"Exodus"
Jako badacze migracji zakładamy, że przemytnikom najbardziej powinno zależeć na tym, by imigranci niezauważenie przekroczyli granicę. by dotarli do miejsca przeznaczenia, pozostając nielegalnymi imigrantami. W kontekście Morza Śródziemnego mamy do czynienia z zupełnie inną sytuacją. Otóż przemytnikom nie na przekroczeniu granicy zależy. Zależy im na tym, by uciekinierzy mogli wystąpić o status uchodźcy.
.Oznacza to, że w obecnych realiach swoista umowa pomiędzy przemytnikiem a migrantem jest dotrzymana przez obie strony wówczas, gdy osoby przemycane są podejmowane przez włoską lub grecką straż graniczną czy też przez przypadkowy statek handlowy lub okręt wojenny.
Jak nie ratować rozbitków?
.Dotychczas mówiło się, że walka z nielegalną imigracją polega na blokowaniu granicy lub łapaniu osób, którym udało się bezprawnie granicę przekroczyć. Na Morzu Śródziemnym mamy zupełnie inną sytuację. Na zdjęciach widać, że przybysze szalenie cieszą się na pokładach statków i okrętów. Widzimy ludzi radujących się z osiągnięcia celu. Można nawet odnieść wrażenie, że to najszczęśliwszy moment ich życia.
To, z czym musimy się zmierzyć, nie jest nielegalną imigracją. To exodus.
Ci ludzie uciekają przed totalną i absolutną beznadzieją. Dziwimy się, że wchodzą na łodzie, wiedząc, że mogą zginąć. Tymczasem ryzyko, że stracą życie podczas przemytu, jest mniejsze niż gdyby migranci z Afryki zostali u siebie w kraju. Dlatego skala wędrówek jest dziś tak wysoka. Musimy o tym pamiętać.
Reakcja Europy jest niezmiernie trudna. Dziś wypełniamy absolutne minimum Konwencji Genewskiej, czyli aktu prawnego z 1951 roku, mówiącego o obowiązkach państw bezpiecznych, które muszą udzielić pomocy cudzoziemcom w niebezpieczeństwie. Robią to oczywiście przede wszystkim Grecy i Włosi czy w ostatnich miesiącach także Węgrzy, ale przecież wszyscy jesteśmy zobligowani do europejskiej solidarności. Jeżeli zatem UE chce wypełniać postanowienia Konwencji Genewskiej, to nie ma innego rozwiązania niż przyjmowanie kolejnych przybyszów.
Możemy oczywiście zdecydować o renegocjacji Konwencji Genewskiej, uznając, że od czasów, kiedy ona powstawała, sytuacja na świecie zmieniła się radykalnie. Jeżeli zdecydujemy się napisać ją od nowa, oznaczać to będzie, iż szukamy sposobu, jak nie ratować rozbitków i nie udzielać schronienia przybyszom, których życie, w ich państwach pochodzenia, jest zagrożone.
Jeżeli jednak zadeklarujemy, że nadal chcemy przestrzegać obowiązujących przepisów, należy zastanowić się, jakie mamy możliwości.
Jak się oswoić?
.Już przed dziesięciu i więcej laty odbywały się w Europie konferencje naukowe o spodziewanej imigracji z Afryki Północnej. Większość dyskusji poświęcano demografii. Spodziewaliśmy się w tamtych krajach eksplozji demograficznej. Twierdziliśmy, że państwa z południowego wybrzeża Morza Śródziemnego nie będą w stanie wchłonąć tak wielkiej liczby młodych osób. Osób dobrze wykształconych, mających dostęp do informacji, a zatem wiedzących, że gdzie indziej jest lepiej.
Wiedzieliśmy już dawno, że prędzej czy później do takiej sytuacji dojdzie. Liczba imigrantów nie powinna być zatem dla europejskich polityków zaskoczeniem.
Unia Europejska była do tej pory bezpieczna, gdyż tolerowała dawnych dyktatorów, rządzących w krajach południowego sąsiedztwa. Niejako w naszym imieniu „trzymali u siebie porządek”. Była o tym mowa w słynnym porozumieniu rządu włoskiego z Muammarem Kadafim, według którego imigranci z Afryki subsaharyjskiej byli zatrzymywani w Libii. Przypomnę także nie mniej sławne wystąpienie Kadafiego w czasie, kiedy zaczynał mieć we własnym kraju problemy: „Jeżeli Unia Europejska zrobi cokolwiek przeciw mnie, natychmiast otwieram granicę i wszyscy internowani w libijskich obozach zapukają do was. Zobaczycie, ile będzie to was kosztowało”.
Europejczycy będą musieli oswoić się z narastającą skalą migracji, jak również rosnącą liczbą ofiar w następstwie podejmowanych prób przedostania się do Europy.
Czy potrafimy poradzić sobie ze świadomością masowej śmierci uciekinierów? Czy potrafimy normalnie żyć, wiedząc, że tysiące ludzi ginie w drodze do Europy? Myślę, że europejskie społeczeństwa oswoją się z tą myślą, a nawet więcej – już ją zaakceptowały. Ich poglądy wyrażane w badaniach opinii publicznej i w wyborach wyraźnie o tym świadczą. W wielu krajach partie antyimigacyjne oraz wszelakiego rodzaju ruchy antyislamskie przybierają na sile.
Niemcy w 2014 roku przyjęły 400 tysięcy imigrantów, w tym kilkadziesiąt tysięcy uchodźców; głównie z Afryki. W 2015 roku ich liczba będzie zapewne jeszcze większa. Skala przyrostu uchodźców będzie wpływała na naszą akceptację dotyczącą kwestii humanitarnych. To, co było nie do pomyślenia kilka lat temu, jest obecnie przyjmowane do wiadomości bez szczególnych emocji.
.Popularna jest również retoryka, że Europa nie powinna przyjmować i ochraniać przybyszów z południa, gdyż są wśród nich terroryści. Mówi się i pisze, że przyjeżdżają do Europy tylko w celu wysadzenia się w metrze, pociągu czy autobusie. Nie należy im więc pomagać, bo będziemy mieli dodatkowy problem. Tymczasem to nieprawda. W rzeczywistości odsetek takich osób wynosiłby znikomy procent całości. Oczywiście nie da całkowicie wykluczyć, że ktoś z nich takie zadanie dostał. Jednakże rolą służb specjalnych jest ich zidentyfikowanie i unieszkodliwienie. Argument o terrorystach nie może być rozstrzygający w polityce migracyjnej.
Nie jest bowiem rolą społeczeństw negowanie 99 ludzkich losów z powodu jednego potencjalnego terrorysty. Prawdopodobnie na stu Polaków wyjeżdżających do Niemiec, jeden może być złodziejem. Czy to oznacza, że mamy zamknąć granicę i wycofać się z Układu z Schengen? Czy w takim razie jesteśmy gotowi do zatrzymania wszystkich w imię niewpuszczenia kilku terrorystów? Mamy do czynienia z bardzo złożoną sytuacją.
Jak nie współczuć?
.Szczyt Unii Europejskiej w sprawie ogromnej imigracji zwołano, gdy na Morzu Śródziemnym zginęło kilkaset osób. Gdyby zginęło kilkadziesiąt, szczytu by nie było. Jest zatem jakaś skala tragedii, która powoduje naszą reakcję. Nie wiem, ile ofiar wynosi nasz obecny próg współczucia. Mam przeczucie, że dziś jest to więcej niż tysiąc. Być może do zwołania kolejnego szczytu w tej sprawie trzeba będzie dziesięciu tysięcy ofiar?
Każdy szczyt UE musi zakończyć się konkluzjami. Ostatni nadzwyczajny szczyt Rady Europejskiej został zwołany właśnie w efekcie śmierci ponad 800 uchodźców.
Niestety nie spodziewałbym się, że w ciągu kilku godzin można wymyślić coś, czego nie udało się wykoncypować przez dziesięć lat.
Dlatego też przedstawione propozycje sprawiają wrażenie, że zostały napisane na kolanie i trzeba będzie jeszcze nad nimi wiele pracować. Dziwiłem się nawet Donaldowi Tuskowi, że ów szczyt zwołał. Rady Europejskie spotykają się bowiem po to, by mieć sukces. A ten szczyt nie mógł zakończyć się sukcesem, ponieważ zebrani nie mieli w rękach żadnego instrumentu, którym mogli się posłużyć. Przyjeżdżając do Brukseli zdawali sobie sprawę, że nie znajdą dobrego rozwiązania. Musieli się więc wcześniej pogodzić z porażką, którą w rzeczywistości ponieśli.
Bo tak naprawdę jest tylko jedno rozwiązanie akceptowane przez Urząd Wysokiego Komisarza do spraw Uchodźców i akceptowalne ogólnie w Europie. To budowa różnorakich obozów dla przesiedleńców i uchodźców w państwach afrykańskich o względnej stabilności. W ten sposób można by zredukować koszty i dokonywać ewentualnych weryfikacji wniosków o przyznanie statusu uchodźcy na zewnątrz UE.
Innymi słowy, niemal żadna osoba ubiegająca się o taki status nie otrzymałaby go. Wiązałoby się to z faktem, że nie przebywając na terytorium UE, nie można otrzymać prawa pobytu. Nie dostałyby choćby statusu pobytu tolerowanego w Polsce, bo nie byłyby fizycznie w Polsce. Nie dostałyby ochrony międzynarodowej we Francji czy w Wielkiej Brytanii, ponieważ nie przebywałyby na terytoriach tych państw. Nie ma co nawet wspominać o statusie uchodźcy, który przyznawany jest niezmiernie rzadko. Dlaczego? Bo to ogromny przywilej, łączący się z konkretnymi prawami i idącymi w ślad pieniędzmi.
Zapewne nieliczna grupa otrzymałaby zgodę na przyjazd na podstawie wizy i wtedy dopiero mogłaby się ubiegać o status uchodźcy, który może w takiej sytuacji dostałaby. Jednocześnie bezpieczeństwo zdecydowanej większości potencjalnych uchodźców byłoby zapewnione, ponieważ znajdowałyby się w ośrodkach pod międzynarodową jurysdykcją (choć przykład Srebrenicy pokazał, że również taki status nie daje pełnej gwarancji bezpieczeństwa).
Pomysł z zewnętrznymi obozami przejściowym nie ma jednak najmniejszych szans na realizację. Nie ma takiego państwa w regionie, które zgodziłoby się na przyjęcie migrantów, a jednocześnie byłoby wystarczająco stabilne. Jeżeli uważamy Tunezję za najlepiej dający sobie radę kraj, to gdyby zgodziła się na takie rozwiązanie, byłby to widowiskowy strzał w stopę. Prawdopodobnie zagrożenie terrorystyczne jeszcze by wzrosło.
Jak się oddzielić?
.Kiedy zadawane mi jest pytanie, co możemy zrobić, mam ogromny kłopot, by nie odpowiedzieć, że jestem bezradny. Umberto Bossi z Ligi Północnej już kilkanaście lat temu stwierdził, że nie powinniśmy dopuszczać statków z uchodźcami do granic kontynentu. Co to znaczy „nie dopuszczać”? W ostateczności: zatapiać. W odpowiedzi na tę propozycję europejskie społeczeństwa nie ryknęły głośnym sprzeciwem. Pojawiły się odosobnione komentarze, że zatapiać to może nie, ale jakoś musimy się od tamtych ludzi oddzielić. Otóż nie uda się oddzielić.
Większość komentatorów wyraża pogląd, że mamy dziś do czynienia z sytuacją wyjątkową. Moim zdaniem sytuacja nie jest wyjątkowa, ponieważ w przeszłości doświadczyliśmy jej kilkukrotnie. Zapominamy o Radzie Europejskiej w 2004 roku, podczas której taka sama debata jak dziś była już prowadzona. Wprawdzie dotyczyła ona wówczas kwestii marokańsko-hiszpańskiej, ale przecież mechanizm imigracyjny był identyczny. Jeżeli porównamy konkluzje z lat 2004 i 2015, łatwo zauważymy, że nic się nie zmieniło.
.Przez ostatnie dziesięć lat nie nauczyliśmy się absolutnie niczego. Wciąż zaklinamy rzeczywistość politycznymi sloganami.
Walka z przemytnikami, która w ostatnim czasie przebiła się na informacyjne czołówki, to kamuflowanie rzeczywistości. To taka sama walka, jak z dealerami narkotyków, których bossowie ukrywają się w miejscach, z których są nie do wyjęcia. Osoba podająca się za ministra spraw zagranicznych Libii (bo trudno uznać go za faktycznego ministra) stwierdziła: „Spróbujcie tylko wejść, by zaprowadzić porządek i aresztować ludzi zbijających gigantyczne majątki na przerzucie imigrantów. Zobaczycie, jak wygląda piekło!”. Mówił prawdę. Nie mamy możliwości namierzyć, złapać i wsadzić do więzienia przywódców gangów, którzy za ten przemyt odpowiadają.
Jak nie podejmować decyzji?
.Jedyna możliwa odpowiedź brzmi: więcej Europy. W polityce imigracyjnej, jeżeli zależy nam na kultywowaniu podstawowych wartości europejskich, problemy jednego państwa powinny być problemami wszystkich państw członkowskich Unii Europejskiej. Jeżeli zależy nam na utrzymaniu naszej wolności przemieszczania się (co przecież związane jest z jednolitym rynkiem, a więc integracją gospodarczą), to musimy powiedzieć sobie szczerze, że kwestia migracji nie jest sprawą włoską czy grecką, lecz europejską.
Przed kilkoma laty napisałem ekspertyzę, która miała odpowiedzieć na pytania, czy Polska powinna angażować się w politykę imigracyjną? I przyznam, że nie było mi łatwo udowodnić, dlaczego należy odpowiedzieć: „tak”. Postanowiłem napisać hipotetyczny scenariusz. Co by się stało, gdyby Łukaszenka wyprowadził czołgi na ulice dla stłumienia rozruchów społecznych? W kilka dni na naszej wschodniej granicy stanęłoby kilkaset tysięcy Białorusinów. Co byśmy z tymi uchodźcami zrobili? Do kogo Warszawa wykonałaby pierwszy telefon? Wyobrażam sobie, że do Unii Europejskiej. Bo od czasów Kissingera zdołano już ten telefon zainstalować. I pewnie byśmy do tego telefonu krzyczeli: „Pomóżcie nam! Przecież sami sobie nie poradzimy!”.
Ta wizja szczęśliwie brzmi mało prawdopodobnie. Ale już podobny scenariusz na Ukrainie wcale taki fantastyczny nie jest. Nie chcę straszyć, ale przed dwoma laty chyba nikt nie przewidział dla Ukrainy takiego rozwoju wypadków, jaki w rzeczywistości nastąpił. Dlatego musimy mieć w państwowej szufladzie projekt tego, co zrobimy, jeśli 200 tysięcy Ukraińców będzie chciało przekroczyć naszą granicę, uciekając przed śmiercią. Zapewne krzyczelibyśmy wówczas „Więcej Europy!”.
Odsetek imigrantów w Polsce wynosi zaledwie 0,3 procenta. Jesteśmy absolutnym fenomenem na kontynencie.
.Powinniśmy uznać, że imigracja to takie samo wyzwanie, jak ekologia, grecki dług czy nieobliczalne posunięcia Moskwy.
I powinniśmy tyle samo czasu i pieniędzy, co na ekologię, poświęcić na znalezienie odpowiedzi, w jaki sposób możemy radzić sobie z migracjami. A moim zdaniem są one dziś większym wyzwaniem niż kwestie ekologiczne.
Powinniśmy sobie także uświadomić, że ludzi przemycanych na statkach często traktujemy jako towar. Mówimy o „przepływie”. Zawsze, kiedy mam problem z opowiedzeniem, na czym polega ten fenomen, idę tropami ludzi. Kto to jest? Kto zmarł na łodzi? Kto utonął w morzu? Czy miał rodzinę? Jakie miał nadzieje? To zmienia perspektywę.
Problem państw „upadłych” w sąsiedztwie Europy i olbrzymich fal imigrantów jest znacznie groźniejszy niż grecki dług, którym dziś żyją wszyscy. To ogromne wyzwanie dla europejskiej energii społecznej. Po prostu musimy ją wygenerować. Dlatego powinniśmy wykorzystać ten czas, by nauczyć się próbować regulować migracje. Albo cała Europa weźmie się za próbę rozwiązania problemu, albo państwa sobie z nim nie poradzą. Malta sama sobie z nim nie poradzi.
Jak nie zmieniać postaw?
.Mamy dość jasną alternatywę. Będziemy tych ludzi zatapiać albo znajdziemy sposób, w jaki, w imię naszych wartości, będziemy ich integrować w naszych społecznościach. Problem, z którym Zachód sobie nie poradził, to kwestia modelu integracji. Przed dwudziestu laty słowo „asymilacja” było właściwie zakazane, a z pewnością niepoprawne politycznie. Dziś pojęcia asymilacji i integracji leżą na stole. Holandia jest żywym laboratorium dla takiej polityki. Haga idzie dziś bardzo daleko w kwestii wymuszania pewnych sektorów integracji; języka, kultury, akceptacji miejscowych norm.
Zbyt późno stwierdziliśmy, że multi-kulti nie działa, że model oparty na akceptacji ogromnej różnorodności ludzi w społeczeństwach europejskich nie może się udać.
Poziomem sprostania temu wyzwaniu nie jest państwo narodowe, lecz Unia Europejska. Nie potrafię dziś wskazać narzędzi, choć na pewno znajdują się w polityce integracyjnej. Domagam się jedynie, byśmy tyle czasu i pieniędzy poświęcili imigracji, co ocieplaniu klimatu. Jeżeli mój postulat zostanie zrealizowany, gwarantuję, że znajdziemy dobre rozwiązania.
Jeżeli mamy dobrze zidentyfikowany problem (a mamy), to powinniśmy po europejsku zdefiniować odpowiedź. Albo kompletnie zmienić Unię Europejską. Zupełnie zmienić nasze postawy. W tym kontekście nie mogę zrozumieć tych, którzy mówią, że zgoda polskiego rządu na zaproszenie syryjskich chrześcijan to budowa państwa kościelnego. Może właśnie to jest element szukania rozwiązań, w jaki sposób uzyskać akceptację społeczną dla napływu imigrantów z państw odrębnych kulturowo. Potraktujemy ich przyjazd jako projekt pilotażowy, a może za kilka lat polskie społeczeństwo będzie łatwiej akceptować napływ imigrantów, również tych o innej religii czy wzorcach kulturowych. Będą oni jednak musieli zaakceptować nasz kanon wartości i zasady, jakimi kierujemy się w codziennym życiu. Każda tolerancja musi bowiem mieć swoje granice.
Jak nie widzieć tendencji?
.Kraje Maghrebu za lat kilkadziesiąt będą miały 80 milionów ludzi w wieku produkcyjnym. A będą w stanie dać pracę zapewne 30 milionom. Niech będzie – 50 milionom. A co z resztą? Europejskie społeczeństwa nie zaakceptują tak wielkiej imigracji. Przy 10 procentach uchodźców zagłosują na tych, którzy obiecają: „My ich wywalimy”. Chyba że na kontynencie zapanuje dyktatura.
Przeważająca część krajów ze strefy subsaharyjskiej znajduje się na poziomie rozwoju Europy z 1850 roku. Dlatego proponowanie terapii polegającej na zainwestowaniu w tych krajach, by szybko Europę doścignęły, jest mrzonką. Tych państw nie można nagle przenieść do innej rzeczywistości. Nie ma takich instrumentów gospodarczych, które pomogłyby im przeskoczyć te etapy rozwoju, które my przechodziliśmy. Możemy skrócić ten czas o 50 lat, ale nie więcej.
Dlaczego jest tak jak jest? A może tamte państwa nie chcą tego zmieniać? Może wybrały inny model swego rozwoju? Jeśli tak, to jak je zmusić, by zmieniły swe plany? Przestaniemy od nich kupować ropę, by zmusić je do pracy nad sobą? To nic nie da, bo oni mają inny system wartości. Zatem możemy zmienić nasz system wartości na podobny do nich i zupełnie inaczej rozwiązać ten problem.
.Nie ma drogi na skróty. Pamiętajmy, że my, Polacy, również będziemy mieli do czynienia z tym dramatycznym zjawiskiem. Tendencje są nieuchronne.
Maciej Duszczyk
Tekst pochodzi z wyd.2 Niezależnego Magazynu Strategicznego PARABELLUM. Promocyjne egzemplarze wyd. 1 i 2 dla Czytelników #KontoPREMIUM. Zainteresowanych prosimy o kontakt: redakcja@wszystkoconajwazniejsze.pl