
Defekty legendy założycielskiej. Dlaczego 4 czerwca 1989 roku do dziś nas dzieli?
4 czerwca 1989 roku słabo nadaje się na mit dla sprawnego państwa, który byłby autentycznie podzielany przez kolejne pokolenia – pisze Krzysztof MAZUR
Mam zawsze problem, gdy moi zagraniczni przyjaciele pytają mnie o pierwsze „wolne” wybory 4 czerwca 1989 roku. „Dlaczego do dziś budzą one w Polsce spory? Przecież to było wielkie święto demokracji. W pokojowy sposób odrzuciliście komunizm. Chyba jest się z czego cieszyć, co nie?”. Odpowiadając, zawsze pytam: „a ile mam czasu na odpowiedź?”.
To pytanie zadaję z ironicznym uśmiechem na ustach, bo i tak wiem, że moi przyjaciele, zwłaszcza z Zachodu, pogubią się w przywołanych faktach, nazwiskach i okolicznościach. Jak w sytuacji, gdy pierwszy raz znaleźliście się na imprezie rodziny, której nie znacie. Trudno się połapać, kto jest kim, anegdoty są niezrozumiałe, a do tego żarty was nie śmieszą.
Dlatego wiem, że muszę sprawę maksymalnie uprościć. Odpowiadam wówczas, że spór o 4 czerwca jest walką dwóch legend. Według legendy białej doszło do historycznego kompromisu pomiędzy komunistami i opozycją, który to kompromis stał się fundamentem współczesnej demokracji. Według czarnej legendy była to inspirowana przez Moskwę „zdrada elit”. Część elity solidarnościowej, z Lechem Wałęsą na czele, dogadała się z dawnymi oprawcami, by w zamian za udział we władzy zagwarantować im bezkarność w wolnej Polsce. Dokonało się to nie tylko ponad głowami ludzi, ale wręcz wbrew ich woli.
Jeśli mój rozmówca dalej chce słuchać, szybko dodaję, że ten spór, choć przez 30 lat porządkował naszą scenę polityczną, dla młodych osób jest coraz bardziej niezrozumiały. Kolejne rocznice tamtych wyborów coraz bardziej przypominają kłótnie rozwiedzionych rodziców. Nam przypada rola dzieci, które przy każdych świętach muszą na nowo przeżywać kłótnie sprzed 30 lat. Za oknem świat się zmienia, wnuki rosną, na co dzień w pracy robimy rzeczy, które naszym rodzicom nawet się nie śniły, a nam ciągle każą rozpamiętywać spory z przeszłości.
Ten dystans młodego pokolenia do tych dwóch legend nie wynika wyłącznie z upływu lat, ale przede wszystkim z faktu, że obydwie nie wytrzymują próby czasu.
Lewica wyklucza
W białej legendzie, forsowanej przez liberalną lewicę, najbardziej irytuje mnie obłuda. Lewica na sztandarach głosi hasła walki z wykluczeniem, a cała jej aktywność wokół Okrągłego Stołu i wyborów 4 czerwca polegała na maksymalnym wykluczeniu konkurentów politycznych. Wokół Lecha Wałęsy zgromadziła się wówczas wąska grupa doradców o poglądach „na lewo” od głównego nurtu narodowo-katolickiego ruchu „Solidarność”.
To oni prowadzili najpierw negocjacje w bardzo wąskim gronie w rządowej willi pod Warszawą, gdzie następowało wyraźne zbliżenie do komunistów. Treści tych rozmów w całości do dziś nie poznaliśmy, co przez lata było pokarmem dla wielu teorii spiskowych.
To doradcy Wałęsy decydowali o składzie delegatów, podstolików i ekspertów, którzy mieli wziąć udział w rozmowach Okrągłego Stołu. Wreszcie, to oni ustanawiali listy wyborcze przed wyborami 4 czerwca. W ten sposób nominowali nową elitę demokratycznego państwa i stali się głównymi beneficjentami tego procesu. Dostali w spadku nie tylko legendę pierwszego niekomunistycznego premiera – Tadeusza Mazowieckiego – na której zbudują partię polityczną.
Co ważniejsze, wtedy uzyskali koncesje na wydawanie „Gazety Wyborczej”, do dziś największej gazety w Europie Środkowej. To medium przez lata zapewni im ogromny wpływ na kształtowanie opinii publicznej w Polsce zgodnie z ideami liberalno-lewicowymi. Rola tego medium jest nie do przeceniania.
Ofiarami tej strategii wąskiego grona doradców Wałęsy było wiele środowisk, które dziś – w dużym uproszczeniu – moglibyśmy nazwać prawicowymi.
Osoby opowiadające się za wyraźnym odcięciem od instytucjonalnego, prawnego i personalnego dziedzictwa komunizmu zostały odsunięte od tego procesu. Uznano ich za „radykałów” i „fundamentalistów”, którzy zagrażają narodowemu porozumieniu. Konkretne nazwiska nic nie powiedzą zagranicznemu czytelnikowi, dlatego podam tylko prosty fakt. Jesienią 1981 roku, gdy związek zawodowy „Solidarność” istniał oficjalnie i liczył 10 milionów członków, odbyły się demokratyczne wybory na jego szefa. Przeciwko Wałęsie wystartowało wówczas trzech kontrkandydatów. Łącznie uzyskali 45% głosów delegatów, co pokazywało, że mieli oni realny autorytet u wielu członków „Solidarności”. Osiem lat później dla nikogo z nich nie znalazło się miejsce przy Okrągłym Stole. Zostali wykluczeni z tych negocjacji, co pokazuje skalę wykluczenia „radykałów”.
W białej legendzie jest jeszcze jeden defekt. Wybory 4 czerwca odbyły się w dwóch turach, które dzieliły od siebie dwa tygodnie. Pomiędzy I i II turą tych wyborów doszło do faktu bez precedensu, czyli zmieniono ordynację wyborczą. Ordynacja nie przewidywała bowiem, że w I turze ponad 50% wyborców skreśli kandydatów partii komunistycznej, którzy znaleźli się na tzw. liście krajowej. A tak stało się w przypadku 33 prominentnych działaczy partyjnych. Chcąc działać zgodnie z prawem, należało wówczas przyjąć, że liczba posłów zostanie pomniejszona o te 33 mandaty, które zostaną nieobsadzone. Dokładnie taką wykładnię zaprezentowali wówczas prawnicy partii na spotkaniu Komitetu Centralnego. Argumentowali, że nie można zmieniać zasad w trakcie gry.
Kierownictwo „Solidarności” skupione wokół Wałęsy miało jednak inny pogląd. Rękami prominentnych profesorów prawa, którzy w następnych latach staną się elitą prawniczą demokratycznego państwa, dokonają interpretacji „rozszerzającej”. Ordynację ostatecznie zmieniono, jakby wprowadzono nowe reguły gry pomiędzy pierwszą i drugą połową meczu piłkarskiego. Ówczesne elity wysłały w ten sposób jasny sygnał, że prawo jest wtórne wobec interesów politycznych. Można je dość elastycznie interpretować, w zależności od kontekstu. Nie specjalnie liczy się również wola większości społeczeństwa. Jeśli do dziś w Polsce żywy jest problem państwa prawa, to jednym z prapoczątków tego kryzysu była właśnie zmiana ordynacji wyborczej 4 czerwca 1989 r.
Z tych powodów biała legenda słabo nadaje się na autentyczny mit współczesnej Polski.
Prawica delegitymizuje państwo
Wiele obłudy jest również w czarnej legendzie forsowanej przez prawicę. Choć na sztandarach głosi ona hasło „tylko prawda jest ciekawa”, to pamięć o 4 czerwca jest szalenie wybiórcza. Prawda w tym wypadku jest bowiem niewygodna: jeśli miałaby to być „zdrada elit”, to dokonała się ona również rękami ikon prawicy. Rządzący w latach 2005–2010 prezydent Lech Kaczyński w wydanym już po jego śmierci „Ostatnim wywiadzie” nie pozostawił cienia wątpliwości: „Nie było żadnego spisku! Każdy, kto uważa, że powołanie rządu Mazowieckiego było rezultatem jakichś tajnych uzgodnień, kompletnie się myli. Mogę o tym mówić z całkowitą pewnością, ponieważ byłem na każdym zamkniętym posiedzeniu”.
Również jego brat bliźniak, obecnie lider rządzącej partii Prawo i Sprawiedliwość, był ważną częścią ówczesnej elity „Solidarności”. W czerwcu 1989 roku obaj zostali senatorami, potem tworzyli gabinet prezydenta Wałęsy. Lech Kaczyński był również wiceprzewodniczącym „Solidarności”, a jego brat Jarosław stanął na czele reaktywowanego „Tygodnika Solidarność”. Ich środowisko polityczne otrzymało także fragment majątku po państwie komunistycznym, który pozwoli sfinansować ich działalność, gdy znajdą się na politycznym aucie pod koniec lat 90. Nie ulega zatem wątpliwości, że bracia Kaczyńscy byli w centrum ówczesnej rozgrywki o nowe rozdanie.
Jak to się zatem stało, że Kaczyńscy z ważnej części establishmentu III RP w późniejszych latach stali się liderami środowisk najbardziej krytykujących 4 czerwca? Wyraźną cezurą jest końcówka roku 1993. Mają wtedy miejsce dwa ważne wydarzenia.
Z jednej strony, ich ówczesna partia nie przekracza progu wyborczego w wyborach do Sejmu, przez co lądują poza Sejmem. Z drugiej strony wychodzą na jaw fakty związane z inwigilowaniem prawicy przez ówczesny Urząd Ochrony Państwa. Okazało się, że demokratyczne państwo prawa podjęło działania obliczone na dezintegrację partii prawicowych. Ten oczywisty skandal, niemający nic wspólnego ze standardami zachodnimi, nigdy nie doczekał się sprawiedliwego wyroku, podobnie jak wiele innych ciągnących się latami spraw z okresu PRL-u.
Dlatego pod koniec 1993 roku, na bazie tych osobistych doświadczeń, przechodzą „do podziemia”. Skoro ówczesne państwo wyjęło ich spod prawa, to oni przestają się definiować jako mainstreamowi liderzy polityczni. Mówiąc kategoriami Václava Bendy, stają się wówczas liderami „równoległej polis”.
Zbiega się to w czasie z procesem społecznym, który inny polityk bardzo plastycznie opisał jako podziemna rzeka, która zaczyna płynąć pod polskim życiem publicznym, podmywając realne instytucje. Wraz z Kaczyńskimi „równoległą polis” zaczyna budować wiele innych środowisk, dla których zabrakło miejsca przy Okrągłym Stole oraz na łamach „Gazety Wyborczej”.
Ta postawa jest oczywiście zabójcza dla obydwu stron. Państwo zaczyna się jeszcze bardziej psuć, bo ważna część społeczeństwa odmawia mu legitymizacji. Jednocześnie obóz patriotyczny popada w oderwane od realiów urojenia, bo żyje życiem podziemnym. Po 2015 roku trudno jest prawicy wprowadzać zmiany instytucjonalne także z tego powodu, że przez blisko trzy dekady uważała III RP za państwo nieswoje.
Z tych powodów czarna legenda również nie nadaje się na mit dla sprawczego państwa.
Rzeczywistość jest gdzie indziej
Kłopot z tymi legendami jest jeszcze taki, że po 30 latach widać wyraźniej, że polityka nie ma aż takiego wpływu na życie ludzi. To nie polityka, ale gospodarka zadecydowała o tym, gdzie dziś jest Polska. Przecież komuniści nagle nie polubili demokracji, tylko zostali zmuszeni do podzielenia się władzą przez Amerykanów. Pod koniec 1988 roku stosunek zadłużenia Polski do dochodu narodowego wynosił 62,5%. Do tego dochodziła bardzo niska konkurencyjność przemysłu. Materiało- i energochłonność naszej gospodarki była prawie dwukrotnie wyższa niż w RFN czy we Francji. Polska potrzebowała radykalnej modernizacji, zastrzyku kapitału w zachodnich walutach oraz umorzenia choć części zagranicznego długu. Dopiero wtedy można było myśleć o jakiejkolwiek stabilizacji. Ówczesny ambasador USA w Polsce nie pozostawiał w tej kwestii wątpliwości. Zachód pomoże, o ile rząd podzieli się z „Solidarnością” władzą. Komuniści nie siedli do Okrągłego Stołu, bo nagle nawrócili się na demokrację. Usiedli do rozmów, bo potrzebowali dolarów.
Co ciekawe, ówczesne elity – zarówno komunistyczne, jak i solidarnościowe – niespecjalnie były zainteresowane gospodarką. Inwestycje zagraniczne, wykupywanie przedsiębiorstw państwowych przez zagraniczne koncerny, wysokie bezrobocie, złe warunki pracy – to wszystko, co naprawdę miało wpływ na ludzkie życie w kolejnych trzech dekadach, nie spotkało się z dużym zainteresowaniem ze strony ojców-założycieli naszej demokracji. Rozgrywali w tym czasie ważniejsze gry. Spierano się o kształt państwa, ordynację wyborczą, nowy ład medialny, ale o reformach gospodarczych prawie nikt nie myślał, bo mało kto się na tym znał.
Transformacja gospodarcza przyszła z zewnątrz. Jej lokalną twarzą został Leszek Balcerowicz, ale tak naprawdę realizował on tylko zasady narzucone nam przez „Konsensus waszyngtoński”. Podobnie zresztą jak wielu innym krajom przechodzącym transformację w Europie Środkowej, w Azji czy w Afryce. Ostatecznie wiele zyskaliśmy na włączeniu się w sieć globalnego kapitalizmu, z wszystkimi jego wadami i zaletami. W 1990 roku PKB wynosiło 10 300 $ na osobę, by w 2017 roku osiągnąć 27 000 $ na osobę. PKB stanowi dziś blisko 70% średniego PKB państw strefy euro. Jesteśmy z tego dumni! Ale nie możemy zapominać, że stało się to raczej dzięki globalnej koniunkturze gospodarczej i geopolitycznej niż dzięki przenikliwości ówczesnych elit.
Okrągły Stół nie ma w sobie nic wzniosłego
Tworząc swoje państwo, ojcowie-założyciele Stanów Zjednoczonych kłócili się o wizję obywatela, społeczeństwa i republiki. Ich gorące spory przeszły do historii jako „The Federalist Papers”, 85 esejów z pogranicza świata idei i politycznej praktyki. Do dziś są one czytane przez studentów na całym świecie. Nasze państwo powstało w inny sposób. W Okrągłym Stole nie ma nic wzniosłego. To odwieczna plątanina interesów, indywidualnych ambicji i ślepego losu. Wolałbym, by ojcowie-założyciele naszej demokracji więcej uwagi poświęcili na budowę państwa włączającego, strzegącego sprawiedliwych zasad dla wszystkich. Tego jednak zabrakło. Dlatego 4 czerwca słabo nadaje się na mit dla sprawnego państwa, który byłby autentycznie podzielany także przez kolejne pokolenia.
Krzysztof Mazur
Tekst ukazał się na portalu „Dla Polonii” [LINK].