"Tu strzelają, ale nie wiadomo dlaczego"
.Wiadomości telewizyjne w pierwszym programie niemieckiej publicznej telewizji nazywają się Tagesschau i mogą, jeśli chodzi o neutralność i rzeczowość, spokojnie konkurować z BBC. Ale Arabska Wiosna zaskoczyła niemieckich redaktorów i korespondentów. Całymi tygodniami ich widzowie dowiadywali się, że dzieją się straszne rzeczy na ulicach Tunisu, Kairu i później też Trypolisu i Damaszku, że ktoś z kimś walczy. Ale nie było ani informacji, kto to jest i kto za tym stoi, ani o co walczą, ani o tym, dlaczego robią to akurat teraz. Były to korespondencje na zasadzie: „Tu jest strasznie i ja jestem w środku”. Tak to wyglądało, kiedy telewizje i redakcje miały w pobliżu korespondentów, których mogli wysłać na miejsce zdarzeń. Pojawiali się tam zagubieni, bez znajomości realiów i języka. Po prostu podstawiali mikrofon tym demonstrantom, którzy krzyczeli najgłośniej i akurat byli w stanie mówić po angielsku. Filmowali najbardziej krewkich demonstrantów wykrzykujących ogólne hasła o tym, że naród ginie, dyktator się wzbogaca i Zachód nic nie robi, aby temu zaradzić. I tak to trafiało do salonów niemieckich mieszczan.
Jeszcze gorzej to wyglądało, kiedy relacja pochodziła z programu telewizyjnego, który nie miał kogo wysłać na miejsce zdarzeń. Polska telewizja przy takich okazjach uruchamia gospodynie domowe polskiego pochodzenia, które zaglądają przez okno i komentują na żywo, że „tam jeżdżą teraz czołgi”, albo że „w całym mieście czuć spaleniznę”. Niemieckie media ratowały się telefonami do nauczycieli niemieckich szkół w Libii i Egipcie, którzy – jakże zaskakująco – potwierdzali, że „są walki, jest niebezpiecznie i nic nie wiadomo”.
Wszystkie telewizje świata ściągają w takich sytuacjach z YouTube nieostre nagrania video niewiadomego pochodzenia, na których ludzie biegają i padają strzały, a widzowie się dowiadują, że to dowód na to, że „reżim zabija naród”.
.W przypadku Syrii nagrania z YouTube są do dziś dominującym materiałem służącym do opisania konfliktu. Kwestia jego wiarygodności bywa rzadko dyskutowana, a jeśli w ogóle się to zdarza – jak kilka razy w drugim programie niemieckiej telewizji – to widz się nie dowiaduje, na podstawie jakich kryteriów redaktorzy nie znający arabskiego oceniają, co jest wiarygodne a co nie, i jak ustalają czy filmy z YouTube w ogóle pochodzą z krajów, których wydarzenia rzekomo dokumentują.
Nie jest to pytanie akademickie. Przed obaleniem Ceausescu, kiedy przez miasta rumuńskie przeszły gwałtowne demonstracje i rozruchy, w niemieckich i austriackich mediach nagle pojawili się „naoczni świadkowie”, na żywo i po niemiecku nadający relacje o scenach, które, jak się później okazało, w ogóle nie miały miejsca. Dziennikarzy dali się też nabrać na „masowy grób pełen dzieci”, który okazał się rozkopanym cmentarzem przyszpitalnym, na którym pochowano pacjentów, którzy umarli długo przed wybuchem rozruchów.
Relacje na zasadzie „tu strzelaja, ale nie wiadomo dlaczego” nic nie wyjaśniają i na dłuższą metę stają się nudne dla odbiorców.
.Nawet strzelaniny na żywo przestają być ciekawe, jeśli są pokazywane co wieczór. Zaś relacje prasowe muszą łączyć fakty i opowiadać jakąś historię, aby budzić zainteresowanie; muszą wpisywać się w ogólniejszą narrację i interpretować to, co się dzieje przed kamerą. Jeśli z powodu nieznajomości lokalnych realiów korespondent nie jest w stanie analizować podziały społeczne i polityczne podczas konfliktu, może się uciec do przedstawiania anegdot z „pola walki” (tak niemieccy widzowie byli zmuszeni śledzić przez kilka wieczorów ewakuację niemieckiej szkoły w Egipcie), albo po prostu nakładać na konflikt swoje własne wartości i stereotypy – te, które dominują w kraju jego pochodzenia. Taki sposób działania ma poważną zaletę – relacja staje się łatwiej przyswajalna i zrozumiała dla jego audytorium.
Trudno jest bowiem opisać konflikt między świeckim, ale niedemokratycznym reżimem, kilkoma odłamami radykalnego i umiarkowanego islamu i grupami etnicznymi, o których nazw nikt w Europie nie słyszał wcześniej. Znacznie łatwiej jest sprzedać taki konflikt jako wojnę reżimu z własnym narodem – i tak też prawie wszystkie media, od BBC po Gazetę Wyborczą, od CNN po BBC, robiły na początku Arabskiej Wiosny.
Wszędzie reżim wysyłał czołgi przeciwko „narodowi”, wszędzie wobec tego korespondenci podstawiali przedstawicielom „narodu”, których przypadkowo spotykali na manifestacjach, mikrofony. A ci, czując intuicyjnie, do czego ich rozmówcy chcieli sprowadzić konflikt, odpowiadali w tej samej konwencji: o „onych” na górze, którzy nie znają prostych ludzi i ich problemów i mają jak najgorsze intencje i o „nas” na dole, którzy teraz postanowili z tym nieludzkim rządem walczyć. Bardzo, bardzo rzadko zdarzało się, że w takich relacjach pojawiła się interpretacja drugiej strony. Zazwyczaj miało to miejsce tylko wtedy, kiedy „reżim” organizował konferencję prasową. Wtedy widzowie w Europie najpierw widzieli sztywnych biurokratów, którzy w okrągłych zdaniach zaprzeczali wszystkiemu, co dotąd dominowało w relacjach naszych mediów, potem zaś te występy mogli komentować krewcy demonstranci na ulicy.
Dopiero wojna w Syrii przyniosła nieco częstsze wywiady z prezydentem kraju, być może nie tylko dlatego, że jako zło wcielone jest on ciekawszy od tunezyjskich, egipskich albo libijskich ministrów, lecz też z tego powodu, że w londyńskich, berlińskich i paryskich redakcjach daje o sobie znać pewien nie końca uświadomiony kac moralny o tym, że wystarczyło kilku tysięcy manifestantów i czołg, aby dziennikarze całkowicie zapomnieli o przestrzeganie podstawowych zasad dziennikarstwa: bezstronności, dopuszczenia wszystkich stron do głosu i unikania gołosłownych, sensacyjnych interpretacji pozbawionych oparcia w faktach.
.Narzekanie na tendencyjność mediów i na dziennikarzy, którzy tylko gonią za sensacjami, zamiast dostarczyć rzetelnych analiz skomplikowanych wydarzeń jest obecnie bardzo w modzie. Ale to, co się dziś dzieje w relacjach o Arabskiej Wiośnie, wojnie w Mali albo wojnie domowej w Syrii, nie jest ani szczególnie nowe, ani nie jest winą mediów lub dziennikarzy. To wynik rewolucji medialnej, która trwa od końca lat dziewięćdziesiątych i obejmuje kilka zjawisk, które – paradoksalnie – są kojarzone przede wszystkim pozytywnie: szybki rozwój Internetu i serwisów społecznościowych, które z jednej strony przyczyniły się do kryzysu klasycznych mediów drukowanych, ale z drugiej też pozwoliły gazetom, radiu i telewizji przetrwać. Z jednej strony bowiem młode pokolenia i ogłoszeniodawcy przerzucały się na darmowe źródła internetowe, co drastycznie zmniejszyło klasyczne dochody gazet, telewizji i radia, z drugiej jednak strony Internet dostarczył im też narzędzi pozwalających na szybkie i niemal bezkosztowe zdobywanie informacji na bieżąco. Nie jest przypadkiem, że najbardziej ucierpiały na tym nie tradycyjne media, lecz agencje prasowe, których usługi pośredniczące stały się niemal całkowicie zbędne. Razem z nimi na znaczeniu stracili korespondenci, zwłaszcza korespondenci zagraniczni.
Kilkanaście lat temu, kiedy sam jeszcze pracowałem jako korespondent zagraniczny, nawet liczące się regionalne gazety utrzymywały (często razem z innymi redakcjami) całą sieć korespondentów-wolnych strzelców, podczas gdy duże gazety o zasięgu ogólnokrajowym regularnie co kilka lat wysyłały redaktorów jako etatowych i ekskluzywnych korespodentów do najważniejszych stolic świata. 25 lat temu, podczas transformacji w Europie Środkowo-Wschodniej, większość regionalnych i wszystkie ogólnokrajowe gazety w Niemczech, Szwajcarii, Austrii, Francji, Wielkiej Brytanii i Hiszpanii miały korespondentów w Polsce. Oni wtedy odpowiadali niemal wyłącznie za Polskę. Tylko Amerykanie mieli korespondentów w Berlinie, Paryżu lub Moskwie, którzy stamtąd obsługiwali wydarzenia w całym „byłym bloku” albo nawet w całej Europie. Ten model dziś dominuje też w europejskich mediach. Czasami nadal utrzymują korespondenta w Polsce – ale on teraz odpowiada również albo za kilka sąsiednich krajów, albo za cały wschód Europy, od Estonii po Albanię.
.Dawniej korespondenci byli zrośnięci ze swoim krajem, mówili biegle w języku miejscowym i utrzymywali kontakty z całą sceną polityczną. Dziś jest to niemożliwe. Nie jest czymś wyjątkowym, że w Wiedniu, Berlinie albo Warszawie rezyduje korespondent, który od kilku już lat obsługuje wydarzenia w kilkunastu krajach, z których kilku dotąd na oczy nie widział.
Co go ratuje? Oczywiście: Internet. Ściąga wiadomości z sieci (ale oczywiście tylko z serwisów w zachodnich językach), ogląda filmy na YouTube, wysyła e-maile do biur prasowych i do swoich informatorów (jesli takich ma, bo budowanie i utrzymanie zaufania z nimi jest wyjątkowo trudne posługując się wyłącznie Internetem). Ten typ dziennikarstwa rządzi się już wręcz swoimi własnymi ekonomicznymi prawami: im więcej krajów nasz korespondent ma do obsłużenia, tym rzadziej może tam jechać, bo tym więcej czasu zabiera mu monitorowanie wydarzeń w pozostałych krajach zza jego biurka. To też oznacza, że tym mniej wie o każdym z poszczególnych krajów.
Szczególnie dotkliwe jest to w Afryce – gdzie drogi są często fatalne, lotów i pociągów nie ma. Nic dziwnego więc, że w niektórych mediach konflikt w Mali w początkowej fazie był relacjonowany z Nairobi albo Kapsztadu. Pewnie nie każdy widz zdał sobie z tego sprawy (media nie ukrywają, skąd nadaje ich korespondent, ale jeśli nie jest on w środku wydarzeń, nie podkreślają tego specjalnie), że taka relacja jest mniej więcej tak samo wiarygodna, jak relacja o wojnie w Gruzji, nadawana z Wiednia.
Czasami takie relacje z daleka mają nawet swoje zalety, bo unikają popadania w pułapkę „strzelaja, ale nie wiadomo dlaczego” i skupiają się bardziej na ogólnych tendencjach, na tle konfliktu i na analizie.
.Ekspansja prywatnej telewizji jednak skutkowała między innymi też tym, że pozostałe media musiały naśladować jej dziennikarstwo sensacyjne. Dlatego dziś często nawet reportaże w tygodnikach są napisane w stylu sugerującym bezpośrednie uczestnictwo. Dlatego nawet BBC wywiad z profesorem arabistyki, analizującym podziały wewnątrz Bractwa Muzułmańskiego w Egipcie, może puścić co najwyżej o północy. Na godzinę 20.00 musi natomiast mieć reportaż z pola walki.
W takiej sytuacji redakcje wyrównają brak korespondenta na miejscu specjalnymi wysłannikami lub – jak się w Niemczech utarło ich nazywać pobłażliwie – „ekspertów od siedmiu kontynentów”. Taki wysłannik specjalny lata do danego kraju, kiedy tylko lotniska tam są znowu otwarte, a najważniejsze informacje o konflikcie nabywa czytając w samolocie dossier przygotowane przez sekretarkę lub archiwistę. Nieuniknione, że w swoje relacji sprowadza wszystko do prostych podziałów i do kategorii, które wyniósł ze swojego kraju i jego hierarchii wartości: ci dobrzy – to są siły prozachodnie, demokratyczne, źli – dyktatorzy, ich aparat, islamiści. Co nie pasuje do tego prostego obrazu, zostaje pominięte.
Taki wysłannik też nie ma za bardzo wyboru z kim się fraternizować: ci, co protestują na ulicy i szukają sprzymierzeńców i poparcia zagranicy, zazwyczaj są bardziej otwarci dla mediów a ich protesty bardzo widowiskowe i medialne, niż zawiłe wyjaśnienia ich przeciwników, którzy okupują się w urzędach, za kordonami wojska i policji.
Bezapelacyjne zwycięstwo komunikacji elektronicznej doprowadziło do jeszcze jednego zjawiska potęgującego zagubienie mediów: tam, gdzie dawniej był brak informacji i korespondenci mieli za zadanie je zdobyć, tam dziś redakcje zalewa nadmiar informacji.
W czasach tradycyjnego dziennikarstwa korespondenci zbierali informacje na miejscu w sposób, który dziś można już tylko obserwować w stosunku do kompletnie zamkniętych krajów jak Korea Północna, albo w mniejszym stopniu Zimbabwe, Białoruś czy Kuba. A więc rozmawiając z insiderami, mozolnie zbierając rozrzucone dane, dyskutując z ekspertami, prowadząc własne dziennikarskie śledztwa.
.Dziś każdy korespondent, który przebija się do Homs i Aleppo, konkuruje tam z tymi wszystkimi, którzy zapełniają strony Facebooka, Twittera i YouTube swoimi zdjęciami, listami, relacjami i filmami. A piwnica w Homs to najgorsze miejsce na świecie, aby analizować takie informacje i oddzielić ziarna od plew. W ten oto sposób powstają swoiste „hyperinformacje”, które obiegają cały świat, bo każda redakcja uważa je za wiarygodne dlatego, że inna używała ich wcześniej.
Tak oto sposób podczas wojny domowej w Libii można było przez kilka dni i w kilkunastu różnych stacjach oglądać strącenie myśliwca przez powstańców, który, jak się później okazało, do nich należał i został strącony przez pomyłkę. Ale palił się, spadł na miasto i potem wybuchnął, więc nadawał się do telewizji, a cała scena wydawała się wiarygodną ilustracją wojny, bo inne redakcje też ją pokazywały.
Czasami taki łańcuszek wzajemnie uwiarygadniających się wiadomości prowadzi do karykaturalnych wręcz skutków, kiedy dziennikarze mylą sposób przekazywania wiadomości o pewnych wydarzeniach z samymi wydarzeniami. Wtedy słyszymy – a słyszeliśmy to chyba tysiące razy podczas protestów w Egipcie – że rzekoma rewolucja na placu Tahir została wywołana przez Internet i media społecznościowe, że bez nich taka rewolucja byłaby „nie do pomyślenia”. To trochę tak, jakby twierdzić, że przyczyną rewolucji bolszewickiej były doniesienia prasowe o tym, że do niej doszło…
To jest chyba największy paradoks nowoczesnego dziennikarstwa w erze Internetu: komunikacja dziś wcale nie funkcjonuje lepiej niż na średniowiecznym targowisku – krążą te same plotki, teorie spiskowe, panują te same odruchy stadne wśród dziennikarzy jak zawsze, tylko wszystko dzieje się szybciej i mniejszym kosztem, co jednocześnie utrudnia sprawdzanie informacji.
A dziennikarze, zagubieni w nawale faktów i newsów, bez narzędzi które pozwalałyby im oddzielic to, co istotne, od tego co nie ma żadnego znaczenia, uciekają w tanie moralizowanie, malują czarno-białe obrazy, zaś brak wiedzy o źródłach wydarzeń kompensują nadmierną pewnością siebie.
Mamy lepsze narzędzia przekazywania informacji, niż kiedykolwiek wcześniej w historii – i gorsze informacje niż kiedykolwiek.
Cena, jaką za to płacimy, jest wysoka. Ona polega na tym, że najpierw wysyłamy naszych żołnierzy, lekarzy i organizacje charytatywne do krajów w konflikcie, aby wspierać tam „naród walczący z okrutnym dyktatorem”, zanim widzimy, że to nie dyktator uciska naród, lecz fanatycy religijni i zwaśnione grupy etniczne próbują zmienić jednego autorytarnego władcę na innego, i że ci, których nasze media najpierw uznały za te dobrą większość, de facto stanowią maleńką mniejszość, która uwikłała nas w nierozwiązywalny konflikt ze swoimi przeciwnikami właśnie dlatego, że miała za mało poparcia we własnym kraju.
W ostatnich kilkunastu latach każdy konflikt, w którym USA i państwa europejskie były zaangażowane zaczął się (sądząc po dominującej interpretacji w naszych mediach) jak walka dobra ze złem. Niemal każdy też kończy się obecnie rozczarowaniem tymi „dobrymi” i negocjacjami i kompromisami z tymi „złymi”, aby móc się wycofać bez utraty twarzy. We wszystkich tych przypadkach też wiemy dziś, że u podłoża konfliktu legły o wiele bardziej wieloznaczne i skomplikowane mechanizmy, niż ten dychotomiczny podział czarno-biały, którym posługiwały się nasze media po wybuchu konfliktu.
Prawdopodobnie ta utrata kompetencji jest jednak zjawiskiem przejściowym, typowym dla transformacji. A świat mediów przechodzi, jak niedawno powiedziała dawna koleżanka z “Der Tagesspiegel” w debacie telewizyjnej, “podobny kryzys jak górnictwo w latach siedemdziesiątych”.
.Po tej transformacji dziennikarzy w tradycyjnym sensie tego słowa w ogóle już nie będzie. Wiarygodność to jedyny atut, jaki daje tradycyjnym mediom jeszcze przewagę nad (często anonimowymi i jeszcze gorzej przygotowanymi do swoich zadań) “dziennikarzami obywatelskimi”, niespełnionymi misjonarzami i aktywistami serwisów społecznościowych, którzy tam toczą walkę o prawdę, rację i własne ego. Jeśli tradycyjne media chcą ten atut wykorzystać, to prędzej czy później muszą wprowadzić jasne, przejrzyste kryteria i mechanizmy selekcjonowania informacji i szkolić swój personel tak, aby nie tylko był w stanie zbierać i dostarczać sensacyjne, widowiskowe wieści bez większego znaczenia, ale też analizować i segregować fakty i wydarzenia.
To nie będą dziennikarze w starym stylu, którzy z notesem w ręku zbierali poufne informacje i potem ujawniali afery jak w czasach Woodwarda i Bernsteina. To raczej będą anonimowi, szarzy analitycy, którzy przepuszczają statystyki przez swoje laptopy i porównują portale internetowe i posty na Twitterze z informacjami z Google Earth i z własnego archiwum. Zamiast czołgać się do pierwszej linii frontu, będą cierpliwie zapatrzeni w swój ekran niczym księgowi przy sporządzeniu bilansu rocznego.
Oni będą pracować na rzecz kilku gwiazd, którzy potrafią ich analizy odpowiednio sprzedać na zewnątrz, tak – aby widzowie mogli się z nimi identyfikować, tak, aby każda audycja miała swoją łatwo rozpoznawalną twarz, która sugeruje wiarygodność i autentyczność. „Specjalnych wysłanników” i „ekspertów od siedmiu kontynentów” ten świat już nie będzie potrzebować, tak samo, jak dziś lokomotywy mogą się obejść bez pomocników maszynisty, których zadaniem było dorzucanie węgla do pieca.
Klaus Bachmann
Tekst ukazał się w 4 wyd.kwartalnika opinii „Nowe Media”