
Polska właśnie (28). Szlakiem Wielkiej Niedźwiedzicy
Wielka Niedźwiedzica to nie duży miś, ale konstelacja gwiazd, zwana inaczej Wielkim Wozem. Pokazywała drogę wędrowcom, żeglarzom i tułaczom, zanim wynaleziono kompas i nawigację.
W czasach, kiedy prowadziłam zajęcia ze studentami dziennikarstwa na Uniwersytecie Wrocławskim, wypracowałam sobie taki model postępowania. Zajęcia dotyczyły dokumentu. Najpierw zadawałam pytanie, jak to miasto nazywało się do końca wojny? Co trzeci student podnosił rękę, reszta milczała. Dlaczego nazywało się Breslau? To było moje drugie pytanie. Tu już rąk było jeszcze mniej. Na końcu pytanie, po którym zawsze pojawiał się las rąk: kto oglądał „Samych swoich” Chęcińskiego? Tu się zatrzymywałam i szłam w szczegóły. Skąd przyjechali? Dlaczego przyjechali? Czyje (po kim) domy zajęli? Dlaczego mieli ze sobą krowę? Dlaczego nie odłożyli podróży, skoro żona Kazimierza Pawlaka była w końcówce ciąży? Dlaczego mieli śpiewną mowę i tak dziwnie zaciągali? Czy to była wyprawa turystyczna czy przeprowadzka może, za pracą albo coś takiego?
Przymierzając realia historyczne do wiedzy i doświadczenia młodych, pięknych i niewątpliwie zdolnych studentów dziennikarstwa Uniwersytetu Wrocławskiego, używałam pojęć z dzisiejszych czasów tak frywolnie, że w końcu studenci zaczynali się śmiać. Pani z nas drwi – mówili niektórzy. Trochę prawda. Na tym etapie proponowałam wysłuchanie piosenki Dany Lerskiej „Szli na zachód osadnicy szlakiem Wielkiej Niedźwiedzicy”, po czym przystępowaliśmy do analizy literackiej tekstu. To studentom szło bardzo dobrze. Mieli matury z polskiego zdane bardzo wysoko (stąd pomysł, by studiować dziennikarstwo). Pierwsza zwrotka i refren:
„Rozklekotana ciężarówka
A dookoła obcy świat
Na głowie zmięta rogatywka
A w głowie i w kieszeni wiatr
Na zachód wiodły wszystkie drogi
Z dalekich ziem, z dalekich stron
Kto by pomyślał, Boże drogi
Że tutaj będzie jego dom
Szli na zachód osadnicy
Szlakiem Wielkiej Niedźwiedzicy
Karabiny i rusznice
Zawiesili w cieniu brzóz”…
.Jak się artysta dorwie do zlecenia propagandowego, musi z tego wyjść dzieło. Tekst Jacka Kasprowego powala. Nie wiadomo z jakich stron, skąd ta rogatywka i dlaczego karabiny zawiesili, a nie zdali do magazynu. „Kto by pomyślał Boże drogi, że tutaj będzie jego dom….”. Stalin pomyślał, miał taki kaprys, a reszta sprzymierzonych wolała z nim nie zadzierać.
Największy w Europie eksperyment demograficzny XX wieku, mimo ofiar, udał się. Niemcy wyjeżdżali z tzw. Ziem Odzyskanych przez rok. Dalej na Zachód, gdzie nikt na nich nie czekał. Rolnicy, szewcy, zegarmistrzowie, nauczyciele, piekarze, najwięcej kobiet i dzieci. Zostawiali skarby zakopywane w ogródkach i groby na ewangelickich i katolickich cmentarzach.
„Wyjeżdżali” to określenie, którego używam z braku innego. Poprawność polityczna PRL, w której pobierałam edukację, każe mi nie używać słów „uciekali” lub „zostali wyrzuceni”, bo wyjdę na „ziomka” lub „rewizjonistę”. Jak w takim razie nazwać przyjazd Kargula i Pawlaka (wraz z rodzącą żoną, matką staruszką, czeredą dzieci i krową) bydlęcym wagonem z Kresów Wschodnich na Ziemie Odzyskane? Przeprowadzką?
Kresy Wschodnie, w wyniku kaprysu Stalina, utracone przez Polskę, stały się częścią ZSRR. Wschodni pas państwa Niemieckiego stał się zachodnimi kresami Polski. Miliony ludzi (tu znowu brakuje mi słowa) przeniosły się na zachód. Niemcy na swój, Polacy na swój. Oficjalnie Kresowiaków nazwano „repatriantami” czyli „przywracanymi do Ojczyzny”. Wrocław, Wałbrzych, Kłodzko, Jelenia Góra czy moje Wińsko, to nie była ich Ojczyzna. Ale eksperyment się udał. Dziś nią jest.
Druga zwrotka mówi o tym, jak to się udało.
„Swe prawa mieli niepisane
Najprostsze z wszystkich ludzkich praw
I pili życie prosto z dzbana
I rzeki przepływali wpław
Grywali w kości i o kości
Z partnerem który zwał się „los”
I nie szukali dziury w moście
Lecz budowali nowy most
Szli na zachód osadnicy
Szlakiem Wielkiej Niedźwiedzicy
Karabiny i rusznice
Zawiesili w cieniu brzóz”…
.Ktoś się na ten transport nie załapał? Kogoś zabrakło? Kto nie miał szansy zagrać z losem w kości o własne kości na tzw. Ziemiach Odzyskanych? Tysiące polskich rodzin zsyłane przez Rosję Sowiecką za Ural, do Azji. W latach 30-tych i 40-tych czyli przed i w czasie wojny. Całe rodziny, całe wioski. Na zatracenie. Zesłańcy. Za karę lub bez powodu. W step. Jesienią pod namiot lub szałas, naprędce ukleconą lepiankę.
Najwięcej marło ich zawsze w pierwszą zimę. Głównie dzieci i staruszków. Dzieci się wtedy miało po pięcioro-dziesięcioro. Zawsze któreś przeżyło i potem miało dzieci. A te dzieci miały dzieci. Tak im zleciało w stepie, w lepszych czy gorszych warunkach, 70 lat. Wielu się wykształciło, mają ciekawe zawody i determinację, żeby zamieszkać w Polsce. Kresy Wschodnie już dla nich nie istnieją. Od kiedy żyją, to ZSRR albo Ukraina, Białoruś, Litwa. Ziemie Odzyskane, teraz nazywane Dolnym Śląskiem, to dla nich Polska od zawsze. Tak jak Warszawa czy Kraków. Mogą zamieszkać gdziekolwiek, gdzie ich zechcą, byle w Polsce, w Europie, z której ich rodzice i dziadkowie zostali siłą wyrzuceni.
Podobny los spotkał inne nacje, które zgodnie zamieszkiwały kiedyś na polskich Kresach Wschodnich. Tyle, że już ich w Kazachstanie, Uzbekistanie, Tadżykistanie, Azerbejdżanie… nie ma. Państwo Niemieckie na przykład wszystkich swoich zabrało zza Uralu. Pojedyncze, głównie mieszane rodziny, które się ociągały, miały wątpliwości co ich tam w Europie spotka, mogą się spakować w każdej chwili. Z Polakami jest gorzej. Mimo, że od 2000 roku obowiązuje ustawa o repatriacji, zaczynająca się od słów:
„Uznając, że powinnością Państwa Polskiego jest umożliwienie repatriacji Polakom, którzy pozostali na Wschodzie, a zwłaszcza w azjatyckiej części byłego Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, i na skutek deportacji, zesłań i innych prześladowań narodowościowych lub politycznych nie mogli w Polsce nigdy się osiedlić, postanawia się, co następuje….”
.Ustawa pozwala gminom zapraszać nieznanych z imienia i nazwiska Polaków zza Uralu, a Państwo Polskie zapewnia środki (nie są wielkie, ale wystarczające) na remonty i wyposażenie mieszkań, zagospodarowanie się i naukę języka polskiego. Na podróż (tym razem mogę powiedzieć – przeprowadzkę). Odpowiednie Ministerstwo ma listę chętnych, sprawdzonych rodzin. Mają udokumentowane polskie pochodzenie. Obywatelstwo uzyskują w chwili przekroczenia granicy. Jeśli mają współmałżonków innego, niż polskie, pochodzenia, współmałżonkowie dostają Kartę Stałego Pobytu. Dzieci z tych związków są Polakami z obywatelstwem.
Lista oczekujących jest długa. Wszyscy chętni, którzy sami się zgłosili i poddali procedurze sprawdzenia. Czekają po pięć, osiem, dziesięć lat. W tym czasie niektórzy umarli, niektórzy się urodzili.
Jakaś propagandowa fama, że oni wcale nie chcą, że im tam dobrze, że się wręcz do naszych realiów nie nadają i że nic dobrego z tego nie wyniknie, zdominowała zdrowy rozsądek i poczucie obowiązku. Pojedynczy reportaż o pojedynczej rodzinie, która w Polsce szczęścia nie znalazła, obiegł media i zasiał chwasty w świadomości. Gminy, nawet bogate, zapraszają przeważnie po jednej rodzinie, po dwie. Na Opolszczyźnie i Górnym Śląsku dwie gminy postanowiły, że oddadzą repatriantom cały pałac i kamienicę.
.Postanowiłam i ja się nie rozdrabniać. Już nie jestem dziennikarzem, już nie uczę studentów, już nie subtelne zmiany w świadomości wynikają z mojej pracy, ale twarde, realne zmiany. Jestem wójtem gminy Wińsko na Dolnym Śląsku (dawniej Ziemiach Odzyskanych).
Zaproponowałam Radnym, a ci się jednogłośnie zgodzili, żeby zaprosić dziesięć rodzin polskich zza Uralu. Za środki przekazane przez Skarb Państwa wyremontujemy i adaptujemy na mieszkania zamkniętą szkołę w Rudawie (niszczeje piąty rok) i stary Ośrodek Zdrowia w Wińsku (sześć lat pustostanu). Będą dzieci do szkół, będą obywatele, będzie życie. Gdzie będą pracować? Przecież bezrobocie mamy duże- pytają sceptycy. Otóż na początku tam, gdzie nasi nie chcą. Dokładnie tak robili i robią polscy emigranci, szukając pracy w Niemczech czy w Wielkiej Brytanii. Tymczasem przedsiębiorcy z Wińska już pytają o repatriantów. Pierwsza praca więc będzie. W lesie, tartaku, na budowie. A potem muszą sobie poradzić, tak jak my wszyscy musimy sobie radzić.
Na zebraniu wiejskim w Rudawie (tu trafi aż siedem z dziesięciu rodzin) jeden z mieszkańców zapytał: a kto będzie im w piecu palił? A kto panu pali?- zapytałam. No ja sam – odpowiedział. A po chwili dodał. A, to nie będzie żaden obóz czy internat tylko normalny dom z mieszkaniami i normalne życie! – i odetchnął z ulgą.
Dostałam już z ministerstwa listę „naszych repatriantów”. Nazwiska, imiona, daty urodzenia i dotychczasowe miejsce zamieszkania: Kazachstan i Uzbekistan. I pytanie, na kiedy będziemy gotowi, bo oni chcą się pakować.
Pierwszy przetarg na roboty budowlane rozstrzygnięty. W przyszłym tygodniu ruszają prace w starym ośrodku zdrowia. Za kilka dni Rudawa. Przed końcem roku musimy zdążyć, żeby rozliczyć na czas dotację.
Wtedy mogą przyjeżdżać.
.Mieszkańcy mówią: dobrze, że to nasi, a nie uchodźcy. Niech sobie Europa popełnia samobójstwo, jeśli się na to uparła. Niech sobie ubogacają kulturowo kryminalistykę o maczety, gwałty zbiorowe w miejscach publicznych, rozdeptywanie ciężarówką obywateli bawiących się z okazji swego święta narodowego, niech ubierają swoje kobiety w golfy, żeby nie drażnić wszechobecnego obcego, który może się okazać chory psychicznie. Niech sobie w to wierzą. My się na tę wojnę nie piszemy. Bierzemy naszych. Czas sobie zacząć przypominać, skąd my, obecni mieszkańcy podwrocławskiej gminy, wzięliśmy się tutaj. Nie wszyscy, ale większość.
15 sierpnia odbędzie się w Wińsku Bieg Uliczny „Szlakiem Wielkiej Niedźwiedzicy”. Stu zawodników z całej Polski. Tylko pięć kilometrów, ale przeważnie pod górkę. Mamy koszulki, nagrody, ciepły posiłek, festyn na zakończenie. Zapisy? Tutaj: [LINK]. Są jeszcze miejsca.
Wymyśliłam, że można by zrobić film dokumentalny o nas i o nich. Jak się szykujemy na ich przyjazd, jak oni szykują się do wyjazdu. Potem powrót do tematu. Pierwszy rok razem. Jak nam idzie.
Zadzwoniłam do starszej koleżanki – reżyserki, czy by się podjęła. A uchodźcy żadnego nie bierzesz? – zapytała. Nie, ani jednego – odpowiedziałam. Ona na to – szkoda, bo to ciekawszy temat.
Chyba odnajdę starą listę moich studentów i złożę im tę propozycję. W końcu przerabiali „Szli na zachód osadnicy”, więc wiedzą o co chodzi.
Jolanta Krysowata