
Migracja to rozwiązanie dramatyczne
Problem masowej migracji można rozwiązać tylko poprzez fakt, że ludzie nie będą czuć się przymuszeni do wyjazdu z ojczystego kraju. Chodzi o działanie nie na końcu łańcucha migracyjnego, ale na jego początku – mówi ks. prof. Piotr MAZURKIEWICZ w rozmowie z Ireną ŚWIERDZEWSKĄ
Irena ŚWIERDZEWSKA: Osiągnęliśmy rekordową liczbę 122 mln migrantów w skali świata w ostatnim roku. Czy godząc się na te procesy, rozmontowujemy porządek świata?
Ks. prof. Piotr MAZURKIEWICZ: Liczba, którą pani podaje, odnosi się do osób przymusowo przemieszczonych, czyli uchodźców i przesiedlonych wewnętrznie. Liczbę osób mieszkających poza krajem urodzenia w ubiegłym roku szacowano na 304 mln. Należy zwrócić uwagę, że w stosunku do ponad 8 mld liczby ludności na całym świecie skala migracji jest minimalna, a około połowa tego zjawiska to przemieszczanie się wewnątrz państw, dobrowolne i przymusowe, zwłaszcza w Chińskiej Republice Ludowej.
Około 96 proc. ludności, czyli blisko 7,5 mld ludzi, żyje w kraju swojego urodzenia. Oznacza to, że ludzie zachowują się w sposób wskazujący na silną preferencję do życia i pracy w swoim kraju ojczystym, pośród rodziny i osób, z którymi się wychowywali i których znają od lat. Migracja prawie zawsze jest doświadczana jako dramatycznie rozwiązanie. Ponadto, gdy chodzi o skalę tego zjawiska, to jest ona porównywalna do liczby prześladowanych chrześcijan na świecie, co często jest przemilczane.
Najistotniejszy w procesie migracji jest jej rodzaj. Nie mamy problemu z migracją jako taką czy z migrantami, tylko z masową migracją. Przyjęcie dużych grup ludzi przybywających w jednym czasie jest poważnym wyzwaniem, a równocześnie przy takiej skali ich chęć do integracji w kraju goszczącym dramatycznie się zmniejsza. Czują się już zintegrowani, ale ze swoją grupą narodową czy religijną. Integrują się w kraju goszczącym z ludźmi z pewnego sektora społecznego, np. ze społecznością muzułmańską czy afroamerykańską w USA. Powoduje to powstawanie dość zamkniętych enklaw, które zwykle nazywamy gettami. Ponadto, na co zwracał uwagę Jan Paweł II, imigrantów ekonomicznych przyciąga do Europy nasz standard życia, rozwinięte technologie. Ale nasz styl życia, stan naszej kultury często wywołuje negatywne emocje. Kiedyś rozmawiałem z Algierczykiem, który osiedlił się w Warszawie. Szukał najbardziej pobożnego społeczeństwa w Europie. Był zdegustowany dyskusjami na temat aborcji czy paradami równości.
– Mają zapewnione utrzymanie, wsparcie. Dlaczego generują tyle problemów?
– Ludzie, którzy pracują, na ogół łatwiej się integrują. Bezrobotni czują się odrzuceni. Masowa migracja postrzegana jest jako druga faza dekolonizacji. W pierwszej fazie biali wycofali się do Europy, w drugiej Afrykańczycy czy Latynosi przybywają do dawnego centrum kolonialnego. Niekiedy towarzyszy temu poczucie, że idą po swoje, bo Francuzi, Anglicy, Belgowie czy Niemcy muszą spłacić zaciągnięty niegdyś u nich dług.
Jeśli mówimy o masowej migracji, to po to, aby podkreślić, że ludzie nie migrują pojedynczo, ale jako wspólnoty, w dużych grupach. Rozwój technologii komunikacji – tanie linie lotnicze, internet, media społecznościowe – sprawiają, że mieszkając np. pod Paryżem czy Londynem, są w stałym kontakcie ze swoim krajem, a także z jego władzami politycznymi. Zamiast o getcie, mówimy w tym wypadku o diasporze. Stąd osiedle na obrzeżach europejskiej metropolii w ich odbiorze jest po prostu częścią Algierii, Maroka czy Turcji. Część mieszkańców takiej diaspory nie ma w ogóle motywacji do uczenia się miejscowego języka. Pierwsze pokolenie na ogół ma poczucie, że w nowym miejscu jest im lepiej, niż było w tym, z którego odeszli. Jednak drugie, a zwłaszcza trzecie pokolenie porównuje się z rdzennymi obywatelami kraju. Zauważają, że są od nich ubożsi, chodzą do gorszych szkół, mają mniejsze możliwości awansów zawodowych. Powoduje to frustrację, której często towarzyszy przemoc.
Tu trzeba dodać, że za sprawą wspólnot migracyjnych ośrodki zewnętrzne zyskują możliwość wpływania na sytuację wewnętrzną w danym kraju. Rosjanie np. zwykli wykorzystywać mniejszość rosyjskojęzyczną do destabilizacji politycznej swoich sąsiadów. Obserwuje się także zjawisko przenoszenia konfliktów z kraju migracji do kraju goszczącego, np. izraelsko-palestyńskiego, narastanie antysemityzmu, akty sabotażu itp. A przecież chodzi o osoby, które z czasem mają otrzymać prawa polityczne. Stąd pytanie, w jaki sposób masowa migracja zmienia demokrację.
– Jakie znaczenie w integracji ma region, z którego przybywają migranci?
– Zdolność do integracji społecznej zależy od tzw. dystansu kulturowego. Jeśli różnica między kulturą, stylem życia w kraju pochodzenia i w kraju goszczącym jest nieduża, to zdolność do integracji jest większa, jak w przypadku Ukraińców w Polsce. Religia jest tu istotnym czynnikiem. Jeśli dystans kulturowy jest nieduży, to dość szybko obecność migrantów zaczyna być ekonomicznie korzystna dla budżetu państwa. Dystans kulturowy nie jest równoznaczny z dystansem geograficznym. Emigrant z Armenii jest nam bliski. Kiedy przyjeżdżają katolicy z Afryki, to mimo różnic kulturowych wspólna religia skraca dystans. Kolor skóry naprawdę nie ma znaczenia. Inne czynniki są o wiele istotniejsze. We Francji – jak pisze Pierre Manent – pojawiło się hasło „Jedno państwo – dwa narody”. Chodzi o propozycję, aby prawo francuskie obowiązywało jedynie rodowitych Francuzów, „naród muzułmański” zaś – prawo szariatu.
Problemy dotyczą głównie muzułmanów z Bliskiego Wschodu. Chodzi tu nie tylko o cywilizację islamu. Jeśli na granicy jakiegoś kraju pojawia się nagle duża liczba samotnych mężczyzn w wieku poborowym pochodzących z krajów, w których właśnie zakończyły się konflikty zbrojne, to powstaje pytanie, kto ich tu przysłał. Czy decyzje, kto może legalnie przekroczyć granice państwa, zapadają w Mińsku, Berlinie, Brukseli, czy w Warszawie. Zgodnie z nauczaniem Kościoła każdy kraj ma prawo do prowadzenia własnej polityki migracyjnej. Decyzje powinny zapadać w stolicy tego państwa, a nie poza jego granicami.
– Na granicy wypychani są do naszego kraju migranci, którzy kierowali się do Niemiec i nie chcą być w Polsce. Jak to ocenić?
– Nikomu nie przysługuje prawo do osiedlenia się w dowolnym miejscu świata jedynie dlatego, że chce sobie poprawić standard życia. Każdy ma prawo do opuszczenia własnego kraju, możemy powiedzieć: do tego, aby mieć w domu swój paszport. Nikt nie powinien być traktowany przez władze swojego państwa jak więzień, czego doświadczaliśmy w komunizmie. Kościół zaś zachęca do gościnności, ale ta nigdy nie jest nieograniczona. Nikt, mówiąc do gościa: „Czuj się jak u siebie w domu”, nie mówi tego całkiem poważnie. Każdy po trzech dniach chciałby znowu poczuć się w swoim domu swobodnie.
Trzeba też zadać pytanie, czy powinniśmy przyjąć człowieka, który nie chce u nas zamieszkać, a zatem przetrzymywać go wbrew jego woli. Równocześnie, jeśli sąsiednie państwo jednych migrantów akceptuje, a drugich, „gorszych” – nie, pojawia się pytanie o to, jakie stosuje kryteria selekcji. Czy chodzi tu o osoby trudne do zintegrowania, bez wykształcenia, bez chęci podjęcia pracy, z kryminalną przeszłością, czy wreszcie osoby uznane za potencjalnie niebezpieczne? Jeśli odsyła osoby podejrzane o to, że przybyły z terytorium naszego kraju, to czy potrafi to wystarczająco udowodnić. W przeciwnym wypadku rodzi się poczucie, że coś jest nie fair. Nasuwa się tu pytanie o wzajemną lojalność w relacjach między zaprzyjaźnionymi państwami. Ale „nie fair” odnosi się przede wszystkim do relacji władz Rzeczypospolitej w stosunku do własnych obywateli. W niektórych ludziach budzi się wówczas podejrzenie, że władze te nie działają w ich interesie, ale w interesie kogoś innego.
Sytuacja, która ma miejsce w Niemczech, Belgii, Szwecji czy we Francji, wskazuje, że w przeszłości popełniono tam niezwykle istotne błędy w polityce migracyjnej. Unijny pakt migracyjny jest próbą podzielenia się skutkami tych dawniejszych błędnych decyzji zachodnich polityków z państwami, które nigdy nie miały kolonii.
– Czy jesteśmy w stanie poradzić sobie na rynku pracy bez migrantów?
Dziś staje się to coraz trudniejsze. Europa „zasysa” imigrantów, ponieważ mamy głęboki kryzys demograficzny. Jeśli – jak wspomniałem – dystans kulturowy jest duży, to proces integracji przebiega powoli. Przez długi czas obecność migrantów powoduje wówczas koszty po stronie budżetu państwa. Brytyjskie badania pokazują, że w perspektywie kilkudziesięciu lat państwo „korzysta” na każdym imigrancie.
– Istnieją możliwości legalnej migracji ekonomicznej do Europy?
– W Europie istnieje tzw. niebieska karta, podobnie jak w USA – zielona. Zapewnia ona osobie z wyuczonym zawodem, np. lekarzowi, inżynierowi czy z innymi kwalifikacjami potrzebnymi na europejskim rynku pracy, możliwość legalnego wyjazdu do Europy. Powoduje to, że odsetek takich osób wśród nielegalnych imigrantów jest znikomy. Po cóż ryzykować zdrowie, życie, pieniądze, gdy legalna ścieżka stoi otworem? Wszystkie państwa zainteresowane są pozyskaniem wykwalifikowanych osób do pracy, wykształconych na koszt innego państwa. Zjawisko to, zwane „drenażem mózgów”, jest natomiast niekorzystne dla krajów, które tracą osoby, które mogłyby się istotnie przyczynić do rozwoju ich gospodarki. Jeden z moich rozmówców z Malawi mówił: „Wszyscy wykształceni u nas lekarze pracują w Londynie”.
– Czy zasada pomagania potrzebującym na miejscu jest wciąż złotym środkiem?
– Problem masowej migracji można rozwiązać tylko poprzez fakt, że ludzie nie będą czuć się przymuszeni do wyjazdu z ojczystego kraju. Chodzi o działanie nie na końcu łańcucha migracyjnego, ale na jego początku. Według tej logiki funkcjonuje wiele drobnych programów pomocowych, np. Adopcja Serca, gdzie wysyła się kilkanaście dolarów miesięcznie na edukację dzieci. Europa przeznacza duże pieniądze na pomoc krajom rozwijającym się, ale mam wrażenie, że środki te nie są dobrze wykorzystywane. Pamiętajmy, że ci, którzy ruszają w drogę, często stają się ofiarami mafii zarabiających na przemycie ludzi do Europy miliardy dolarów rocznie. Wiele osób ginie, część staje się niewolnikami, inni lądują w domach publicznych. Najbiedniejsi zostają na miejscu. Z Afryki czy Bliskiego Wschodu wielokrotnie dostajemy prośby od biskupów, żeby nie zabierać im aktywnych ludzi z parafii, bo wówczas wspólnoty te wymierają.
– W jednym z warszawskich szpitali więcej dzieci rodzą kobiety z Ukrainy i Afryki niż z Polski. Europa zmieni się diametralnie?
– Według szacunków GUS w 2060 r. przy średnim scenariuszu Polska będzie liczyła ok. 31 mln ludności. To oznacza, że do tego czasu nasza populacja poniesie stratę większą niż za sprawą II wojny światowej. Będzie to miało istotny wpływ na nasze społeczeństwo i na nasze państwo. Źródłem tego problemu nie jest jednak brak imigrantów, ale niechęć kobiet do posiadania dzieci.
W kontekście podobnych procesów na całym kontynencie pojawia się pytanie, czy państwa europejskie chcą w ciągu kilkudziesięciu lat stać się republikami islamskimi. Proces zmian w demografii religijnej toczy się od pewnego czasu. Przypomnę, że Afryka Północna była najbardziej schrystianizowanym terenem w starożytności. Podobnie Bliski Wschód.
– Jakie zadania widzi Ksiądz Profesor w Kościele wobec tej nowej rzeczywistości?
– Dotychczas kapłani, zakonnicy, świeccy wyjeżdżali na misje na inne kontynenty. Teraz mamy kierunek odwrotny. Stowarzyszenie Pomoc Kościołowi w Potrzebie opracowało dwujęzyczny katechizm dla katechumenów, np. angielsko-arabski, polsko-ukraiński. Zrobiono to z myślą o imigrantach, którzy nie spotkali jeszcze Chrystusa. Ilu kapłanów i świeckich będzie chciało wziąć do ręki taki katechizm i rozmawiać z imigrantami o Panu Jezusie? Ilu mamy w Polsce misjonarzy mówiących po arabsku? Wielu spośród imigrantów to katolicy różnych obrządków, którym trzeba zapewnić opiekę duszpasterską.
– Jakie wyzwania stają przed naszymi instytucjami i społeczeństwem?
– Istotne jest, żeby nie działać z naiwnością, ale z roztropnością. Dysponujemy wiedzą o konsekwencjach masowej migracji w różnych państwach europejskich. System musi być tak tworzony, żeby tych, którzy już przybyli, zachęcał do integracji. Jeżeli proces integracji nie postępuje odpowiednio szybko, to przestępczość rośnie. Kardynał Robert Sarah mówił, że przyjmowanie imigrantów bez możliwości ich integracji jest grzechem ciężkim.
Musimy starać się zapobiegać konfliktom między grupami imigrantów a lokalną społecznością. Potencjalne obszary konfliktowe to np. kwestie ekonomiczne, konkurencja na rynku pracy, nadmierna wysokość subsydiów dla niepracujących imigrantów. Obserwuje się także „konflikt o kobiety”, gdy np. do małego miasteczka sprowadza się nagle dwustu młodych samotnych mężczyzn z innej kultury.

Nie da się jednak z Polski uczynić zamkniętej twierdzy, gdzie nikt „obcy” nigdy nie wjedzie, nie zechce zamieszkać. W związku z tym nie można budować społeczeństwa na emocjach wrogości wobec „obcych”. Bliźni to jest „obcy” człowiek, z którym „możesz się zabliźnić”. W Kościele powinniśmy pomóc ludziom w chrześcijańskim sposobie przeżywania spotkania z imigrantami, ale państwo ze swej strony nie powinno poprzez błędną politykę kreować sytuacji konfliktogennych. Poszukujmy wspólnie właściwej miary otwartości.
Rozmawiała Irena Świerdzewska
Tekst pierwotnie ukazał się w 1007 numerze tygodnika „Idziemy” [LINK]. Przedruk za zgodą redakcji.