Czy zrobią z Trumpa Obamę?
„It’s Time for the Elites to Rise Up Against the Ignorant Masses” (autor: James Traub, „Foreign Policy”, czerwiec 2016). Biorąc pod uwagę treść tego artykułu, tytuł przetłumaczyć należy tak: „Już czas, aby elity przyp… głupiej hołocie”. Przed wyborami tego rodzaju tekstów było dużo. Teraz jest ich jeszcze więcej – pisze Jerzy Jacek PILCHOWSKI
Rok 2008. Kilka milionów Amerykanów traci domy, a kilkadziesiąt milionów traci część swoich oszczędności. Przy okazji Wall Street przeforsowała przyjęcie ustawy „Troubled Asset Relief Program” i budżet państwa przekazał oficjalnie bankierom 475 miliardów dolarów. Nieoficjalnie było tego około 700 miliardów. Ostatnią nadzieją białych był w tej sytuacji Obama. Zaczęły się też krystalizować skierowane przeciwko establishmentowi ruchy społeczne. Na uczciwej prawicy powstała (2009) Tea Party. Na uczciwej lewicy powstał (2011) ruch Occupy Wall Street. Kontratak mediów masowego rażenia był standardowy. Przez pewien czas przedstawiano Tea Party jako sfrustrowanych rasistów, a OWS jako sfrustrowanych anarchistów. Następnie zapadła cisza, co miało być dowodem na to, że bunt się wypalił. A większość jak to większość, dała Obamie drugą szansę. Establishment odtrąbił wtedy zwycięstwo i Alan Greenspan (FED), Ben Bernanke (FED), Timothy Geithner (nowojorski oddział FED-u), Lloyd Blankfein (Goldman Sachs), Richard Fuld (Lehman Brothers), Henry Paulson (minister finansów w rządzie Busha juniora), etc., nie zostali postawieni przed sądem. W efekcie po czasach Obamy zostaną tylko zdjęcia zrobione na polach do gry w golfa.
Rok 2016. Ameryka odrzuciła establishment. Prawybory w Partii Demokratycznej wygrała Hillary Clinton. Radość demokratów mąciła plotka, że prawdziwe nazwisko Clintonowej to Gramm-Leach-Bliley. [W czasie prezydentury Billa Clintona weszła w życie ustawa Gramm-Leach-Bliley (1999). Unieważniła ona ustawę Glass-Steagall (1933), blokującą możliwość łączenia banków inwestycyjnych z bankami komercyjnymi. Dzięki temu Wall Street mogła bardziej bezczelnie stosować zasadę „Zbyt duży, aby upaść” oraz „Zyski nasze. Koszty wasze”]. Powszechne było również przekonanie, że demokraci mają plan „A”: 2 kadencje — Hillary Clinton, 2 — Chelsea Clinton, oraz plan „B”: 2 — Hilary Clinton, 2 — Jeb Bush i 2 — Chelsea Clinton.
Początek prawyborów w Partii Republikańskiej też wyglądał komicznie. Grupa ratlerków szarpała się za nogawki. Nie trwało to długo. W miasteczku pojawił się szeryf. Media przedstawiały Trumpa jako zblazowanego miliardera, któremu znudziły się konkursy piękności i postanowił bawić się w politykę. To był poważny błąd. Ludzie odbierali to jako próbę decydowania ponad głowami wyborców, komu wolno, a komu nie wolno być politykiem. Największym sojusznikiem Trumpa była jednak Hillary Clinton. Mówiąc o niej „nasty woman” („paskudna baba”), Trump trafił precyzyjnie w to, co myśli o niej konstytucyjna większość Amerykanów. I Amerykanek też.
Po zwycięstwie Trumpa do politycznego słownika wróciło słowo „lokalizm”. Historia tego pojęcia wiąże się z wielkim argentyńskim kryzysem w latach 1998 – 2003. Argentyna zbankrutowała. Zdematerializowano międzynarodowe pożyczki i na ich spłacenie postanowiono sprywatyzować argentyńskie bogactwa naturalne i znajdujące się we władaniu państwa nieruchomości. Masowo zamykano przedsiębiorstwa i wielkie gospodarstwa rolne. W miastach słychać było płacz. Na przedmieściach i na prowincji zaczęły dziać się rzeczy nieprzewidziane. Z inicjatywy związków zawodowych pracownicy przejmowali zamykane zakłady i gospodarstwa. Były to gesty rozpaczy, ale okazało się szybko, że działania w stylu „My zrobimy dla was 5 km płotu, a wy dacie nam za to 30 krów” pozwalają ludziom żyć. Co ciekawsze, coraz częściej żyło się im lepiej niż w czasach, gdy pracowali dla wielkich korporacji. Odezwały się więc żądania użycia siły, aby zagwarantować zwrot „zagrabionego” majątku. Pracownicy deklarowali zwrot zakładów — pod warunkiem podpisania nowych umów zbiorowych, które będą gwarantowały wzrost płac i zatrudnienie. Kryzys skończył się w taki sposób, że wilk był syty i owca cała.
Wróćmy do Trumpa. Amerykańscy lokaliści nie chcą przejmowania zakładów. Postulują tylko odwrót od niekontrolowanego obiegu pieniędzy, towarów i skuteczne opodatkowanie wielkich korporacji. Lokaliści potrafią też skutecznie przeciwstawić się neoliberalnej propagandzie. Dla przykładu, hasło „Lokaliści to pacyfiści” może się nam wydawać absurdalne. Większość Amerykanów wie jednak, w kogo mierzyły takie „podmioty gospodarcze”, jak np. Pinkerton National Detective Agency. Bardzo skuteczne jest też określenie „emisja pieniędzy w formie długu”. Każdy, jeśli tylko chce, jest przecież w stanie zrozumieć sprzeczność w tym, że nie ma pieniędzy na podwyżki dla pracowników, ale są pieniądze na lichwiarskie pożyczki.
Zastanówmy się nad kilkoma faktami i faktami medialnymi, które wpłyną na to, w którą stronę potoczy się historia.
„Security briefings”. Zebrania z szefami służb specjalnych odbywają się w Białym Domu każdego dnia rano. To prosty mechanizm dyktowania prezydentowi, czym ma się danego dnia zajmować. Każdy człowiek składa się bowiem z tego, co je, i z tego, co wie. Trump rozkazał znaczne skrócenie tych zebrań. Zapowiedział też zmiany na średnim szczeblu zarządzania służbami. Zabulgotało! Prezydent może dowolnie wymieniać szefów służb, ale podnoszenie ręki na średni szczebel to wbijanie osinowego kołka w serce różnego rodzaju agentur wpływu.
Rosja. Ciepłe słowa Trumpa pod adresem Rosji nie powinny nikogo dziwić. Każdy nowy prezydent musi w taki lub inny sposób mówić, że nie chce wojny nuklearnej. Nie zapominajmy jednak, że ważnym punktem programu Trumpa jest znaczące wzmocnienie amerykańskiej siły militarnej. Nie powinniśmy też zapominać, że ci, którzy krytykują teraz Trumpa, to ci sami ludzie, którzy chwalili Obamę za reset w stosunkach z Rosją. W realu o tym, jaka będzie amerykańska polityka w stosunku do Rosji, zadecydują fakty, które się jeszcze nie wydarzyły.
Gospodarka. Ameryce potrzebny jest nowy „New Deal”. Trump obiecał skierować dużo pieniędzy na naprawę dróg, mostów, rurociągów, linii kolejowych i sieci wysokiego napięcia. Bez tego nie będzie realnego wzrostu zatrudnienia i zarobków. Trump chce również ograniczać nieograniczoną niczym międzynarodową wymianę handlową. Wiadomo przecież, że kraje, które mają w czarnej dziurze neoliberalne dogmaty globalistów, i korporacje, które mają swoje siedziby na Jowiszu, bogacą się z szybkością światła.
Imigracja. Dyskusja o tym, czy możliwość osiedlania się w Ameryce jest prawem, czy przywilejem, trwa od zawsze. Liczba nowych imigrantów przekroczyła jednak masę krytyczną i Trump będzie musiał obietnicy wybudowania muru dotrzymać. Neoliberałowie zrobią wszystko, aby do tego nie dopuścić. Utrudni im to bowiem budowanie, przy pomocy taniej siły roboczej, drugiej wieży Babel.
Media. Literacko-erystyczny poziom tekstów publikowanych w „The New York Times” i w „The Wall Street Journal” jest wysoki. Pisma te są adresowane do „political junkies”, czyli ludzi, którzy mają ukształtowane poglądy i obsesję na tle politycznym. W efekcie realny wpływ NYT i WSJ na szeroko rozumianą opinię publiczną systematycznie maleje. Podobny proces można obserwować w telewizji. Punktem zwrotnym była telewizyjna debata: William F. Buckley vs. Gore Vidal. Był to pamiętny rok 1968. Buckley reprezentował prawicę, Vidal lewicę. Obaj byli intelektualistami starej daty i na początku tej debaty starali się być poważni. Emocje sięgnęły jednak zenitu i dyscyplina intelektualna została przez obu wyrzucona do kosza. Najpierw Vidal nazwał Buckleya kryptofaszystą. W odpowiedzi Buckley nazwał Vidala „homoseksualistą”. Słowo to ująłem w cudzysłów, gdyż Buckleyowi chodziło o coś więcej niż homoseksualizm Vidala. Wskazał w ten sposób, że najważniejszą sprawą dla nowej lewicy jest, aby kolor skarpetek pasował do koloru krawata. Od tego czasu dorastało pokolenie, dla którego podstawowym źródłem wiedzy jest internet. Trump to pierwszy amerykański prezydent, który komunikuje się z ludźmi za pomocą Twittera. Lakoniczność tweetów utrudnia mediom interpretowanie wyrywanych z kontekstu cytatów. Z punktu widzenia establishmentu bezpośrednie zwracanie się do wyborców to hejt. [CNNMoney tweetuje: „Business leaders to Trump: Put down the Twitter cannon” (Biznesmeni do Trumpa: Odłóż twitterową armatę)]. Poważną przeszkodą w lansowaniu postprawdy jest również to, że Trump mówi bez intelektualnego zadęcia i nie zwraca uwagi na polityczną poprawność. Media interpretują to jako hejt do kwadratu.
Dekrety. Waszyngton zalewa też fala żółci spowodowana tym, że Trump rozpoczął urzędowanie od wydawania dekretów. Treść tych dekretów jest na tym etapie mniej ważna. Ważny jest sam fakt ich wydawania. Ludziom coraz bardziej dokuczają uchwalane w Kongresie i Senacie ustawy. Liczą one najczęściej tysiące stron i tylko prawnicy są je w stanie interpretować. Dzięki temu elita może bezkarnie wykorzystywać budżet państwa. Dekrety Trumpa są krótkie i napisane zrozumiałym dla wszystkich językiem. Taki sposób rządzenia jest oczekiwaną od dawna zmianą na lepsze. Przyznają to nawet niektórzy przeciwnicy Trumpa. Zaczyna się więc walka z kongresmenami i senatorami obu partii, którzy uważają, że narusza to dane im przez Boga prawo do rozmawiania z lobbystami w cztery oczy.
.Jeśli Trump wytrzyma presję i będzie ponadpartyjny i ponadmedialny, to jego prezydentura będzie czasem wielkich zmian. Historia oceni, czy będą to zmiany na lepsze, czy na gorsze. Możliwe jest jednak, że któregoś ponurego dnia Trump, podobnie jak Obama, zacznie spędzać coraz więcej czasu na grze w golfa.
Jerzy Jacek Pilchowski