
Wojna narracji, coraz bardziej przez nas przegrywana
To nie jest niestety współzawodnictwo czysto akademickie. Poprzez narrację historyczną buduje się sympatie lub antypatie, manipuluje się opinią publiczną, wpływa na regulacje unijne, na ruch turystyczny i chęć wywiązania się z sojuszniczych, militarnych zobowiązań poszczególnych społeczeństw – pisze Jarosław OBREMSKI
Koniec lat 80. Wykład Normana Davisa u dominikanów i oburzenie słuchaczy po stwierdzeniu, że dla Brytyjczyków Tybet jest bliżej niż Polska. Nasze niepogodzenie. Jak to, my, Polacy, to przecież kultura zachodnia, cywilizacja śródziemnomorska. Gdzie Tybet? A jednak.
Żelazna kurtyna wyrzuciła nas na następne 50 lat z zachodniego obiegu nauki i kultury. Na następne – bo kiedy w XIX wieku klarowały się narodowe narracje historyczne, naszego państwa nie było. Co więcej, XVIII wiek z francuskim oświeceniem zastąpił pogardzany obraz dzikusa z Afryki niezdolnymi do utworzenia państwowości ludami Europy Środkowej i Bałkanów.
To funkcjonuje do dziś. Wystarczy przypomnieć sobie film „Nasze matki, nasi ojcowie”, w którym wszyscy Słowianie, w tym partyzanci, przedstawiani są jako pijane prymitywy. Niemiecki zbrodniarz jest za to domyty i w czystych butach. Tymczasem przedstawiciele naszej części Europy są brudni i zabłoceni. Zresztą szukanie źródeł przez historyków światowych musi odbywać się, z powodu niszowości języka polskiego, w obrębie piśmiennictwa niemieckiego i angielskiego.
Zauważmy: XIX-wieczna historia pisana po niemiecku nie mogła być przychylna Polsce, a XX-wieczna w języku angielskim to często świadectwo emigrantów z 1968 roku, niejednokrotnie ze specyficznym spojrzeniem na II wojnę światową, żołnierzy wyklętych i komunizm.
Co więcej, najsilniejsze kraje europejskie do 1968 r. zbudowały na nowo swoją mitologię po II wojnie światowej, z niemieckim „przepracowaniem winy”. Późniejsza moda na „słabe myślenie” i dekonstrukcje w mniejszym stopniu zagrażała ich tożsamości. Po 1989 r. ustawiało to nas w kontrze do tych w naszym narodzie, co ulegając modzie czy własnym liberalnym przekonaniom, postrzegali europejskość w kategoriach rezygnacji z mocnych, narodowych czy patriotycznych narracji. To trochę jak z autostradami zbudowanymi w starej części UE bez obostrzeń środowiskowych, do których przestrzegania my jesteśmy zobowiązani. Sugerowana dekonstrukcja bez wcześniejszego przemyślenia wspólnotowości pozbawiała nas soft poweru i ułatwiała emigrację. To nie tylko nasz problem, ale i Litwy czy Rumunii.
Po 1989 r., gdy już rozważaliśmy historię, ponieważ był to czas, kiedy „wybieraliśmy przyszłość”, to było to wewnątrzpolskie wypełnianie białych plam. Otwarta dyskusja o sensie powstania warszawskiego czy odkrywanie żołnierzy wyklętych. Wiedzieliśmy co prawda od czasów „Solidarności” o niebanalności i powabie naszej historii, lecz brakowało nam fantazji, energii i pieniędzy, by to wykorzystać.
W końcu niektórzy z nas zaczęli dostrzegać, że polityka historyczna jest elementem uzupełniającym dyplomację Niemiec, Francji, Rosji i Izraela. Jej brak nas osłabiał, a w pewnym uproszczeniu pozwalał wręcz bezkarnie szyć nam buty „współsprawców mordów II wojny światowej”.
Ciekawym elementem klęski narracyjnej naszej części Europy były uroczystości 200. rocznicy urodzin Marksa. Ewidentny dowód, że nasza wrażliwość i nasze doświadczenie cierpienia w komunizmie, mimo że dołączyliśmy w 2004 roku do UE, nie zaistniały. To Zachód ma wciąż monopol na moralne oceny i osąd historyczny.
A to nie jest niestety współzawodnictwo czysto akademickie. Poprzez narrację historyczną buduje się bowiem sympatie lub antypatie, manipuluje się opinią publiczną. To także może mieć wpływ na regulacje unijne, na ruch turystyczny i chęć wywiązania się z sojuszniczych, militarnych zobowiązań. Jeżeli ponadto zauważymy, że w naszym unijnym kociołku czasami „inni szatani są czynni” i za pośrednictwem trolli internetowych wpływają na europejską opinię publiczną, to wreszcie dostrzegamy powagę sytuacji.
Oczywiście coś się zmienia. Boris Johnson wspomina 1 września w zgodzie z polskim spojrzeniem nie dlatego, że nosi w sobie wstyd za porzucenie sojuszników, lecz dlatego, że musi się liczyć z głosem polskiej opinii publicznej w Wielkiej Brytanii i polityką polską po brexicie. Naszą szansą jest również to, że głos polskich emigrantów może zadecydować o wyniku wyborów prezydenckich w USA. Wreszcie wobec słabości polskiego punktu widzenia w Hollywood, w którym bohaterem może być skrajnie antypolski von Stauffenberg, musimy umiejętnie wykorzystywać w narracji historycznej nasz towar eksportowy: gry komputerowe.
.W erze przesunięcia polityczności z ekonomii na wzmożenie moralne konieczność słusznego lub niesłusznego przepraszania za przeszłość z późniejszymi konsekwencjami materialnymi spójna polityka ponad podziałami wydaje się koniecznością. Trzeba jednak pamiętać, że w zderzeniu z innymi opowieściami bardzo często jest to gra o sumie zerowej. Również dlatego nie jest i nie będzie łatwo. Pocieszyć się możemy tylko tym, że innym krajom naszego zakątka będzie jeszcze trudniej.
Jarosław Obremski