Prof. Kenneth WALTZ: Natura wojny. Czy trwały pokój jest możliwy?

Natura wojny. Czy trwały pokój jest możliwy?

Photo of Prof. Kenneth WALTZ

Prof. Kenneth WALTZ

(1924–2013). Amerykański politolog, jeden z najwybitniejszych teoretyków stosunków międzynarodowych. Profesor Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley oraz Uniwersytetu Columbia. Autor klasycznych dzieł: „Struktura teorii stosunków międzynarodowych” oraz „Człowiek, państwo, wojna”. Weteran II wojny światowej oraz wojny koreańskiej.

Wojna, jak wszystkie działania, zaczyna się w umysłach i emocjach lu­dzi; ale czy umysły i emocje można zmienić? A jeżeli uznamy, że można, to jak bardzo i jak szybko można zmienić czyjeś umysły i uczucia? A jeżeli znaczenie mają również inne czynniki, to jak wielką różnicę spowodują te zmiany? – pyta prof. Kenneth WALTZ

Czy na świecie da się zaprowadzić trwały pokój?

.Ktoś powiedział, że pytać o to, kto wygrał daną wojnę, to jak pytać o to, kto był zwycięzcą trzęsienia ziemi w San Francisco. Teza, że w wojnach nie ma zwycięstw, a jedynie różne stopnie porażki, zyskuje w XX wieku coraz więcej zwolenników. Czy jednak wojny, podobnie jak trzęsienia ziemi, są także zjawiskami naturalnymi, nad którymi człowiek nie jest w stanie zapanować ani nie może ich wyeliminować? Mało kto podpisałby się pod takim twierdzeniem, a jednak próby wyeliminowania wojny, niezależnie od tego, z jak szlachetnych podejmowane po­ budek i jak wytrwale prowadzone, przyniosły niewiele więcej niż przelotne chwile pokoju. Mamy tu do czynienia z wyraźną dysproporcją między staraniem a efektem, między pragnieniem a rezultatem. (…) W świetle historii, a także bieżących wydarzeń, trudno być przekonanym, że pragnienie to przyniesie pożądany efekt. 

Przedstawiciele nauk społecznych, świadomi, dzięki własnym badaniom, jak mocno teraźniejszość związana jest z przeszłością i jak ściśle poszczególne części systemu powiązane są ze sobą, pozostają raczej sceptyczni wobec możliwości stworzenia radykalnie lepszego świata. Jeżeli ktoś pyta, czy możemy teraz zachować pokój tam, gdzie w przeszłości toczyła się woj­na, to odpowiedzi są najczęściej pesymistyczne. Być może nie jest to właściwe pytanie. Istotnie, odpowiedzi będą nieco mniej zniechęcające, jeżeli ujmiemy problem w sposób następujący: czy istnieją sposoby zmniejszenia częstotliwości wojen, zwięk­szenia szans na pokój? Czy w przyszłości pokój może trwać dłu­żej aniżeli w przeszłości? 

Pokój jest tylko jednym z wielu celów, które można realizo­wać. Do pokoju można dążyć na wiele różnych sposobów. Re­alizacja tego celu – i stosowanie rozmaitych środków – odbywa się czasem w takich, a czasem w innych warunkach. Nawet jeże­li trudno uwierzyć, że istnieją drogi do pokoju, które nie zostały jeszcze wypróbowane przez mężów stanu lub nie były zalecane przez publicystów, sama złożoność problemu wskazuje na moż­liwość stosowania rozmaitych kombinacji działań w nadziei, że któraś z nich pozwoli zbliżyć się do celu. Czy można zatem wy­ciągnąć wniosek, że mądrość polityczna polega na podejmowa­niu raz takich, a kiedy indziej odmiennych działań, na robieniu tego, co wydaje się konieczne w danej chwili? Odpowiedź twier­dząca sugerowałaby, że nadzieja na poprawę leży w polityce oddzielonej od analizy, w działaniu oderwanym od myśli. Każda próba złagodzenia jakiegoś stanu zakłada jednak istnienie ja­ kiegoś wyobrażenia o jego przyczynach: by wyjaśnić, jak sku­teczniej zabiegać o pokój, trzeba najpierw zrozumieć przyczyny wojny (…). 

Natura człowieka i zagadnienie zła

.Dlaczego Bóg, skoro jest wszechwiedzący i wszechmocny, pozwala na istnienie zła? Takie pytanie zadaje prosty Huron z opowieści Woltera i w ten sposób wprawia w zakłopotanie uczonych mężów Kościoła. Zagadnienie teodycei w jej świeckiej wersji – sposób, w jaki człowiek wyjaśnia sobie istnienie zła – jest tak intrygujące, jak i kłopotliwe. Choroby i zarazy, bigoteria i gwałty, kradzieże i morderstwa, grabieże i wojny są stałymi elementami historii świata. Dlaczego tak jest? Czy wojnę i nikczemność można wyjaśnić w ten sam sposób? Czy wojna jest po prostu masową nikczemnością, a zatem zrozumienie nikczemności będzie równoznaczne ze zrozumieniem zła, którego ofiarą padają ludzie w życiu społecznym? Wielu tak myślało. 

„Bo choć z Bożej łaski zostaliśmy uwolnieni od wszystkiego, co może nam zaszkodzić z zewnątrz – pisał John Milton – to jednak w swym szaleństwie jesteśmy tak zawzięcie perwersyjni, że nigdy nie przestaniemy wykrzesywać z własnych serc, niczym z krzemienia, nasion i iskier nowych nieszczęść dla nas samych, aż wszystko znów stanie w płomieniach”.

Nieszczęścia, które nas spotykają, są nieuchronnym wytwo­rem naszej natury. Źródłem wszelkiego zła jest człowiek, a za­ tem to on jest też źródłem szczególnego zła, jakim jest wojna. Taka ocena przyczyny, szeroko rozpowszechniona i głęboko zakorzeniona wśród wielu jako artykuł wiary, wywarła ogrom­ny wpływ. Przekonanie to podzielali św. Augustyn i Marcin Luter, Thomas Malthus i Jonathan Swift, William Inge i Reinhold Niebuhr. W ujęciu świeckim – w ramach którego ludzie definiowani są jako istoty będące mieszanką rozumu i namięt­ności, w których namiętności co i raz triumfują – przenikało ono filozofię Spinozy, w tym jego filozofię polityczną. Można twierdzić, że przekonanie to miało taki sam wpływ na działa­ nia Bismarcka, z jego niską oceną ludzi, jak na rygorystyczne i surowe pisma Spinozy. Jeżeli przekonania człowieka decydują o jego oczekiwaniach, zaś oczekiwania determinują jego czyny, to przyjęcie lub odrzucenie stwierdzenia Miltona ma dla spraw ludzkich duże znaczenie. Milton mógł też oczywiście mieć rację, nawet jeżeli nikt by mu nie uwierzył. W takim wypadku próby wyjaśnienia częstotliwości wojen poprzez na przykład analizę czynników ekonomicznych, mogłyby być nadal interesującą za­bawą, ale nie miałyby większego znaczenia. Jeżeli prawdą jest, jak powiedział kiedyś dziekan Swift, że „ta sama zasada, która popycha opryszka do wybijania okien w mieszkaniu dziwki, która go rzuciła, w naturalny sposób sprawia, że książę zbiera potężną armię i nie marzy o niczym innym, jak tylko o oblę­żeniach, bitwach i zwycięstwach”, to powody, jakimi książęta uzasadniają prowadzone przez siebie wojny, są jedynie racjo­nalizacjami przykrywającymi motywacje, z których być może sami nie zdają sobie sprawy, a nawet jeśli, to nie mogą sobie po­zwolić na ich otwarte wyrażenie. Wynikałoby z tego również, że plany francuskiego męża stanu Sully’ego, jeżeli naprawdę miały na celu zapewnienie większego pokoju na świecie, były równie jałowe jak marzenia mnicha Crucégo – i pozostaną jałowe, do­ póki nie będzie można zwalczyć pychy i kapryśności, będących źródłem tak wojen, jak i innych plag nękających ludzkość. 

Wielu myślicieli zgadzało się z Miltonem, że aby zrozumieć wydarzenia społeczne i polityczne, trzeba przyjrzeć się człowie­kowi, ale różniło się między sobą co do tego, jaka jest lub jaka może być natura człowieka. Wielu innych de facto podważało zasadnicze założenie Miltona. Czy człowiek tworzy społeczeń­stwo na swój obraz, czy też społeczeństwo tworzy człowieka? Można było się spodziewać, że w czasach, gdy filozofia była nieledwie gałęzią teologii, teologowie-­filozofowie będą przy­ pisywać ludzkiemu działaniu to, co wielu filozofów wcześniej i później opisywało jako efekty oddziaływania samego systemu politycznego. Rousseau, jako jeden z wielu, których można by tu wymienić, zdecydowanie zrywa z poglądem, jakoby – sko­ro człowiek jest zwierzęciem społecznym – jego zachowanie w społeczeństwie można było wyjaśnić, odwołując się do jego zwierzęcych namiętności i/lub ludzkiego rozumu. Człowiek ro­dzi się i w swoim stanie naturalnym nie jest ani dobry, ani zły. To społeczeństwo jest siłą rozkładową w życiu człowieka, będąc jednocześnie czynnikiem umoralniającym. Tego ostatniego wpływu Rousseau zaś nie chciałby utracić, nawet gdyby uważał, że człowiek może powrócić do stanu natury. Takie jest jego sta­nowisko, konsekwentnie podtrzymywane w kolejnych dziełach, choć utrzymuje się zmyślenie, jakoby wierzył on w mit szlachet­nego dzikusa i ubolewał nad narodzinami społeczeństwa. Po­stępowanie człowieka, sama jego natura, którą niektórzy biorą za przyczynę, jest, zdaniem Rousseau, w dużej mierze wytwo­rem społeczeństwa, w którym człowiek żyje. Społeczeństwo zaś, jak twierdzi Rousseau, jest nierozerwalnie związane z organiza­cją polityczną. Bez zorganizowanej władzy, która w najgorszym przypadku musi przynajmniej pełnić funkcję organu rozstrzy­gającego, żadna społeczność ludzka nie może zaznać choćby na­miastki pokoju. Nauka o społeczeństwie nie może być oddzie­lona od nauki o władzy, a nauka o człowieku od żadnej z tych pierwszych. Rousseau, podobnie jak Platon, uważa, że zły sys­tem polityczny czyni ludzi złymi, a dobry system – dobrymi. Nie znaczy to, że państwo jest rzeźbiarzem, a człowiek – bryłą gliny, niestawiającą oporu kształtom nadawanym przez artystę. Jak zauważył Rousseau, między ludźmi istnieją podobieństwa, niezależnie od tego, gdzie żyją. Istnieją także różnice, a poszu­kiwanie przyczyn jest próbą wytłumaczenia tych różnic. Aby wyjaśnić skutki – czy niepokoi nas notoryczność kradzieży, czy wojny – trzeba badać zróżnicowane relacje społeczne między ludźmi, a to z kolei wymaga badania polityki. 

Czy człowieka w społeczeństwie można zrozumieć lepiej po­ przez badanie samego człowieka czy też poprzez badanie całego społeczeństwa? Najbardziej satysfakcjonującym rozstrzygnię­ciem wydaje się być odebranie temu pytaniu charakteru alter­natywy i odpowiedź: „poprzez oba”. To, od czego zaczynamy wyjaśnianie wydarzeń, nie jest jednak bez znaczenia. Wielebny Thomas Malthus napisał kiedyś, że „mimo iż instytucje ludzkie wydają się być istotną i wprost oczywistą przyczyną wielu nie­szczęść, które ludzkość przechodzi, to jednak w rzeczywistości mają one znaczenie drugorzędne w porównaniu z głębokimi i istotnymi przyczynami rozpusty, które mącą cały bieg życia ludzkiego”. Rousseau patrzył na ten sam świat, na ten sam wa­chlarz zdarzeń, ale ich zasadniczych przyczyn doszukiwał się gdzie indziej. 

Podążanie tropem Rousseau rodzi kolejne pytania. Tak jak ludzie żyją w państwach, tak państwa istnieją w świecie państw. Jeżeli teraz będziemy chcieli poszukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego dochodzi do wojen, to czy powinniśmy podkreślać rolę państwa, z jego społeczną i ekonomiczną treścią oraz jego polityczną formą, czy też powinniśmy skupić się przede wszyst­kim na tym, co czasami nazywane jest społecznością państw? I znów można by powiedzieć, że działania te nie muszą być traktowane jako alternatywne i można prowadzić je równole­gle, niemniej wielu myślicieli kładło nacisk bądź na pierwszą, bądź na drugą kwestię, przez co dochodzili do rozbieżnych wniosków. Ci, którzy podkreślają rolę państwa, w pewnym sensie podążają śladem Miltona. On tłumaczy bolączki świata istnieniem zła w człowieku, oni wyjaśniają wielką dolegliwość, jaką jest wojna, złem tkwiącym w niektórych lub wszystkich państwach. Stwierdzenie to jest następnie często odwracane: jeżeli złe państwa prowadzą wojny, to dobre państwa żyłyby ze sobą w pokoju. Pogląd ten można przypisać, w zróżnicowanym zakresie, Platonowi i Kantowi, XIX­-wiecznym liberałom i so­cjalistom-­rewizjonistom. Zgadzają się oni co do samej zasady, ale różnią w kwestii definicji państw dobrych oraz tego, jak je powołać do istnienia. 

Struktura systemu międzynarodowego

.O ile marksiści spychają liberalny obraz świata na drugi plan, o tyle inni wymazują go całkowicie. Sam Rousseau głównych przyczyn wojny nie doszukuje się ani w ludziach, ani w pań­stwach, ale w samym systemie międzynarodowym. Rozważając postępowanie ludzi pozostających w stanie natury, zauważa on, że jeden człowiek nie może zacząć zachowywać się przyzwoicie, jeżeli nie ma żadnej pewności, że inni nie będą mogli go znisz­czyć. Następnie w przyczynkowym eseju L’état de guerre (Stan wojny) oraz w komentarzach do dzieł abbé de Saint­-Pierre’a Rousseau rozwija tę myśl i odnosi ją do państw funkcjonują­cych w stanie anarchii. Dane państwo może chcieć żyć w poko­ju, ale może być zmuszone do rozważenia podjęcia wojny pre­wencyjnej; jeżeli bowiem nie uderzy w sprzyjającym momencie, może zostać zaatakowane później, gdy przewaga przechyli się na drugą stronę. Pogląd ten stanowi analityczną podstawę dla wielu podejść do stosunków międzynarodowych opartych na równowadze sił, a także dla programu federalizmu światowe­ go. Przemycony między wierszami u Tukidydesa i Aleksandra Hamiltona, a wyrażony wprost przez Machiavellego, Hobbesa i Rousseau, stanowi zarazem najbardziej ogólne wyjaśnienie za­ chowania państw oraz podstawowy argument przeciwko tym, którzy źródeł polityki zagranicznej poszczególnych państw upatrują w ich strukturze wewnętrznej. Niektórzy uważają, że pokój nastąpi dzięki udoskonaleniu państw, inni zaś twierdzą, że o tym, jakie będzie państwo, będą decydować jego relacje z innymi państwami. Tę ostatnią tezę Leopold Ranke wypro­wadził z (lub zastosował do) historii nowożytnej Europy. Zosta­ła ona wykorzystana do wyjaśnienia organizacji wewnętrznej także innych państw. 

Zachowanie państw w czasie pokoju i wojny próbowali wy­jaśnić nie tylko filozofowie i historycy, ale także mężowie stanu. Woodrow Wilson, w projekcie noty napisanym w listopadzie 1916 roku, zauważył, że przyczyny toczącej się wówczas wojny były niejasne, że narody neutralne nie wiedziały, dlaczego się ona rozpoczęła, a jeśli zostałyby w nią wciągnięte, nie wiedzia­łyby, o co miałyby walczyć. Często jednak, aby działać, mu­simy przekonać samych siebie, że znamy odpowiedzi na takie pytania. Wilson, ku własnemu zadowoleniu, wkrótce do tego doszedł. Był on jedną z wielu postaci historycznych, które, wpro­wadzając ostre rozróżnienie między państwami pokojowymi a agresywnymi, przypisały demokracjom wszystkie cechy tych pierwszych, a państwom autorytarnym – wszystkie cechy tych drugich. Częstotliwość wojen łączona jest, w mniejszym lub większym stopniu (w zależności od autora), z rodzajem rządu danego kraju. Na przykład Cobden w przemówieniu w Leeds w grudniu 1849 roku mówił: 

Gdzie wypatrujemy zbierających się czarnych chmur wojny? Gdzie możemy je dostrzec? Na despotycznej północy, gdzie od woli jednego człowieka zależy los czterdziestu milionów poddanych. Jeżeli chce­ my wiedzieć, skąd płynie drugie niebezpieczeństwo wojny i niepo­kojów, to właśnie z Rosji – z tego nieszczęsnego i upodlonego kraju, Austrii – następnej w kolejności pod względem despotyzmu i barba­rzyństwa, i tam też widzimy największe niebezpieczeństwo wojny; w im większym stopniu jednak ludność rządzi się sama – jak w An­glii, we Francji czy w Ameryce – tym łatwiej odkryjemy, że ludzie nie przejawiają skłonności do wojny, i że gdyby rząd jej pragnął, lud by ją powstrzymał. 

Stałym interesem ludu jest pokój; żaden rząd kontrolowany przez lud nie będzie walczył, chyba że zostanie zaatakowany. Zaledwie kilka lat później Anglia, choć nie została zaatakowana, walczyła jednak przeciwko Rosji, a Cobden w 1857 roku stracił mandat z powodu swego sprzeciwu wobec wojny. Doświadcze­nie to było silnym, ale nie druzgocącym ciosem dla tego prze­ konania; odżyło ono choćby w wypowiedziach Wilsona, a po raz kolejny w słowach zmarłego senatora Roberta Tafta. W stylu Cobdena, ale ponad sto lat po nim, Taft pisał: „Historia pokazuje, że kiedy lud ma możliwość wypowiedzenia się, z reguły opowiada się za pokojem, o ile pokój jest możliwy. Dowodzi to, że samowolni władcy są zawsze bardziej skłonni do wojny niż lud”. Czy to prawda – można się zastanowić – że istnieje jakaś szczególnie pokojowa forma państwa? Gdyby to była prawda, jakie miałoby to znaczenie? Czy dzięki temu pań­stwa wiedziałyby, którym spośród pozostałych państw mogą zaufać? Czy państwa, które już są dobre, powinny szukać spo­sobów, by uczynić inne państwa lepszymi, a tym samym umoż­liwić wszystkim ludziom korzystanie z dobrodziejstw pokoju? Wilson był przekonany, że wspieranie politycznej reorganizacji innych państw jest nakazem moralnym; Cobden uważał, że jest to kompletnie nieuzasadnione. Zgadzając się co do tego, gdzie należy szukać przyczyn, różnili się w swych wnioskach doty­czących polityki. 

Co jednak z tymi, którzy skłaniają się ku innej ocenie zasadniczych przyczyn? „Ludzie – mówił prezydent Dwight Eisenho­wer – generalnie nie chcą dzisiaj konfliktu. To tylko, jak sądzę, błądzący przywódcy stają się zbyt wojowniczy i wierzą, że ludzie naprawdę chcą walczyć”. Najwyraźniej jednak nie wszyscy ludzie wystarczająco mocno pragną pokoju, ponieważ przy innej okazji Eisenhower stwierdził, że „gdyby tylko matki w każdym kraju wytłumaczyły swoim dzieciom, jak żyją i o czym marzą dzieci w pozostałych krajach – w Ameryce, w Europie, na Bli­skim Wschodzie, w Azji – to z pewnością wspaniale przysłuży­łoby się to sprawie pokoju na świecie”. Tutaj prezydent wydaje się zgadzać z Miltonem co do tego, gdzie należy szukać przyczy­ny, ale bez Miltonowskiego pesymizmu, względnie – jeśli kto woli – realizmu.

.Agresywne skłonności mogą być wrodzone, ale czy ich niewłaściwe ukierunkowanie jest nieuniknione? Wojna, jak wszystkie działania, zaczyna się w umysłach i emocjach lu­dzi; ale czy umysły i emocje można zmienić? A jeżeli uznamy, że można, to jak bardzo i jak szybko można zmienić czyjeś umysły i uczucia? A jeżeli znaczenie mają również inne czynniki, to jak wielką różnicę spowodują te zmiany? Na te pytania oraz na te z poprzedniego akapitu trzeba znaleźć odpowiedzi, które by­ najmniej nie są oczywiste. 

Kenneth Walz

Fragment książki: Człowiek, państwo, wojna. Analiza teoretyczna, przekł. Jan Sadkiewicz, wyd. Universitas, Kraków 2023 [LINK].

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 5 września 2024
Fot. Pixabay