Grzegorz DOBIECKI: "Świat w kanale"

"Świat w kanale"

Photo of Grzegorz DOBIECKI

Grzegorz DOBIECKI

Z wykształcenia prawnik, dziennikarstwa uczył się w Polskim Radiu. Po stanie wojennym znalazł się we Francji, i został na 26 lat. Pracował w Radio France Internationale i emigracyjnym „Kontakcie” (m. in. prowadził magazyny Video-Kontaktu, nagrywane na kasetach i przemycane do Polski). Od 1991r. był kolejno paryskim korespondentem TVP i „Rzeczpospolitej; specjalnym „planetarnym” reporterem RMF FM; stałym współpracownikiem „Polityki”. Od 2008 r. w Polsat News, gdzie prowadził magazyn „To Był Dzień na Świecie”, zastąpiony ostatnio przez niedzielny „Tydzień na Świecie”. Nominowany w tym roku (przez kapitułę) do telewizyjnej nagrody Wiktora w kategorii „publicysta lub komentator” .

Ryc.: Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Czy najpierw poziom stracili widzowie (czytelnicy, słuchacze), a do ich zredukowanych  potrzeb z czasem dostosowały się media? Czy może było odwrotnie: to tabloidowa paciaja, podawana w coraz większych dawkach, stopniowo uzależniała jej konsumentów ? Po prawdzie, kto zaczął – nie ma już znaczenia, jak w sycylijskiej vendetcie. Kolejne ofiary są nieuniknione, zwłaszcza  kiedy same nie potrafią lub nie chcą strzelać z obrzynka.

Jedną z nich stał się ostatnio program „To Był Dzień na Świecie”, usunięty od kwietnia z ramówki Polsat News. Niekoniecznie zaraz genialny, na pewno jednak wyjątkowy. Codzienny magazyn publicystyczny, poświęcony aktualnościom międzynarodowym – jedyna tego rodzaju pozycja w ofercie wszystkich polskich stacji telewizyjnych „bez podziału na kategorie wagowe” – potknął się o słupki oglądalności. Tak małe, że autorzy TBDNŚ wyniośle ich nie dostrzegali, zapatrzeni w odległe światowe horyzonty. Przekonani, że w telewizji komercyjnej prowadzą działalność misyjną, wyręczając w tym zbożnym dziele grzeszną telewizję publiczną.

Istotnie, było to możliwe przez prawie 5 lat, od samego startu Polsat News w czerwcu 2008 r. Szefowie kanału informacyjnego (i domu-matki, Polsatu) hodowali mimozę TBDNŚ pod szkłem, żeby nie zaszkodziły jej wichury i przymrozki. Chyba żaden inny program nie korzystał z podobnie cieplarnianych warunków. To nie był eksperyment (która stacja komercyjna pozwoli sobie na 5 lat ćwiczenia jednej figury, w dodatku w porze prime time?); to był ewenement. Skończył się niepowodzeniem nie dlatego, by zespół internacjonalistów miał przeciwko sobie kierownictwo stacji. Przeciwnie, i dużo gorzej: tego programu nie chcieli widzowie, głosujący pilotami.

Oczywiście była wspaniała, wierna publiczność – poza zawodowcami grupa oryginałów, traktujących śledzenie i komentowanie wydarzeń zagranicznych nie jako dziwaczne hobby, lecz naturalną potrzebę rozumienia świata. Zwłaszcza że on ostatnio niebywale przyspieszył: właściwie codziennie, dalej lub bliżej, decydują się sprawy kapitalnie ważne także dla polskiej przyszłości; wielkie siły przetasowują się niemal na naszych oczach. Trzeba tylko chcieć obrócić wzrok w odpowiednią stronę, by to dostrzec. Ogromna większość telewizyjnej publiczności/społeczeństwa nie chce. Tak jak nie chce czytać (patrz: przerażający raport Biblioteki Narodowej) ani naprawdę zdobywać wiedzę (równie alarmujące wieści, czy już raczej anegdoty, o poziomie edukacji studentów).

W efekcie świat, który nie składa się z wybuchów, wypadków, narodzin pand i przygód celebrytów, w kanale informacyjnym – także publicznej telewizji! – zostaje upchnięty do niszy. Jakby geopolityka była domeną kontrkultury albo kodem hipsterów, odpornych na pop-trendy i masowe mody. Magazyn geopolityczny jako program hipsterski: nawet niezła etykietka, chociaż mało wesoła.

Nisza dla publicystyki międzynarodowej na antenie Polsat News mogła zostać zamurowana na amen. Do tego przecież nie doszło; reinkarnacją TBDNŚ staje się program „Tydzień na Świecie”, nadawany tylko w niedziele, za to dwukrotnie dłuższy od codziennego poprzednika. Co prawda, przy dzisiejszym tempie życia i dostępie do wiadomości tygodnik międzynarodowy w całodobowym kanale informacyjnym może się niebezpiecznie kojarzyć z programem historycznym… Ale historię, „historię na żywo”, też można opowiadać i tłumaczyć dobrze. Lub, ma się rozumieć, źle.

Zespół TNŚ, bogatszy o doświadczenia TBDNŚ (uboższy o część wcześniejszego składu osobowego) doszedł do wniosków, które nie muszą mu wyjść na dobre, bo są idealistyczne w swoim maksymalizmie, względnie odwrotnie. Zarazem są przecież skromnym manifestem – by się odwołać do nazwy partii Jaroslava Haska – umiarkowanego postępu [w przybliżaniu świata] w granicach prawa [rynku mediów]. Oto kilka uwag do przemyślenia przy redagowaniu i prezentowaniu programów z gatunku publicystyki międzynarodowej w polskich realiach telewizyjnych. Uwag przydatnych, rzecz jasna, tylko przy założeniu, że takie programy wkrótce w ogóle nie znikną z anten.

  • Publicystyka międzynarodowa to nie to samo, co informacje z zagranicy. Te może bowiem obrobić, zmontować i przedstawić każdy dziennikarz telewizyjny, znający jako tako angielski. Kontekstu zdarzenia ani jego back-groundu znać już nie musi. W programie publicystycznym felieton filmowy, będący zaproszeniem do komentarza ekspertów, powinien zasługiwać na swoją nazwę. Nazwę szlachetnego gatunku wypowiedzi dziennikarskiej: błyskotliwej, polemicznej, niechby i kontrowersyjnej, z pazurem. To zaś wymaga doboru współtwórców programu spośród dziennikarzy z pewnym doświadczeniem w sprawach zagranicznych. No i z talentem oraz intuicją. Takich, którzy patrząc na świat – inaczej niż tuwimowscy straszni mieszczanie –  nie widzą wszystkiego oddzielnie. Którzy potrafią skojarzyć, i skojarzenie uzasadnić, wojenne groźby Korei Północnej z chińską i amerykańską grą geopolityczną, ale też z irańskimi ambicjami nuklearnymi, a te z kolei – z wojną domową w Syrii i ostrzałem Izraela ze Strefy Gazy. To nie są wygórowane wymagania merytoryczne; taka winna być zawodowa norma.
  • Przemyt ważnego problemu w tabloidalnym opakowaniu. Uwaga: pułapka! Sygnały o marnych wynikach oglądalności publicystyki międzynarodowej mogą skłaniać autorów „poważnego” programu do podejmowania prób poprawy notowań, czyli przyciągnięcia tzw. szerszej publiczności poprzez użycie silnie połyskujących magnesów. Są to próby desperackie, przypominające miotanie się człowieka w bagnie. Nerwowe ruchy tylko bardziej go pogrążają. Przykład: sprawa Oscara Pistoriusa. Narracja: zabójstwo pięknej modelki przez słynnego beznogiego biegacza jako egzemplifikacja zjawiska przemocy w RPA. Pozornie powiązanie jest uzasadnione, ale w gruncie rzeczy to manipulacja i oszustwo. Zbrodnia w ogrodzonej willi nadaje się do kroniki „ Z życia (i śmierci) celebrytów”. Nie ma w niej nic z prawdy o społecznych i rasowych napięciach jako przyczynach przestępczości w Południowej Afryce. Kuszenie nazwiskami sportowca i jego ofiary zostaje nieomylnie rozpoznane przez widzów. Ci wierni i zorientowani zmieniają kanał, bo czują, że obraża się ich inteligencję. A owa szersza widownia traci zainteresowanie sensacyjnym tematem, gdy raptem kryminał się w nim kończy, a zaczyna kryminologia. Program gubi stałego widza, nie znajdując nowego. Co gorsza – i to jest druga zapadnia tej samej pułapki – potraktowanie podobnego tematu w sposób po części bulwarowy stwarza wymówkę dla dziennikarza, który nie musi przygotowywać się solidnie „w temacie RPA”: co najmniej połowę jego felietonu zajmie przecież zbrodnia w willi. W ten sposób w zawodowym sumieniu odpycha się dalej i dalej granicę, za którą czyha tabloid. No nie, przecież jeszcze jej nie przekroczyłem; jestem publicystą, nie paparazzim! Na pewno?
  • Ograniczenia formy rekompensowane jakością treści, czyli komentarza. Regularnie nadsyłane własne materiały o najważniejszych wydarzeniach w świecie to luksus, na jaki stać tylko najbogatsze telewizje globalne. Polskie stacje nie startują w tej samej kategorii, co CNN International, BBC World, Al Jazeera czy nawet wyraźnie słabsze (poza własnymi „strefami wpływów”) Russia Today i France 24. Aktualne zdjęcia z zagranicy – zwykle identyczne – jakimi dysponują telewizje w Polsce pochodzą z tzw. wymiany ( wzajemne udostępnianie sobie przez stacje materiałów z ich krajów) lub z agencyjnych pakietów, dostępnych na podstawie umów, często bardzo restrykcyjnych. Z takiej „surówki” raczej nie wyrzeźbi się oryginalnego zdjęciowo i montażowo arcydzieła; ważne więc będzie, jaka narracja (off) zamieni ilustracje w informacje. Albowiem najważniejsze jest słowo, również – wbrew pozorom – w telewizji. Fetyszyzacja „obrazków” i tzw. efektów (eksplozja, krzyk, upadek, start rakiety itp.) prowadzi do zaniku umiejętności opowiadania. Owszem, zwięzłego – in brevitate labor – ale jednak słowami, nie memami. I nie w „formacie”, lecz w programie, którego kolejne wydania nie wychodzą spod jednej sztancy.
  •  Korespondenci zagraniczni – nie na posyłki. Kiedyś, gdy jeszcze nie było kanałów informacyjnych, stanowisko korespondenta zagranicznego, osobliwie telewizyjnego, uchodziło wśród dziennikarzy za bardzo wysoki szczebel w karierze. A także za gwarancję znacznej swobody zawodowych ruchów i wyboru tematów, poza rytualnymi „oficjałkami”. Również dzisiaj to nie jest degradacja, ale bywa zesłaniem na katorgę. Całodobowa antena, wiecznie nienasycone monstrum, pożre wszystko, co złoży w ofierze korespondent – i zaraz zażąda więcej. W efekcie dziennikarz w Moskwie, Waszyngtonie czy Berlinie nie ma czasu na przygotowanie materiałów prawdziwie własnych, bo wykonuje zlecenia z centrali. One zaś często sprowadzają się do wygłoszenia przed kamerą paru zdań, nieodbiegających specjalnie od informacji, jakie można wyczytać w depeszach agencyjnych – za to wiele razy dziennie. „Nasz człowiek w Berlinie”, jak się go dowcipnie przedstawia, mówi dużo i dobrze, ale bardzo mało pokazuje z tego Berlina, nie mówiąc o Niemczech (nie może wyjechać z Berlina, bo musi tam być „na standby’u”). Świetnie, że wykorzystuje się już regularnie – bez niedawnych obiekcji wizyjnych – połączenia przez skype’a, zresztą jakościowo coraz lepsze. Niech one jednak nie służą watowaniu anteny informacjami bez znaczenia o karambolu na autostradzie („wśród ofiar nie ma Polaków”), tylko uzupełnianiu ważnych wiadomości o komentarz dziennikarza, który umie je interpretować, bo zna kraj, w którym rezyduje. Zakładając naturalnie, że rzeczywiście go zna. Ceniący się, przez co także ceniony, korespondent zagraniczny umie powiedzieć „nie”, kiedy uzna, że składane mu zamówienie nie ma sensu wobec znaczenia innych aktualności w jego kraju. Redakcja musi mu ufać; on wie lepiej.
  • Globalna wioska.  Publicystyka międzynarodowa jest, a przynajmniej powinna być, jak strefa zdemilitaryzowana, wolna od broni używanej w krajowych bitwach politycznych. Dlatego lepiej nie zapraszać do studia polityków (rodzimych), którzy nie chcą zostawić tego oręża w szatni. Zresztą w większości, i to znacznej, są oni w sprawach zagranicznych zwyczajnie niekompetentni, a i ci nieliczni, co się po tej domenie poruszają sprawnie, prędzej czy później zaczynają uprawiać na antenie politykę polską. W najlepszym razie: polską politykę zagraniczną – a przecież program nie jej jest poświęcony. Tym obszarem zajmują się magazyny typu „Polska i świat”, gdzie naszego kraju jest dużo, a świata mało. Pewnie dlatego, że tylko kraj jest nasz, świat już nie. Polonocentryzm, równoznaczny przecież z prowincjonalizmem, w publicystyce międzynarodowej kotwiczy nas gdzieś w Zatoce Puckiej, nie pozwala wypłynąć na wielkie szlaki transoceaniczne. Świat jest globalną wioską, ale nie zasługuje na to, by w telewizji przedstawiać go jako globalną wiochę.NM4_a

.Niedawno magazyn „To Był Dzień na Świecie” był wśród nominowanych do studenckiej nagrody MediaTory za m.in. „… wyróżniające się na tle innych przesuwanie granic zainteresowania odbiorców poza własne podwórko i gwarancję codziennej niezwykłej podróży w 30 minut dookoła świata”. TBDNŚ nagrody nie zdobył, granic widać nie przesunął. Nic to, trzeba próbować dalej. W TNŚ, co tydzień, w 60 minut.

Grzegorz Dobiecki
Tekst ukazał się w czwartym wydaniu kwartalnika opinii „Nowe Media”  [LINK]

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 22 grudnia 2013