi” i centroprawicy.

Zwrot w kierunku coraz bardziej restrykcyjnej polityki społecznej wynikał bezpośrednio z wcześniejszych decyzji związanych z uelastycznianiem i deregulacją rynków pracy, a także z odejścia od polityki pełnego zatrudnienia. Działania te doprowadziły do nadmiernego obciążenia systemu ubezpieczeniowego, a także systemu pomocy społecznej dla najuboższych. W większości państw zachodnich prowadziło to do zaostrzenia warunków uprawniających do otrzymywania zasiłków dla bezrobotnych, zmniejszania wysokości świadczeń i/lub skracania okresów ich przysługiwania. Wzmocniły się tendencje do stosowania kryterium dochodowego i kierowania środków wyłącznie do osób zdefiniowanych za jego pomocą jako ubogie.

Niestety ze świadczeniami opartymi na kryterium dochodowym wiąże się szereg problemów. Są one przede wszystkim stygmatyzujące (bo skierowane wyłącznie do ubogich). Właśnie w wyniku wstydu (a także braku informacji i skomplikowania procedur) wiele osób uprawnionych do tego typu świadczeń ich nie pobiera. Wpływa to na ich ograniczoną skuteczność w zmniejszaniu problemu ubóstwa. Co więcej, problemy wywołuje samo ustalenie wysokości świadczeń. Im niższe świadczenia, w tym mniejszym stopniu łagodzą problem biedy, więc nie realizują swojej funkcji. Jednak im są wyższe, tym bardziej tworzą tzw. pułapkę ubóstwa. Pułapka ta polega na tym, że zmniejsza się opłacalność podejmowania zatrudnienia lub starań na rzecz zwiększania swoich dochodów. Wynika to z faktu, że przekroczenie kryterium dochodowego prowadzi do utraty świadczenia. Ten efekt z kolei tworzy presję społeczną i polityczną na obniżanie świadczeń lub ograniczanie dostępu do nich. Podobną dynamikę można było zaobserwować również w przypadku zasiłków dla bezrobotnych. Tym samym odpowiednio wysokie i dostępne świadczenia oparte na kryterium dochodowym (lub zasiłki dla bezrobotnych) są niestety rozwiązaniami wysoce niestabilnymi politycznie (w przeciwieństwie do powszechnych świadczeń czy powszechnych usług publicznych).

Wiele krajów zachodnich poszło właśnie drogą skomplikowania procedur umożliwiających uzyskanie świadczeń. Bezrobotni w coraz większym stopniu zmuszani byli do wypełniania rosnącej liczby formularzy, zdobywania zaświadczeń, uczestniczenia w rozmowach kwalifikacyjnych, a także, nierzadko nietrafionych, szkoleniach. Czas i wysiłek potrzebny do utrzymania zasiłków zaczęły niebezpiecznie zbliżać się do nakładów związanych z wykonywaniem pracy zawodowej w pełnym wymiarze czasu pracy.

Nieodzownym elementem aksjologicznej podbudowy tych działań była indywidualizacja odpowiedzialności za bezrobocie czy ubóstwo. Ta tendencja była bardzo widoczna również w Polsce. Od lat 90. większość mediów głównego nurtu tłumaczyła, że bezrobotni nie mają pracy, bo są nieporadni, leniwi, przyzwyczajeni do łatwego dostępu do miejsc pracy rodem z poprzedniego systemu. Winny był homo sovieticus, a nie systemowe reformy likwidujące zakłady przemysłowe czy wycofanie się państwa z zadań z zakresu polityki gospodarczej i społecznej. Tadeusz Syryjczyk, minister przemysłu w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, wielokrotnie powtarzał zdanie jednego z ojców neoliberalizmu Gary’ego Beckera, że „najlepszą polityką przemysłową jest jej brak”. Obecna w debacie publicznej skłonność do obciążania jednostek wyłączną odpowiedzialnością za swoje trudne położenie znajdowała również odzwierciedlenie w podejściu instytucji państwa do problemu bezrobocia. Zamiast systemowo zadbać o wyższe zatrudnienie (także bezpośrednio przez zatrudnianie w sektorze publicznym), szkolono bezrobotnych ze sztuki autoprezentacji i pisania CV, tak jakby magicznie od upowszechnienia takich kompetencji miała zwiększyć się liczba miejsc pracy. Refleksja nad stopniem „zatrudnialności” konkretnych jednostek przesłoniła namysł nad polityką pełnego zatrudnienia.

Drugim po indywidualizacji filarem koncepcji workfare jest specyficznie rozumiana zasada wzajemności wraz z wąskim pojmowaniem tego, czym jest „praca”. Zasada ta zakłada, że nie można dostawać „czegoś w zamian za nic”, przy czym wkład uprawniający do pomocy państwa jest tu zredukowany wyłącznie do pracy najemnej. Z jednej strony taka zasada jest oparta na hipokryzji, ponieważ obowiązek pracy dotyczy wyłącznie osób biednych, a nie niepracujących zarobkowo bogatych żyjących z (nierzadko odziedziczonego) majątku. A to osoby zamożniejsze w większym stopniu korzystają z infrastruktury zapewnianej przez państwo. Z drugiej strony, co kluczowe, ograniczanie pozytywnego wkładu społecznego jedynie do pracy zarobkowej ignoruje fakt, że większość pracy wykonywanej na naszej planecie ma charakter nieopłacany. Praca opiekuńcza i domowa (głównie kobiet), praca na rzecz lokalnych społeczności, wolontariat, aktywizm społeczny i polityczny są wykluczone z takiego wąskiego rozumienia pracy. Są one jednak z pewnością nie mniej istotne z perspektywy podtrzymywania istnienia, trwania i właściwego funkcjonowania ludzkich społeczeństw i ich gospodarek. Ignorowanie tego faktu wynika z przyswojenia stricte kapitalistycznego podziału na pracę produkcyjną (czyli prowadzącą do wytwarzania wartości w sensie ekonomicznym) i nieprodukcyjną lub patriarchalnego przedkładania męskiego punktu widzenia nad aktywność i doświadczenia kobiet.

Ideologiczna nostalgia

.Niewątpliwie zgodzić należy się z twierdzeniem prof. Bugaja, że ostatecznie nasze oceny co do zależności między zakresem i formami opiekuńczości państwa a ich skutkami dla rozwoju gospodarki mają charakter polityczny. Interpretacja danych empirycznych zawsze przechodzi przez aparat złożony z naszych wartości, które pozwalają oceniać jakieś zdarzenia jako korzystne lub niepożądane. Pewna odmienność aparatu skłania mnie do nieco odmiennych obaw związanych z próbami przebudowy polskiego państwa opiekuńczego. Prof. Bugaj wskazuje tutaj na „zlekceważenie uwarunkowań wynikających z konsekwencji kryzysu pandemicznego”, w ramach których wymienia „ogromne zadłużenie i prawdopodobne wysokie koszty jego obsługi” po okresie pandemicznym. Obawy te wydają się zdecydowanie przesadzone. Od początków neoliberalnej fazy kapitalizmu mamy do czynienia z nasileniem częstotliwości kryzysów. Ta tendencja prawdopodobnie będzie się w najbliższych dekadach jedynie nasilać. Kryzysy gospodarcze, wywołane kolejnymi pandemiami, niestabilnością sektora finansowego czy katastrofą klimatyczną, będą coraz częstsze. W tak niestabilnym świecie to państwo jest instytucją najbardziej godną zaufania. Dlatego to państwo ma znacznie większe szanse na tanie zadłużanie się niż jakiekolwiek podmioty prywatne. Warto również poważnie przemyśleć, na ile śmielej można korzystać z mechanizmu kreacji pieniądza i finansowania wydatków rządowych bezpośrednio przez bank centralny. To nie deficyt czy dług publiczny są realnym problemem, ale skrajne marnotrawstwo społeczne, skazujące więcej osób na choroby, śmierć (niedofinansowana ochrona zdrowia), biedę (brak skutecznego systemu zabezpieczenia społecznego) i zadłużenie prywatne (nieporównywalnie poważniejsze w skutkach niż dług sektora finansów publicznych).

Drugim zagrożeniem jest zdaniem prof. Bugaja „nowa ideologizacja” reformatorskich postulatów, biorących pod uwagę potrzebę „dostarczenia środków utrzymania nie tylko bezrobotnym z przymusu, ale i tym, którzy po prostu pracować nie będą chcieli”. Chodzi oczywiście o koncepcję bezwarunkowego dochodu podstawowego. I tutaj pojawiają się w artykule co najmniej trzy nieporozumienia. Po pierwsze, nie jest do końca prawdą, że koncepcja ta wyrasta z przekonania, „że gospodarki rozwijać się będą przy malejącym popycie na pracę”. To jedynie jedno z uzasadnień dochodu podstawowego, niepodzielane zresztą przez wszystkich jego zwolenników (w tym niżej podpisanego). Co najmniej równie ważne są uzasadnienia odwołujące się choćby do analizy wad obecnych i przeszłych systemów zabezpieczenia społecznego, adekwatności rozwiązań względem przemian systemu kapitalistycznego czy głębszego rozumienia istoty praw człowieka i szerszego ujmowania ludzkiej pracy. Po drugie, stanowczo przesadzone jest twierdzenie, jakoby dochód podstawowy miał „zastąpić wszelkie dotychczasowe świadczenia, przyznawane indywidualnie na podstawie różnych kryteriów”. Jest ono prawdziwe w stosunku do świadczeń łagodzących ubóstwo (zbędnych dzięki zapobieganiu ubóstwu przez dochód podstawowy), ale już z pewnością nie do świadczeń związanych choćby z posiadanymi niepełnosprawnościami. Wreszcie nie do końca zasadny jest zarzut, jakoby zwolennicy tej idei nie widzieli „ani problemu sfinansowania wypłat dochodu podstawowego, ani negatywnych następstw w sferze motywacji do pracy”. Oba te elementy są najważniejszymi aspektami debaty na temat dochodu podstawowego, zarówno w Polsce, jak i poza granicami naszego kraju. Padały w ich ramach liczne wyczerpujące odpowiedzi i propozycje. Ufam, że zarzuty te wynikają z wciąż mało nagłośnionej polskiej dyskusji na ten temat.

Osobiście dostrzegam znacznie większe zagrożenie w kurczowym trzymaniu się rozwiązań, które wykazały w przeszłości swoje mankamenty, a także w wąskim ujmowaniu pracy ludzkiej i fetyszyzowaniu pracy najemnej. Z pewnością niezwykle ograniczające dla rozwoju polskiego państwa dobrobytu jest również silnie zakorzeniona w społecznej świadomości obawa przed długiem publicznym i przekonanie o słuszności działań na rzecz zrównoważonego budżetu państwa. Tego typu „ideologiczna nostalgia” oparta jest na założeniu, że możliwy i pożądany jest powrót do modelu państwa opiekuńczego rodem z powojennego złotego wieku kapitalizmu. Czyli do modelu opartego na systemie ubezpieczeniowym, dominującej roli przemysłu, wielkich zakładach pracy z silnymi zakładowymi związkami zawodowymi, silnej tożsamości zawodowej, a także tradycyjnym, dyskryminującym kobiety podziale ról w gospodarstwie domowym.

Postulowanie takiego powrotu wydaje mi się oderwane od dokonanych zmian technologicznych, społecznych i środowiskowych, ale co ważniejsze, wcale nie byłby on czymś korzystnym. Państwo powinno z pewnością w znacznie większym stopniu przejąć inicjatywę w kształtowaniu środowiska gospodarczego, także poprzez publiczne inwestycje w przemysł (choćby ten dotyczący nowych technologii). W obliczu dziejącej się już katastrofy klimatycznej niezbędne są również ogromne nakłady na przeprowadzenie w Polsce transformacji energetycznej. Jednak z perspektywy skali zatrudnienia wciąż dominującym sektorem będzie sektor usług. Ważne, by w jego ramach państwo swoimi działaniami wspierało tę ich część, która jest społecznie najbardziej potrzebna i coraz bardziej pilna (choćby z perspektywy demograficznej), czyli usługi opiekuńcze. Zakłady pracy są dzisiaj w większości znacznie mniejsze niż w czasach „złotego wieku”, co wymusza zmianę strategii związków zawodowych w kierunku organizacji ponadzakładowych, ale też ponadbranżowych. Nie widać także powodu, dla którego dominujące elementy tożsamości miałyby być powiązane z konkretnym zawodem czy pracą najemną w ogóle, a nie z aktywnościami podejmowanymi w czasie wolnym, życiem lokalnej wspólnoty czy funkcjonowaniem w sieciach społecznych (tworzonych zdalnie) ludzi o podobnych zainteresowaniach, praktykach lub poglądach. Wspierać należy również tendencję w kierunku wzmacniania pozycji kobiet i zmniejszania ograniczeń wynikających z patriarchatu.

.Czy to oznacza, że musimy pogodzić się z właściwym neoliberalnej fazie kapitalizmu (i większym niż w epoce powojennej) poziomem niepewności? W żadnym razie. Na rynku pracy należy zlikwidować umowy śmieciowe (np. poprzez wspominane przez prof. Bugaja pełne oskładkowanie umów cywilnoprawnych). Należy zapewnić podstawowe bezpieczeństwo ekonomiczne i socjalne, stawiając je na dwóch nogach. Pierwszą z nich są powszechne świadczenia pieniężne (dochód podstawowy, emerytura obywatelska, świadczenia dla osób z niepełnosprawnościami – związanymi nie ze zdolnością do pracy, ale z utrudnieniem w funkcjonowaniu w społeczeństwie). Drugą zaś dobrze funkcjonujące usługi publiczne: ochrona zdrowia, edukacja, usługi opiekuńcze, transport publiczny i mieszkalnictwo. Nowoczesne państwo dobrobytu powinno pewnie stać na obu tych nogach, by skutecznie mierzyć się z wyzwaniami współczesności.

Maciej Szlinder
Teksty polemiczne z tekstem prof. Ryszarda Bugaja publikujemy w dziale “Polskie państwo dobrobytu”[LINK].

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 27 marca 2021
Fot. Robert WOZNIAK / Forum