"Polska właśnie. Wińsko (12) Przewietrzanie"
O ruinach, które stały się niechlubnym znakiem firmowym Wińska, już pisałam. Nikt z nimi nie walczył, bo przeważnie są prywatne, więc gminie nic do tego.
.Z mojego poprzedniego, dziennikarskiego życia, wiedziałam, że to nie do końca prawda. Skoro normalny człowiek, który chce dobudować sobie ganek albo rozebrać garaż i w to miejsce wstawić altanę, musi mieć do czynienia z co najmniej trzema instytucjami, to nie może być tak, że „właściciel biznesowy” już takim zasadom nie podlega.
Mieszkańcy przyzwyczaili się, że ruiny są i już. Czasem, gdy na ślub lub komunię, przyjeżdżali krewni z daleka i pytali „co to za monstra na wjeździe? Czy to się na drogę nie zawali?” odczuwali wstyd. Nie za siebie przecież, ale za całe Wińsko. Jakąś władzę, jakichś właścicieli, jakieś prawo, które u nas nie działa. Wytłumaczenie było jedno. „To prywatne, czort wie czyje, nie wiadomo gdzie właściciel. Nic się nie da zrobić”.
Rzeczywiście sprawa łatwa nie jest. Trwało miesiące całe, zanim odnalezieni właściciele (większość z nich mieszka daleko i nie odbiera korespondencji) zaczęli reagować na pisma. Np. z nadzoru budowlanego i od konserwatora zabytków. Prawda jest taka, że mają po całej Polsce kupę podobnych nieruchomości, a zajmują się tymi, które mogą się opłacić lub stanowią kłopot, bo urzędy upominają się o ich los. Wińsko na liście opłacalnych ani kłopotliwych nie było. Dlatego ruiny czekały na uporządkowanie na końcu kolejki. Jak klient w domu towarowym w PRL.
Kto przeżył tamten system, ten wie, że cała sztuka i cały sukces polegał na tym, żeby przesunąć się na początek ogonka. Kto na czele, ten wyrwał pralkę, lodówkę, odkurzacz. Tym na końcu dostawały się parasolki. Stąd przepychanie się łokciami, wypychane ciąże, wypożyczone od sąsiada dziecko na ręku, zaświadczenie o cukrzycy. Każda metoda dobra, żeby wysunąć się na czoło.
.Od początku roku stosowałam wszystkie (legalne) metody, żeby w sprawie prywatnych ruin (a publicznego kłopotu), wysunąć się na czoło. W końcu udało się. Najpierw w weekend, dyskretnie, pod „starą szkołę” podjechał podnośnik. Człowiek o talentach alpinisty zabezpieczył te części dachu, z których może się osypywać to i owo na głowy i samochody. Zniknęły też rozczapierzone kominy. Dwa dni później, 1 września, delegacje składały kwiaty pod pomnikiem, naprzeciwko tej „starej szkoły” właśnie. Przyszło mi przemówić. Popatrzyłam na powyrywane okna i zmurszałą elewacje niegdysiejszej podstawówki, do której kiedyś chodziłam. Powiedziałam więc do mikrofonu, że musimy się pilnować, żeby się nie zapuścić, nie zaniedbać, nie zdewastować wewnętrznie, jak ta szkoła. Nie dopuścić do tego, żeby czas zrobił z nami, to co z nią. Nie przyzwyczaić się, że może być byle jak, że więcej się nam nie należy.
Nazajutrz pojawiła się w Wińsku kolejna ekipa. Tym razem na ul. Mickiewicza, róg Witosa. Z wielką maszyną. Najpierw poległ tzw. „dom po Dziuni”. Potem „stara rzeźnia”. Kulturalni panowie, firma z Częstochowy, z czuciem podeszli do sprawy. Działali tak, żeby Broń Boże nie naruszyć zabytkowego komina i szachulcowej stodoły Steihardtów, stojących tuż obok.
Teraz trzeba będzie pokruszyć gruz z zawalisk i wywieźć na polne i leśne drogi. Uzupełnić nim dziury i wądoły. Potem równiarka dopełni dzieła i wszyscy będą zadowoleni. Budowle zmienią miejsce i funkcje. Nadal będą służyć. A Wińsko się przewietrzy. Odetchnie. Prześwietli. Pokaże miejsca wolne pod nowe cokolwiek. I wstydu nie będzie. A w każdym razie będzie go mniej.
.Tymczasem szykujemy się do zimy. To imponujące jak zaradni i zapobiegliwi są tu ludzie. Już od czerwca na podwórkach rosną stosy drewna. Nawet kora (produkt uboczny tutejszego zakładu drzewnego) poskładana w pryzmy czeka na pierwsze chłody. Jeszcze upały nie zelżały, a każdy wie czym będzie palił zimą.
Jolanta Krysowata