Ks. Józef TISCHNER: Wiara to rzeka miotana konfliktami i napięciami. Raz płynie spokojnie, raz się burzy

Wiara to rzeka miotana konfliktami i napięciami. Raz płynie spokojnie, raz się burzy

Photo of Ks. Józef TISCHNER

Ks. Józef TISCHNER

Prezbiter katolicki i filozof, profesor Papieskiej Akademii Teologicznej. Kawaler Orderu Orła Białego.

Waclaw Rymko / Forum

Co by było, gdyby Hiob ze swoją chorobą poszedł – jak zauważył kiedyś Leszek Kołakowski – do dermatologa, a nie czekał na Boskie zmiłowanie? Czy miłość Hioba do Boga nie była dla niego zgubą? W naszych czasach miliony ludzi znajdują się w sytuacji podobnej do sytuacji Hioba – pisze ks. Józef TISCHNER

.Mam przekonanie, iż chrześcijaństwo – Ewangelię – mamy nie tyle za sobą, ile przed sobą. Dotychczasowe dzieje były trudnym poszukiwaniem tożsamości Kościoła w sporze z innymi – z judaizmem, z pogaństwem, z odszczepieńcami od ortodoksji, i tak dalej. Dziś stajemy przed okresem, w którym poszukiwanie i potwierdzanie tożsamości będzie się dokonywać poprzez odkrywanie podobieństw. Kiedyś Cyprian Norwid napisał, że narody łączą się nie tylko przez to, co je do siebie upodabnia, ale również przez to, co je od siebie różni. To samo dotyczy chrześcijaństwa i Kościoła. Dotąd potwierdzaliśmy różnice, z których wylęgały się przeciwieństwa i krwawe sprzeczności. Nadszedł czas odwrotu. Zabitych już nie wskrzesimy, ale pokochawszy różnice, być może dojrzejemy do głębszego porozumienia.

Wiara nie jest zamrożona raz na zawsze

.Punktem zwrotnym w sposobie przeżywania wiary wydaje mi się skierowane do katolików wezwanie Jana Pawła II do „historycznego rachunku sumienia” z win przeszłości. Katolicy powinni przyznać się do udziału w historycznej winie: do prześladowań innowierców, pogromów Żydów, do inkwizycji, wytoczenia sprawy Galileusza, walki z prawami człowieka. Wezwanie do rachunku sumienia jest czymś więcej aniżeli zaproszeniem do jednego więcej przeglądu przeszłości. Jest ono wezwaniem do radykalnej przemiany wewnętrznej, której owocem będzie nowe rozumienie Kościoła, głębsza interpretacja wiary, bardziej ewangeliczne zaangażowanie w życie wspólnoty. Nie chodzi o porzucenie ideału jedności, lecz o zrozumienie, że jedność polega na pojednaniu, a pojednanie wcale nie zakłada zamazywania wszelkich różnic. I tak nazwanie błędów w dotychczasowym przeżywaniu wiary i przyznanie się do nich staje się odskocznią do nowego autentyzmu wiary.

To, co powiedziałem, wiąże się z dwoma założeniami. Po pierwsze: nie postrzegam wiary jako stanu raz na zawsze zamrożonego, lecz widzę ją jako ogromną rzekę miotaną konfliktami i napięciami, która raz się burzy, a raz płynie spokojnie. Czasem woda w rzece natrafia na zakole i „robi sobie przystań”, wtedy wydaje się, że wiara obumarła, wystarczy jednak niewielki wstrząs, by wszystko się zmieniło. Malarz maluje obraz do kościoła i wybucha spór dotyczący fundamentów chrześcijaństwa.

Ktokolwiek mi mówi, że jego wiara jest skończona i skończona jest jego niewiara, ten, jak podejrzewam, nie mówi o wierze, lecz o złudzeniu wiary.

Po drugie: staram się oceniać życie Kościoła nie tyle przez pryzmat takiego lub innego sukcesu albo takiej lub innej klęski, ale przez pryzmat Ewangelii. Ewangelia jest siłą Kościoła, odejście od Ewangelii jest jego słabością. Wiem, że taka oce- na nie przychodzi łatwo. Stwarza wrażenie, jakbym dokładnie wiedział, czym jest Ewangelia i na czym polegają odstępstwa od niej. Tego także dokładnie i do końca nie wiem. Nie pozostaję jednak całkiem bez drogowskazów. Wiem na przykład, że „ksiądz Jerzy Popiełuszko to jest to”. Każda epoka ma świadectwa, które mówią jej, czym jest Ewangelia.

Podobnie wydaje mi się, że w sporze o obraz rację ma bardziej artysta niż duszpasterz. Mam również pewne wejrzenie w „dzieje dusz”. Widzę ludzi będących w – często bardzo bolesnym – sporze z Kościołem. Większość z nich stara się o pozostanie w Kościele, zachowanie jakichś związków. Gdy zapytamy, co ich trzyma przy Kościele, odpowiadają jak Piotr: „Panie, do kogóż pójdziemy, Ty masz słowa żywota”. „Słowa życia” – to też ważny drogowskaz, to Mistrz Eckhart, Thomas Merton, biskup Jan Pietraszko, to w końcu także tekst samej Ewangelii. Rozumieć Ewangelię oznacza nie tylko rozumieć jej słowa, ale nade wszystko uchwycić jej tajemniczą moc, z jaką potrafi przywiązać do siebie serca zagubionych. To wszystko pozwala mi powiedzieć: „Młyny Boże mielą powoli, ale można usłyszeć ich stukot, zobaczyć sypiący się strumyk mąki”.

Pierwsze doświadczenie wolności

.Po tym wyznaniu proponuję rozważyć, jak nazwać podstawową więź, która łączy wiernego z Kościołem jako świadkiem Ewangelii. Dopiero potem możemy porozmawiać o zagrożeniach: o tym, jakie siły mogą tę więź przeciąć.

Przed wieloma laty odprawiałem w kościele Msze święte dla przedszkolaków. Kazanie polegało na rozmowie z maluchami. Schodziłem ze stopni ołtarza, stawiałem pytania i podsuwałem dzieciom pod nos mikrofon, aby ich poglądy na świat stały się powszechnie znane. Dowiadywaliśmy się wielu niezwykłych rzeczy, między innymi tej, że patronem święta pracy (1 maja) jest „święty Gierek”. Edukacja socjalistyczno-katolicka pozostawiała w dziecięcych głowach cuda godne większego podziwu niż sklonowana owca.

Pewnej niedzieli opowiadałem o stworzeniu świata. Pan Bóg potworzył już te wszystkie płazy, gady i orangutany i trzeba było przejść do człowieka. Zapytałem więc: „Kto ze wszyst- kich stworzeń najbardziej się Panu Bogu udał?”. I wtedy do mikrofonu podeszła pięcioletnia dziewczynka i powiedziała: „Chyba ja”. Kościół ogarnęła wesołość. Ale gdybyśmy przycisnęli do muru każdego z obecnych i wydobyli z niego szczere wyznanie, usłyszelibyśmy prawdopodobnie to samo. Człowiek niesie przez życie swoje aksjologiczne Ja – siebie rozumianego jako wartość. Jest tym, czym jest owa wartość. Pomimo wad i ograniczeń wydaje mu się, że jest wartością niezastąpioną, cenną i godną absolutnego uznania.

Człowiek jest w swym aksjologicznym Ja absolutem dla samego siebie. Jest to jednak przedziwny absolut, ponieważ nie wystarcza samemu sobie. Z głębi serca domaga się absolutnego uznania ze strony innego.

Przypomnijmy w tym miejscu Georga Hegla. Hegel poświęcił całą Fenomenologię ducha dziejom walk o „uznanie”. W najkrwawszych wojnach nie chodziło, jego zdaniem, o chleb ani o legowisko czy jakąś tam „przestrzeń życiową”, ale o „uznanie”. Niewolnik chciał „uznania” pana, pan szukał „uznania” w oczach niewolnika, a wszystko inne było już tylko dodatkiem. Fundamentem demokracji jest wzajemne „uznanie” obywateli; kiedy ludziom przestanie na nim zależeć, a zapragną „uznania” ze strony królującej jednostki, wtedy demokracja zniknie.

Cofnijmy się w czasie aż do ogłoszenia Dekalogu. Jak zaczy- nają się przykazania? Zaczynają się one przypomnieniem o wy- braniu. Przemawia Bóg, który wybrał i wyprowadził z domu niewoli: jako wybrańcy Boga „nie będziecie zabijać”, „nie bę- dziecie kraść”, „nie będziecie kłamać”. Nie patrzcie na innych, że zabijają i kłamią – inni nie są wybrańcami Boga. Przez pięć lat nauki w seminarium duchownym oglądałem napis umiesz- czony w kaplicy wokół ołtarza: „Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem, abyście szli i owoc przynosili i owoc wasz trwał”. Na zewnątrz srożył się stalinizm, a w nas trwała świadomość „wybrania”. Ono było trzonem naszej aksjologii. Czy było to nasze szaleństwo, czy nasza prawda?

To, co Hegel nazwał „uznaniem”, w religii nazywa się „wybraniem”. Bóg „uznaje” – „wybierając”. Wybrał Abrahama, wybrał Mojżesza, wybrał Maryję z Nazaretu. W doświadczeniu wybrania dane jest nam pierwsze doświadczenie wolności. Także ci, którzy nas kochają, w jakimś sensie wybierają. I my, kochając – wybieramy. Uczymy się być istotami wolnymi, czerpiąc przykład z wolności, którą napotykamy u innych i która nas wybiera. Wybieramy wedle tego, jak nas wybrano. Dzięki tym wyborom nasze aksjologiczne Ja staje się aksjologicznym My. Wolność chrześcijanina wzoruje się w ostateczności na wolności Boga. Tak rodzi się „więź”, czyli religio: człowiek wybiera wierność Temu, kto najpierw jego wybrał.

Dopiero mając na oku więź wierności płynącej ze wzajem- nego wybrania, pytamy o zagrożenia. Oczywiście, zagrożenia zawsze są, były i będą. Można je podzielić na wewnętrzne i zewnętrzne. Najpierw rozważmy zagrożenia wewnętrzne: czy jest w samym człowieku jakaś siła, która byłaby w stanie zagrozić więzi wzajemnego wybrania? Potem zapytajmy o zagrożenia zewnętrzne: czy są takie siły w otaczającym nas świecie, na przykład w naszej współczesnej kulturze?

Święty Paweł napisał: „Któż nas odłączy od miłości Chrystu- sa? Czy prześladowania, czy śmierć…?”. Nie ma takiej siły, bowiem „miłującym wszystko pomaga do zbawienia”. Słowa te kryją dramat. Z pewnością są wyrazem dumy człowieka z własnego człowieczeństwa, które jest wyższe niż demoniczne moce doczesności, a które odznacza się zdolnością do bezwzględnej wierności. Są jednak również przejawem tragizmu: czy miłość nie bywa złudzeniem miłości i czy nie potrafi sprowadzić człowieka na bezdroża? Czy nie lepiej byłoby niejednemu, gdyby uciekł od pewnych „miłości”? Jest tyle miłości, które wiodą na zatracenie…

Kto się staje ateistą?

.Trzeba podkreślić, że naszej wierze w wybranie towarzyszy niepokój: czy wszyscy są wybrani? Czy jest możliwe, by Bóg jednych wybrał, a innych porzucił? To był wielki problem Hioba. Hiob, tak jak przed nim Abraham, „wbrew nadziei uwierzył nadziei”. Czy dobrze, że uwierzył? Czy dobrze, że powierzył się bez reszty w ręce Boga? Może gdyby nie uwierzył, że to Bóg zesłał na niego chorobę, poszedłby – jak zauważył kiedyś Leszek Kołakowski – do dermatologa, a nie czekał na Boskie zmiłowanie. Czy miłość Hioba do Boga nie była dla niego zgubą? W naszych czasach miliony ludzi znajdują się w sytuacji podobnej do sytuacji Hioba.

Kiedy czytamy Heban Ryszarda Kapuścińskiego, książkę o głodującej i krwawiącej Afryce, przed naszymi oczami przewijają się obrazy z piekła rodem. Kto ma jeszcze odwagę mówić o „wybraniu” i „uznaniu”? Podobne sceny przychodzą ku nam z naszej własnej przeszłości: Oświęcim, Kołyma… Warłam Szałamow opisuje wrażenie, jakie zrobił na nim tomik poezji, który wpadł mu do rąk na Kołymie. Nie o to chodzi, że był to głos z innego świata, ale o to, że był to głos absurdu. W świecie, w którym zbrodnia była czymś normalnym, poezja stała się czymś absurdalnym. Czy podobnym absurdem nie jest ewangeliczna mowa o „wybraniu”? Czy trwanie przy wierności nie prowadzi do zguby?

Friedrich Nietzsche powiedział: „Człowiek staje się ateistą, gdy poczuje się lepszy od swego Boga”. Søren Kierkegaard w rozważaniach nad dylematami Abrahama dodał: po przygodach z wierzącym ojcem „Izaak stał się ateistą”. Pamiętamy też, jakie owoce zrodził widok cierpienia dzieci w duszy Dostojewskiego.

Może jednak są siły, które odrywają człowieka od wiary w miłość Chrystusową? Nie muszą to być siły demoniczne. Człowiek czasami woli odebrać Bogu istnienie niż oskarżyć Go o winę niedopełnionego wybrania. Aby nie rzucać kamieniami w niebo, człowiek postępuje tak, jakby niebo było puste. Jak długo nie ma Boga, tak długo nie ma Jego winy. Tak rysuje się jedna z dróg odejścia od Boga – nie w imię zapomnienia o Nim lub nienawiści do Niego, ale w imię miłości.

Spór o wiarę w Boga znajduje odbicie w wewnętrznym sporze człowieka z samym sobą. Rodzi się pytanie: co jest w stanie ocalić świat od złego? Praca rozumu czy modlitwa o zbawienie? Modlitwa o zbawienie oznacza otwarcie na ofiarę. Aby zbawić świat, trzeba złożyć ofiarę, i to ofiarę z życia. Kto ma złożyć tę ofiarę? Człowiek? Bóg? Bóg-człowiek? Wszystko jedno. Czy jednak samo oczekiwanie na ofiarę, dopuszczenie możliwości ofiary, a tym bardziej domaganie się ofiary, nie wydaje się zamaskowaną formą okrucieństwa? Rozum wzdraga się przed taką perspektywą, proponuje inną drogę – mówi: „Róbmy wszystko, ale nie wymagajmy od nikogo ofiar; zwłaszcza nie wymagajmy tego od naszego Boga”. I tak we wnętrzu człowieka rozum spiera się z potrzebą poświęcenia, a potrzeba poświęcenia spiera się z rozumem. Czy to także nie jest odejściem od religii? Jest odejściem od „religii zbawienia”, ale uznaniem dla „religii objawienia”: korzystajmy, ile się da, z objawienia, aby poprzez nie osiągnąć zbawienie. Wszystko inne grozi popadnięciem w „religię okrucieństwa”. To też wytycza drogę odejścia.

Jest jeszcze inne niebezpieczeństwo zagrażające wierze w „wybranie”, niebezpieczeństwo, na które zwraca uwagę psychoanaliza. Można rozbudzić w człowieku instynkt masochistyczny i wtrącić go w stan swoistego „rozkochania” w cierpieniu. Można uczynić cierpienie częścią aksjologicznego Ja – częścią siebie. Kim wtedy jestem? Jestem raną, jestem wielkim bólem, jestem niezagojoną blizną. Wiszę na krzyżu i mój krzyż jest moją chlubą. Można tak pokochać krzyż, że się zrezygnuje z zejścia z krzyża w dniu zmartwychwstania. Zejście z krzyża oznaczałoby bowiem odebranie człowiekowi męczeńskich „odznaczeń”. Instynkt masochistyczny pozostaje jednak w ścisłym związku z sadyzmem. Wtedy ten, kto cierpi, nie znosi widoku szczęśliwych. Inni też powinni cierpieć. A jeśli chwilowo nie mają powodu do cierpień, powinni cierpieć dlatego, że męczennik cierpi, a oni nie. Ukrzyżowana „wiara” nie jest w stanie znieść obok siebie widoku krzyży, na których nie ma żadnego łotra. Bóg jeden wie, ile w dzisiejszych polskich głosach o nieprzebaczanie komunistom jest wołania o zaludnienie Golgoty.

Nie mogę i nie chcę oceniać ludzkich rozstań z wiarą. Są rozmaite rozstania, podobnie jak są rozmaite sposoby przeżywania wiary. Jest wiara bohaterów Pieśni nad Pieśniami, wiara Jonasza siedzącego w brzuchu ogromnej ryby, jest wiara Maryi, wiara Piotra, wiara Pawła. Każda jest inna, wystawiona na inne pokusy. Podobnie rzecz się ma z niewiarą. Z pewnością można robić porównania, ustalać podobieństwa i różnice, konstruować typologie, ale zawsze pozostaje świadomość abstrakcji. Chcę powtórzyć: wiara nie jest spokojnie płynącym strumieniem, lecz wielkim wewnętrznym sporem człowieka o siebie, o swą miłość, o swego bliźniego i swego Boga.

Czy są jakieś znaki na ziemi i niebie, że człowiek jutra będzie wewnętrznie dojrzewał poza dramatem Abrahama i Hioba, że nie będzie mierzył swej dobroci miarą dobroci Boga, że pójdzie przez życie tak, jak go poprowadzą jego instynkty i podstawowe potrzeby? Nic na to nie wskazuje. A gdyby tak być miało, mielibyśmy przed sobą wielce żałosną perspektywę.

.Życie ludzkie jest dramatyczną grą. Idzie nie tylko o to, co człowiek ma robić, by nie przegrać swego losu, ale przede wszystkim o to, w jakim dramacie ma mieć udział. Chrystus jest propozycją dramatu, propozycją „gry”. Nikt nie musi podjąć tej propozycji. Czujemy wszelako, że jest to propozycja nie- zwykła. Godność człowieka zależy od tego, w jakim dramacie bierze udział. Bez Chrystusa bylibyśmy jeszcze bardziej ubodzy, zagubieni i ślepi na samych siebie.

Ks. Józef Tischner

Tekst napisany 6 sierpnia 1998 roku pochodzi ze zbioru „To, co najważniejsze”, (wyd. Znak, Kraków 2021)

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 6 marca 2021