Francesca BORRI: Historia prawdziwa

Historia prawdziwa

Photo of Francesca BORRI

Francesca BORRI

Włoszka urodzona w 1980 roku. Ukończyła stosunki międzynarodowe, studia z zakresu praw człowieka, a także filozofię prawa. Pracowała jako oficer ds. przestrzegania praw człowieka, publikując w tym czasie książki o tematyce związanej z Kosowem, a także z konfliktem izraelsko-palestyńskim. W stronę dziennikarstwa zwróciła się, gdy zrozumiała, że tych, którzy dzierżą władzę bardziej porusza jej pióro niż analizy, które wykonywała jako prawniczka. Obecnie jest korespondentką wojenną w Syrii.

Ryc.: Fabien Clairefond

Napisał do mnie. Po ponad roku pracy w terenie i pisania tekstów. Po ponad roku, w ciągu którego przeszłam przez tyfus i zostałam postrzelona w kolano. Napisał do mnie on – mój wydawca. Obejrzał wiadomości telewizyjne i uświadomił sobie, że mogę być jedną z grupy włoskich dziennikarzy, którzy zostali porwani. Natychmiast napisał mi więc maila: „Jeśli masz łączność, tweetuj, że cię aresztowali”.

.Tego samego dnia wracam do bazy rebeliantów, w której znalazłam schronienie pośrodku piekła, jakim jest teraz Aleppo, mając nadzieję, że wśród kurzu, głodu i przerażenia znajdę przyjazną duszę, dobre słowo, bliskość przytulenia. Zamiast tego, otrzymuję kolejny mail od mojej znajomej, Clary, która spędza wakacje w moim włoskim domu; zdążyła zresztą wysłać już osiem wiadomości, z których każda oznaczona jest jako „niecierpiąca zwłoki”, a dziś jej problemy ograniczają się do poszukiwania mojej karty SPA, która umożliwi jej darmowy relaks. Reszta korespondencji zamyka się w stylu „Doskonały materiał dzisiaj, równie dobry jak twoja książka o Iraku!”. Niestety, nie napisałam książki o Iraku, lecz o Kosowie… mniejsza z tym.

Ludzie zakodowali sobie w głowach niezwykle romantyczny obraz dziennikarza – freelancera; przede wszystkim dlatego, że zamieniamy pewność, którą daje regularna, redakcyjna pensja, na wolność wyboru historii, które przekazujemy dalej, opisujemy, i które najbardziej nas fascynują. Ae wbrew pozorom nie jesteśmy wolni; jest wręcz odwrotnie. Prawda jest taka, że jedyną możliwością wykonywania mojej pracy, jaką obecnie dysponuję, jest pozostanie w Syrii, gdzie nikt nie chce być. I nie chodzi tu nawet o Aleppo – bądźmy precyzyjni – chodzi o bycie na froncie. Redaktorzy we Włoszech pytają mnie tylko o krew, o bang-bang w każdym tekście, o strzelaniny; zamiast tego piszę o islamistach i sieci ich powiązań społecznych, która jest źródłem ich mocy i władzy. Piszę teksty, które są zdecydowanie trudniejsze warsztatowo i merytorycznie, niż zwykła relacja z frontu. Staram się wyjaśnić rzeczywistość, a nie tylko dotknąć jej i prześlizgnąć się po powierzchni… Odpowiada mi wiecznie zdziwiona redakcja: „Co to ma być? Sześć tysięcy znaków i nikt nie zginął…?!”

.Właściwie, powinnam zdać sobie z tego wszystkiego sprawę wcześniej, gdy wydawca poprosił mnie o materiał na temat Gazy, bo Gaza, jak zwykle, była wówczas bombardowana. „Znasz Gazę na pamięć” – pisał w mailu – „Kogo obchodzi, że jesteś w Aleppo?” – racja. Nikogo. Faktem jest, że znalazłam się w Syrii, bo obejrzałam pewnego dnia zdjęcia w Time, zrobione przez Alessio Romenziego, którego przeszmuglowali do Homs przez rury wodociągowe w czasie, kiedy o samym Homs nikt jeszcze nie słyszał. W tle grała muzyka Radiohead – te oczy, wpatrzone we mnie, oczy ludzi ze zdjęć, ludzi ginących z rąk armii Assada, jeden za drugim, i nikt nawet nie słyszał o miejscu zwanym Homs. Poczułam, jak imadło zaciska mi się wokół szyi. Podjęłam decyzję – muszę jechać do Syrii. Natychmiast.

Dla wydawców natomiast nie ma znaczenia, czy piszesz z Gazy, czy z Aleppo, a może z Rzymu – wciąż dostajesz tyle samo, 70 dolarów za tekst. Nawet w miejscach takich, jak Syria, gdzie cena powinna wzrastać trzykrotnie, ze względu na szalejącą spekulację. Mieszkanie w bazie rebeliantów, pod ostrzałem moździerzowym, spanie na materacu na ziemi i żółta, zgniła woda, która obdarowała mnie tyfusem – te warunki kosztują mnie 50 dolarów dziennie. Wynajem samochodu? 250 dolarów dziennie. Ostatecznie więc, zamiast zmniejszać ryzyko, zwiększasz je, po prostu tnąc koszty. I zwiększasz je nie tylko dlatego, że nie możesz zapewnić sobie ubezpieczenia, które kosztuje 1000 dolarów miesięcznie; nie możesz pozwolić sobie nawet na tłumacza lub mechanika, gdy zajdzie taka potrzeba. Zaczynasz wówczas rozumieć, że tak naprawdę jesteś sam – sam pośrodku nieznanej, potwornej rzeczywistości. A wydawcy doskonale zdają sobie sprawę, że 70 dolarów za materiał to kwota, która zmusza cię do oszczędzania na wszystkim. Wiedzą też, że jeśli zostaniesz śmiertelnie ranny, pojawi się perspektywa tego, że nie przeżyjesz – dlatego nie możesz pozwolić sobie na rany. W końcu jednak i tak kupują twój materiał, nawet, jeśli nigdy nie nabyliby piłki do nogi uszytej przez Nike rękami pakistańskich dzieci.

Razem z nowymi technologiami w komunikacji pojawiła się ogromna pokusa, by szybkość przekazu utożsamiać z samą informacją, ale to błędna, autodestrukcyjna logika: cała treść, z jaką obcujemy, jest dziś ustandaryzowana, a twoja ulubiona gazeta czy magazyn nie ma w sobie niczego, co wyróżniałoby go od innych pozycji na rynku – nie ma więc żadnego powodu, by w takiej sytuacji płacić reporterom. Aby zdobywać informacje, posługujemy się dziś Internetem – i jest on za darmo.

Kryzys dziś przeżywają media, a nie czytelnictwo, bo czytelnicy wciąż tu są, i w przeciwieństwie do tego, w co wierzy wielu wydawców, to błyskotliwi czytelnicy. Z tym, że chcą prostoty, a nie prostactwa. Chcą rozumieć, a nie tylko wiedzieć, co się wydarzyło.

Kryzys dziś przeżywają media, a nie czytelnictwo, bo czytelnicy wciąż tu są. Z tym, że chcą prostoty, a nie prostactwa. Chcą rozumieć, a nie tylko wiedzieć, co się wydarzyło.

.Za każdym razem, gdy publikuję naoczną relację z frontu, dostaję tuziny maili od ludzi, którzy piszą mi „Super, świetny kawałek, świetne sprawozdanie, ale ja chcę rozumieć, co się dzieje w Syrii”. I chciałabym móc im odpowiedzieć, że nie mogę opublikować materiału z moją analizą, bo wydawca po prostu wścieknie się, wrzeszcząc „Myślisz, dziewczynko, że kim ty jesteś?!” – nawet, jeśli mam ukończone trzy fakultety, napisałam dwie książki i spędziłam dziesięć lat na różnych wojnach, wpierw jako działaczka na rzecz praw człowieka, potem jako dziennikarka. Moja młodość, cokolwiek była warta, wyparowała w chwili, kiedy moją twarz spryskały fragmenty ludzkiego mózgu w Bośni. Miałam tylko 23 lata.

Freelancerzy to dziennikarze drugiej kategorii – nawet, jeśli pracują na zlecenie tylko tu, w Syrii, bo to jest brudna wojna, wojna ostatniego stulecia; to linia frontu przesuwająca się pomiędzy rebeliantami i lojalistami; odległość między nimi jest czasem tak niewielka, że obrzucają się wyzwiskami w tej samej chwili, w której się nawzajem ostrzeliwują. Kiedy znajdujesz się tam pierwszy raz, nie możesz w to wszystko uwierzyć – bagnety do tej pory oglądałeś jedynie w książkach historycznych. Dzisiejsze wojny to wojny dronów, ale tu jest inaczej – tu walczy się z metra na metr i na każdej ulicy, i to jest cholernie przerażające; przy tym, wydawcy we Włoszech wciąż traktują cię jak dzieciaka. Dostajesz zdjęcie okładkowe i mówią ci, że o, miałeś szczęście – znalazłeś się we właściwym miejscu o właściwym czasie, na tym koniec twoich zasług i dokonań. Opatrują twój materiał nagłówkiem „Tylko u nas!”, jak ten, który napisałam we wrześniu zeszłego roku o starym mieście w Aleppo, które wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO, a które spłonęło na proch, gdy starły się z sobą siły rebelianckie i syryjskie wojsko. Byłam pierwszym zagranicznym korespondentem, którego stopa stanęła w tamtym miejscu, a pewien wydawca na to: „Jakim cudem miałbym zweryfikować, że mój reporter nie dostał się tam, a tobie się udało? Kupię ten tekst, ale opublikuję go pod nazwiskiem mojego pracownika”.

W dodatku, jestem przecież kobietą. Wieczór, wcale niedawno – wszędzie ostrzał, siedzę wciśnięta w kąt i jedyne, o czym myślę, to groza, że śmierć może przyjść w każdej sekundzie, obok przebiega inny reporter, mierzy mnie wzrokiem i mówi „To nie jest miejsce dla kobiet”. Co mogę odpowiedzieć takiemu facetowi? Idioto, przecież to nie jest miejsce dla kogokolwiek. Jeśli jestem przerażona, to dlatego, że wciąż jestem przy zdrowych zmysłach. Bo Aleppo opowiada się prochem, wybuchami i testosteronem, to miejsce, w którym wszyscy mają traumę: Henri, który mówi tylko o wojnie. Ryan, wiecznie zatankowany amfetaminą. I więcej; każde rozdarte wewnętrznie dziecko, które widzę – one przychodzą tylko do mnie – do „kruchej” kobiety, o której chcą wiedzieć, kim jest. A kusi mnie, by odpowiedzieć: „jestem tym samym, co wy”. Wszystkie wieczory, w których napełnia mnie ból, to wieczory, w które bronię jednocześnie siebie, wyganiając z głowy wszelkie emocje i uczucia – to wieczory, kiedy wygrywam, ocalam siebie.

.Syria nie jest już Syrią. To dom wariatów. Jest tu chłopak z Włoch, który był bezrobotny i z tego powodu przyłączył się do Al-Kaidy, a jego matka poluje na niego na ulicach Aleppo, żeby dać mu porządny wycisk; jest Japończyk – turysta, który siedzi na froncie, bo jak twierdzi, potrzebuje dwóch tygodni adrenaliny i wstrząsów; szwedzki absolwent szkoły prawniczej, który zaraz po obronie przyjechał, by zbierać dowody zbrodni wojennych; amerykańscy muzycy, którzy utrzymują, że brody w stylu bin Ladena pozwalają im wtopić się w tłum (nieważne, że mają niecałe dwa metry wzrostu i blond włosy) – zabrali z sobą leki na malarię i nie interesuje ich, że malarii tu nie ma – zażywają je grając na skrzypcach. Jest tu wielu oficerów agencji Narodów Zjednoczonych, którym jeśli powiesz, że znalazłeś dzieciaka z leiszmaniozą (choroba roznoszona przez rodzaj pustynnej muchy) i że chcesz, by pomogli jego rodzicom dostać się do Turcji po lekarstwo, mówią ci, że nie mogą, bo to jedynak – a oni nie interesują się jedynakami.

Jesteśmy jednak w końcu reporterami wojennymi, prawda? Grupą braci (i sióstr). Ryzykujemy nasze życia, żeby dać głos tym, którzy na co dzień są go pozbawieni. Widzieliśmy rzeczy, których większość ludzi nigdy w życiu nie zobaczy. Jesteśmy bogactwem opowieści przy każdym stole, fajnymi gośćmi, których każdy chciałby zaprosić. A nasz najbardziej brudny sekret to ten, że zamiast się jednoczyć, jesteśmy nawzajem swoimi najgorszymi wrogami.

To nie jest tak, że dostajemy 70 dolarów za materiał dlatego, że nie ma nam z czego zapłacić, ale dlatego, że bardziej warto włożyć tę forsę w tekst o dziewczynach Berlusconiego. Prawda jest taka, że jeśli zapytasz o 100 dolarów, to zawsze znajdzie się ktoś, kto jest gotów wykonać twoją pracę za 70. To najbrutalniejsza konkurencja, jak Beatrix, która dziś wskazała mi zły kierunek, złą drogę, po to, by ona była jedyną osobą, która będzie relacjonować demonstrację, a ja znajdę się wśród snajperów, jedynie wynikiem jej „roztrzepania”.

.Większość z nas sprawia wrażenie, że chcemy tu być, by nikt nie próbował nawet powiedzieć że nie wie, co się dzieje w Syrii. Prawda jest brutalniejsza i nie przyznajemy się do niej sami przed sobą; chodzi przecież o nagrody, o naszą widzialność. Jesteśmy tu, zarzynając się nawzajem w rywalizacji, jak gdyby któreś z nas trzymało już w dłoni Pulitzera… a przecież tu nic nie ma. Jesteśmy wciśnięci między reżim, który daje ci wizę wtedy i tylko wtedy, gdy jesteś przeciwko powstańcom, i pomiędzy powstańców właśnie, którzy – o ile jesteś z nimi – pozwolą ci patrzeć na to, co chcesz zobaczyć. Prawda jest taka, że jesteśmy przegrani. Wszyscy.

Po upływie dwóch lat nasi czytelnicy ledwo pamiętają, gdzie jest Damaszek, a świat instynktownie opisuje to, co dzieje się w Syrii mówiąc, że „tu jest piekło”, bo nikt niczego nie rozumie – widzą tylko krew, krew, krew. I dlatego właśnie Syryjczycy nie mogą wytrzymać naszej tu obecności; bo pokazujemy światu tylko zdjęcia, na których są siedmiolatki z papierosem i kałasznikowem. Jest jasne, że to przemyślane, wykreowane zdjęcie, ale ono obiegło świat; było we wszystkich gazetach, wszyscy krzyczeli: „ci Syryjczycy, ci Arabowie, co za barbarzyństwo!”. Gdy pierwszy raz tu przyjechałam, Syryjczycy zatrzymali mnie i powiedzieli: „dziękujemy ci, że pokazujesz światu zbrodnie tego reżimu”. Dziś zatrzymują mnie i mówią: „wstydź się za siebie!”.

.Gdybym wcześniej zrozumiała cokolwiek z tej wojny, nigdy nie dałabym się wciągnąć w próby pisania tekstów o rebeliantach i reżimowcach, o Sunnitach i Szyitach. Jedyna historia, jaką mogę opowiedzieć na wojnie, to historia życia bez strachu. To wszystko powinno się zakończyć natychmiast. 

NM5 OKŁADKA

Gdybym to wiedziała wcześniej, nie bałabym się w życiu niczego – nie bałabym się kochać, nie bałabym się działać. Zamiast być tutaj, teraz, zamiast wtulać się we własne kolana w ciemności, zamiast żałować wszystkiego, czego w życiu nie zrobiłam, wszystkiego, czego nie powiedziałam. Wy, którzy jutro wciąż będziecie przy życiu – na co jeszcze czekacie? Dlaczego nie potraficie dostatecznie mocno kochać? Wy, którzy macie w życiu wszystko – dlaczego tak bardzo się boicie?!

Francesca Borri
(Z wyjątkiem Alessio Romenzi, wszystkie imiona i nazwiska w tekście zostały ze względów bezpieczeństwa zmienione) Tekst ukazał się w wyd.5 kwartalnika „Nowe Media” [LINK].
© Columbia Journalism Review. Tłum. Gosia Fraser

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 5 stycznia 2014
Fot.Shutterstock