Jean-Pierre FILIU: Róża arabskich wiatrów, czyli klątwa niedokończonych rewolucji

Róża arabskich wiatrów, czyli klątwa niedokończonych rewolucji

Photo of Jean-Pierre FILIU

Jean-Pierre FILIU

Historyk i arabista. Profesor studiów bliskowschodnich na Sciences Po w Paryżu. Profesor wizytujący na Uniwersytecie Columbia i Uniwersytecie Georgetown. Autor książek, esejów i raportów.

Impas jest tak głęboki, że nie będzie możliwości powrotu do stanu poprzedniego. Stoimy dziś bowiem w obliczu kryzysu ostatecznego – pisze Jean-Pierre FILIU

.Jesteśmy świadkami kryzysu porządku międzynarodowego, który został ukształtowany przed stu laty. I właśnie przed wiekiem należy szukać źródeł dzisiejszego dramatu.

Mamy do czynienia ze ścisłym związkiem Arabskiej Wiosny z eskalacją przemocy w regionie Bliskiego Wschodu. Największym problemem nie są same rewolucje, ale fakt, że są one „niedokończone”. Można powiedzieć, że za mało było rewolucji demokratycznych w tamtym regionie i były one zbyt płytkie. Stan niedokończenia był idealnym katalizatorem dla rozwoju organizacji terrorystycznych. W takim właśnie chaosie powstało Państwo Islamskie.

Nadzieje zagrzebane w piasku

Amerykański admirał Alfred Thayer Mahan w 1902 roku stwierdził, że ten, kto zdobędzie kontrolę nad Bliskim Wschodem (choć w owym czasie tak go nie określano), będzie miał kontrolę nad światem. Teza ta padła pół wieku przed powstaniem Izraela i awansem ropy naftowej do roli podstawowego źródła energii. Admirał Mahan przekonywał, że kluczem do władzy nad światem jest skrzyżowanie dwóch morskich szlaków handlowych: wschód-zachód oraz północ-południe.

I tak się stało. Strategiczne położenie na skrzyżowaniu szlaków handlowych jest jednym z głównych powodów tragedii, jakiej doświadczają mieszkańcy tamtych terenów. Od bardzo dawna Bliski Wschód jest przedmiotem rywalizacji światowych mocarstw.

Po upadku imperium otomańskiego Lewant i Maghreb zostały podzielone przez zwycięskie mocarstwa imperialne: Francję i Wielką Brytanię. Były to jednak również miejsca odwiecznej arabskiej potrzeby samostanowienia. Szanse na to pojawiły się dopiero po I wojnie światowej, choć Arabowie walczyli o niepodległy Egipt od półtora wieku. Ruch arabski starał się także utrzymać pełną niezależność sułtanatów i królestw nad Zatoką Perską.

Z czasem coraz częściej obserwowaliśmy jednak, jak koncepcja niepodległości jest „brana w niewolę” przez wojskowe junty. Ich celem nie była niezależność narodu, lecz skupienie władzy w rękach wybranej elity. W ten sposób niszczono pluralizm parlamentarny, a proces demokratyzacji ulegał degradacji na skutek wewnętrznych walk. Walki nacjonalistów z reżimami doprowadziły do zniszczenia idei parlamentaryzmu demokratycznego. A proces demokratyczny był przecież zaawansowany. Tak było choćby w Syrii. Także w Egipcie oraz (choć w mniejszym stopniu) w Libanie, Iraku czy w Tunezji. Wszystko to zostało zagrzebane głęboko w piasku.

Nieszczęśliwe zbiegi okoliczności

Jeśli ktoś powie dziś, że to Arabowie wymyślili zasadę walki bez przemocy (i to na dziesięciolecia przed Mahatmą Gandhim), wszyscy uznają go za wariata. A jednak tradycje życia konstytucyjnego w państwach arabskich istniały, choć nie są one dziś pamiętane.

W 1941 roku w Syrii, a w Egipcie w roku 1952 „uprowadzono” tendencje niepodległościowe. Stało się tak również w Libii za rządów Kadafiego. Po dziesięcioleciach, gdy nastał zmierzch tych reżimów, w wielu krajach zbudowanych podług sowieckich wzorców, widzieliśmy jedną, hegemonistyczną partię wspieraną przez państwo policyjne, dławiące wszelkie społeczne aspiracje. Władzę przejmowały pojedyncze ugrupowania, zdobywając monopol na kształtowanie życia społecznego w zarządzanych przez nich państwach. Siła tych reżimów była bardzo często oparta na armii, która traktowała mieszkańców własnego kraju jak ludność cywilną terenów okupowanych.

Jednocześnie junty wojskowe przegrywały wszystkie wywołane przez siebie wojny; nie tylko z Izraelem. Potem rekompensowały sobie klęski militarne, traktując własne społeczeństwa tak, jak robiłyby to okrutne armie okupacyjne. W ten sposób dyktatury zmuszały obywateli do zrzeczenia się własnych rudymentarnych praw.

Reżimy, które powinny trafić pod osąd swych narodów już wiele dziesięcioleci wstecz, przetrwały dzięki różnym szczęśliwym zbiegom okoliczności. Wydarzeniami, które wydłużały ich żywot, były choćby zawieszenie broni między Egiptem i Syrią a Izraelem, upadek ZSRR czy inwazja Stanów Zjednoczonych na Irak. Chociaż reżim Baszszara al-Asada związał się z ZSRR, a Anwara as-Sadata z USA, to korzyści pokoju z Izraelem były udziałem ich obu. Po wygranej wojnie w Iraku zarówno Syria, jak i Egipt opowiedziały się po stronie zwycięskiej koalicji. Dzięki temu znów mogły korzystać ze wszelkich przywilejów wolnego świata.

Junty przekształciły wówczas legitymizację wobec własnych narodów w swoiste wartości geopolityczne, które w czysto komercyjnych rozgrywkach łatwo było sprzedać w relacjach międzynarodowych. Udało im się przekonać interweniujące na Bliskim Wschodzie państwa, że ich głównym wrogiem jest Al-Kaida. Reżimy te ochoczo współpracowały w globalnym programie porwań i tortur, zorganizowanym przez USA. Egipt był pod tym względem na czele.

To jednak nie wystarczyło, ponieważ w państwach arabskich rodziło się coraz mniej dzieci. W ciągu dwóch pokoleń dokonała się pod tym względem cicha rewolucja, która wcześniej była udziałem Europy. Do głosu doszło pokolenie młodych absolwentów, pełnych marzeń, aspiracji i oczekiwań. Oni nie godzili się na terror, opresję i szantaż, które były udziałem ich ojców i dziadków, a nawet pradziadków. Dla junt czas upływał coraz szybciej. Żyły właściwie z godziny na godzinę.

Agresja Amerykanów posłużyła reżimom do konsolidacji społeczeństw przeciwko zewnętrznemu zagrożeniu w postaci imperialnego najeźdźcy oraz do walki z wewnętrzną opozycją. Oskarżano ją po prostu o współpracę z wrogiem. Nie zmieniło to faktu, że dyktatura pozostawała w dalszym ciągu represyjna zarówno w wymiarze całościowym, jak i jednostkowym.

Wojna posłużyła dyktaturom na różne sposoby. Iracki chaos mógł być argumentem w debacie wewnętrznej, względem własnych społeczności. Zwłaszcza w Syrii, gdzie pond milion irackich uchodźców stało się ambasadorami Baszszara al-Asada, opowiadając, dlaczego uciekli.

Reżimy, wspierające terroryzm na skalę globalną, mogły po raz pierwszy oskarżyć reformatorów, że są piątą kolumną, że są agentami USA i knują w swych państwach, by upadły tak, jak upadł Irak. Przekonywano, że reżim w Bagdadzie został rozmontowany przez agentów, a nie obalony w wyniku przegranej wojny. I właśnie dlatego tak długo trwało, zanim w 2011 roku mogła wybuchnąć arabska wiosna.

Sygnały o stabilizacji władzy absolutnej

Muszę przyznać z pokorą, że myliłem się, nie doceniając brutalności, wręcz barbarzyństwa arabskich reżimów. Nie dostrzegłem, że nie tylko starały się utrzymać władzę, ale dążyły do sprawowania władzy absolutnej. Dlatego łatwiej im było rozpracować grupy dżihadystów, a trudniej było walczyć z opozycją polityczną.

W Algierii w latach dziewięćdziesiątych istniał już pewien precedens. W 1992 roku decydenci odwołali prezydenta Szadli Bendżedida i zakazali organizacji drugiej rundy wyborów. Rozpętali wojnę domową, w której straciło życie co najmniej 150 tysięcy Algierczyków. Algierski precedens wskazywał na problem gotowości przyjęcia werdyktu wyborczego, który zapadał przy urnach wyborczych. Wydając wojnę demokratycznym wyborom, algierski reżim zniszczył z jednej strony legalną partię islamistyczną, a z drugiej wprowadził militarną wszechwładzę, uzasadniając represje potrzebą utrzymania systemu władzy za wszelką cenę.

Dyktatury bliskowschodnie do nas, do Europy, wysyłały sygnały o stabilizacji, jednocześnie dolewając oliwy do ognia dżihadystów. Asad mówił, że Syryjczycy go kochają, a zatem powstanie przeciw jego rządem to spisek Izraela, Francji, Kataru i USA. Uwolnił więc ze swych więzień dżihadystów, którzy od razu trafili do sunnickiej rebelii Abu Bakra al-Baghdadiego. Był on już przywódcą Państwa Islamskiego w Iraku (ISI). Z pomocą wypuszczonych więźniów szybko powstało ISIS, czyli kalifat Iraku i Syrii. A Asad konsekwentnie oszczędzał cele dżihadystyczne. Skupiał się na bombardowaniu sił rewolucyjnych, które zostały zakleszczone między dwoma potworami; armiami Asada i al-Baghdadiego. Jedyne miejsca, które Państwo Islamskie zdołało zdobyć w Syrii, to te, w których nie było rewolucji przeciw reżimowi.

Sytuacja w Egipcie jest bardziej skomplikowana. Pierwszy demokratycznie wybrany prezydent w historii Egiptu został obalony przez spiskowców, zaś Bractwo Muzułmańskie zostało zneutralizowane. Doprowadziło to do eskalacji przemocy przez dżihadystów. Zatem Egipt, który nie dość, że był stabilny i bezpieczny, ale był także głównym motorem pozytywnych zmian w regionie, dziś doświadcza najgorszej przemocy od czasów interwencji Napoleona Bonapartego w 1798 roku.

Prezydent Jemenu Abd ar-Rab Mansur al-Hadi nie poradził sobie z wewnętrzną opozycją i pod naciskiem Arabii Saudyjskiej uciekł z kraju. Przez rok próbował grać z dżihadystami. Docierały do nich przecieki ze sfer rządowych, dzięki którym mogli skutecznie walczyć z armią na terenie całego kraju i z gwardią narodową w stolicy – Sanie. Następnie postanowił paktować z szyickimi powstańcami Huti.

Ramy państwowej komunikacji

Przestępczość w tych wszystkich krajach jest ogromna. Nie ma mowy o żadnej formie stabilizacji i porządku. Oczywiście, kiedy Arabowie mordują się nawzajem, Europejczycy mogą zajmować się swymi sprawami. Jednak sieć terrorystyczna kalifatu zaczęła szybko przenikać do Francji i Danii, a także do Belgii. Spiski dżihadystów ujawniły się zresztą w większości państw europejskich. Przeważająca ich część została na szczęście w porę zneutralizowana. Za tymi atakami (także na Europejczyków w Tunezji) idzie wojna informacyjna z demokracją w Europie.

Wrogowie wolności są tacy sami w Paryżu, Tunisie, Aleppo czy Warszawie.

I właśnie fakt, że mamy tego samego wroga, powinien skłonić siły demokratyczne po obu stronach Morza Śródziemnego do nawiązania współpracy wokół wspólnych wartości. Musimy razem opowiedzieć się za autentyczną zmianą demokratyczną, która na razie udała się tylko w Tunezji. Europa powinna ją wspierać ze wszystkich sił.

Poziom komunikacji musi wyjść poza ramy państwowe. Nie wystarczy kontaktować się z przedstawicielami poszczególnych krajów. Należy dotrzeć do rdzenia, katalizatora zmian, czyli społeczeństwa arabskiego – a tego brakuje. Zamiast narzucać konkretne rozwiązania. Unia Europejska powinna jasno i rzeczowo przedstawić, na czym polega wspólny problem.

Tymczasem Europa popełnia kolejne błędy, jak w przypadku uznania tylko jednej ze stron wojny domowej w Libii. Kwestia legitymizacji jednego lub drugiego rządu nie leży w kompetencji Unii Europejskiej. Nasza wspólnota powinna ponadto zwiększyć współpracę z Turcją, która jak dotychczas dobrze sobie radzi z kryzysem w tamtej części świata.

Nie ma jednego magicznego rozwiązania. Byśmy mogli nauczyć się sobie radzić, musimy przejść przez proces pedagogiczny. Musimy wyznaczyć granice naszego zaangażowania i zaakceptować je. Musimy być zmobilizowani.

Łatwiej jest mówić o roli Europy, a trudniej podjąć rzeczywiste działaniu. Powinniśmy dyskutować o błędach popełnionych w Libii, Iraku i w Afganistanie, ale nie dlatego, że te błędy popełniliśmy. Bo nie dlatego nasze ręce są dziś związane. Musimy myśleć nieszablonowo i w kategoriach pozapaństwowych. A niestety przywykliśmy, że większość spraw ważnych (a dotyczących polityki zagranicznej) rozgrywa się w ramach państw narodowych.

Chociaż utrzymujemy stosunki z większością państw arabskich, nie mamy relacji ze społeczeństwami arabskimi. Zamiast prawić im kazania, moglibyśmy powiedzieć po prostu: „Mamy wspólny problem”. Dzisiejsze fale imigracji to dla Tunezji i Maroka też nie są dobre wiadomości. Dlatego powinniśmy rozmawiać, jak stawić czoło wspólnemu wyzwaniu. Jeśli jednak nie uda nam się wyjść poza schemat rozmowy jednego państwa z innym państwem, to dialog nie ma sensu. Ów państwowy paradygmat już dawno powinien być odłożony do głębokiej szuflady.

Proces demokratyczny w obliczu bomb beczkowych

W Europie mamy tysiące dżihadystów z unijnymi paszportami. Już kilka miesięcy temu została przekroczona magiczna liczba stu Francuzów, którzy zginęli, walcząc w szeregach kalifatu. To sytuacja bez precedensu w naszej historii. Jeżeli ta tendencja się utrzyma, nie zdołamy zapanować nad żywiołem. Nie możemy myśleć reaktywnie i sposobić się jedynie do obrony. Powinniśmy – powtórzę – współpracować z Turcją, która jest na pierwszej linii tego frontu. Nie możemy zbyt wiele oczekiwać od Amerykanów. Oni nam na tym froncie nie pomogą.

Powinniśmy także zrozumieć, że europejscy dżihadyści są siłami okupacyjnymi w Syrii. Walczą z Kurdami i opozycją syryjską, czyli naszą pierwszą linią obrony przez islamistami. Tymczasem w Europie słychać cichą muzykę ze słowami: „Porozmawiajmy z Asadem. On nam pomoże w walce z dżihadystami”. Tak, może on nam pomóc w krótkiej perspektywie, ale co potem? Będziemy się układać z reżimem? Walcząc z atakującymi, nie wolno nam sprzymierzyć się z niewygodnymi partnerami, którzy dziś nam pomagają, by jutro sami stać się częścią problemu, a nie częścią rozwiązania. Asad jest pierwszym wytwórcą terrorystów na świecie, ale jest także pierwszym producentem uchodźców. Naloty bombami beczkowymi zredukowały populację Aleppo z miliona do trzystu tysięcy. A Europę dzieli od Syrii nie przepaść, lecz wąski przesmyk, którym można bez problemu się przedostać. Nie mamy do czynienia z odległym konfliktem, jak w przypadku Afganistanu.

Od zamachu w Egipcie w lipcu 2013 roku demografia gwałtownie tam ruszyła. Tak jak w Polsce po zamachu generała Jaruzelskiego. To oczywiste. Kiedy horyzont polityczny jest niedostępny, ludzie reagują w gronie rodzinnym. Postęp i demokracja znoszą problemy demograficzne. Oczywiście, działa to także odwrotnie. Zarówno Maroko, jak i Egipt są tykającymi bombami demograficznymi. Proces demokratyczny to stosunki społeczne i przemysłowe. Wszystko to, czego jesteśmy uczestnikami. A oni – nie.

Jean-Pierre FiliuZrzut ekranu 2015-08-24 (godz. 23.07.14)

Tekst pochodzi z wyd.2 Niezależnego Magazynu Strategicznego PARABELLUM. Promocyjne egzemplarze wyd. 1 i 2 dla Czytelników #KontoPREMIUM. Zainteresowanych prosimy o kontakt: redakcja@wszystkoconajwazniejsze.pl

 

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 26 sierpnia 2015
Fot.Shutterstock