Marek FIEDLER: Rapa Nui. Ostatnie miejsce samotników?

Rapa Nui.
Ostatnie miejsce samotników?

Photo of Marek FIEDLER

Marek FIEDLER

Podróżnik, biolog, badacz odległych kultur. W 1974 roku wraz z ojcem Arkadym Fiedlerem, bratem oraz żoną Krystyną stworzyli prywatne Muzeum-Pracownię Arkadego Fiedlera w ich rodzinnym domu i ogrodzie w Puszczykowie.

Rapa Nui: nikły punkcik geograficzny zagubiony w bezmia­rze Pacyfiku, oddalony od Ameryki Południowej o 3700 ki­lometrów, a od najbliższej zamieszkanej wysepki Pitcairn o 2086 kilometrów. Trudno się dziwić, że spośród wszyst­kich wysp globu, na których żyją ludzie, Rapa Nui zyskała miano najbardziej samotnego miejsca na świecie – pisze Marek FIEDLER

.Do ostatniego etapu naszej podróży na Wyspę Wielka­nocną wystartowaliśmy z Limy. Lot trwał sześć mono­tonnych godzin. Pod nami bezkres oceanu. Wreszcie maszyna zaczęła wytracać wysokość. Wyjrzałem przez okno. Samolot zataczał koło i z boku zamajaczył cel naszej wyprawy. Niepozorny kawałek ziemi, na którego widok serce uderzyło mocniej w piersiach. Zawsze marzyłem o tym, by poznać Rapa Nui. Bo to za­kątek o dramatycznej i fascynującej historii, a także miejsce kryjące wiele niezwykłych tajemnic.

Po wylądowaniu dowiedzieliśmy się, że tutejszy maleńki terminal dysponuje jednym z najdłuższych pasów na świecie, ponieważ Amery­kanie w 1985 roku urządzili tu awaryjne lądowisko dla wahadłowców. Wybierając się w daleką podróż, z reguły nie rezerwuję noclegu, wolę na miejscu rozejrzeć się za czymś dogodnym i niedrogim. Ale tym razem pewna Europejka mieszkająca na wyspie obiecała, że za­rezerwuje nam kwaterę i odbierze nas z lotniska (towarzyszył mi mój syn Marek Oliwier). Jednakże na próżno rozglądaliśmy się za nią, rów­nież telefonicznie była nieuchwytna. (Później okazało się, że pomy­liła daty). Na innych pasażerów Boeinga 767, którym przylecieliśmy, czekali tubylcy i rozwozili ich do hoteli.

Niebawem przed skromnym budynkiem miejscowego lotniska Mataveri zrobiło się niemal pusto. Jeszcze tylko dwóch Rapanujczyków oczekiwało turystów. Zapytali­śmy ich o nocleg dla nas. – Nie macie rezerwacji? – Ich oczy wyrażały zdumienie. – Teraz wszystko zajęte. Wkrótce zaczyna się Tapati!

Tapati to wielki festiwal, którym żyje wyspa przez pierwsze dwa tygodnie lutego każdego roku. Festiwal zapoczątkowano w latach 70. XX wieku, żeby wspierać miejscową kulturę i krzewić szacunek dla tradycji Rapa Nui. Tapati to współzawodnictwo w tańcach i śpie­wie, to zmagania w różnych tradycyjnych zawodach sportowych, to wreszcie ostra rywalizacja między dwiema wybranymi dziewczynami o tytuł królowej Tapati. Festiwal organizują tubylcy przede wszyst­kim dla siebie samych, ale w ostatnich latach stał się dużą atrakcją turystyczną. Widząc nasze zawiedzione miny, jeden z mężczyzn „zlitował się” nad nami: – Może znajdę dla was jeszcze jakieś wolne miejsce, ale to będzie kosztować po sto pięćdziesiąt dolarów za noc od osoby. I radzę się szybko decydować!

Niech go kule biją! Wiedzieliśmy, że na Wyspie Wielkanocnej jest drogo, ale żeby aż tak? W takich chwilach należy zachować zimną krew. Po długiej podróży (nasza trwała z przesiadkami przeszło dwie doby: z rodzinnego Puszczykowa via Berlin, Madryt, Miami, Limę aż tu, po drugiej stronie kuli ziemskiej) człowiek jest zmęczony, chciałby jak najszybciej odpocząć w hotelu. Trzeba się jednak zmobilizować i ruszyć w poszukiwaniu czegoś tańszego. Już zarzucaliśmy plecaki na ramiona, gdy raptem nadjechała biała terenówka, z której wysiadła uśmiechnięta Rapanujka i przywołała nas gestem ręki.– Jestem Cecylia. Zapraszam do siebie – rzekła, wręczając nam wizytówkę, na której widniała informacja: „Chez Cecylia. Cabaña y Camping”. Cabaña to w języku hiszpańskim „szałas” albo „buda”. „Lepszy szałas niż hotel za 150 dolarów” – przemknęło mi przez głowę. Nie namyślając się, wsiedliśmy do auta. Dobrze trafiliśmy. Cabaña okazała się przyzwoitym domkiem, w którym czekał na nas obszerny pokój z łazienką i dostępem do kuchni. A wszystko to za bardzo przystępną cenę, jak na tutejsze warunki: 60 dolarów za dobę dla nas dwóch.

.Znajdowaliśmy się w miasteczku Hanga Roa, położonym w po­bliżu lotniska w południowo-zachodniej części wyspy. Hanga Roa sku­pia 95 procent populacji Rapa Nui. Jest to jedyne miejsce na wyspie z dostępem do elektryczności i bieżącej wody. W miasteczku były dwa banki, szpitalik, apteka, poczta, minimarkety i sklepy z pamiątkami oraz całkiem pokaźna liczba restauracji. W pobliżu naszej cabaña zauważyliśmy kilka knajpek; do jednej z nich, pod nazwą „Mana”, wstąpiliśmy na obiad. Byliśmy w siódmym niebie. Zdobyliśmy wygodną kwaterę w świetnym miejscu, nieopodal malowniczej Zatoki Cooka – to właśnie tu James Cook zarzucił kotwicę w 1774 roku. Pod samym niemal nosem mieliśmy też główną scenę, gdzie niebawem roz­poczną się występy na festiwalu Tapati. A kilka kroków dalej widniał kompleks Tahai z trzema platformami ahu, na których stało siedem wspaniałych posągów moai! Tymczasem w knajpce „Mana” kelnerka przyniosła nam skromny posiłek: jakieś dwie nieokreślone rybki z ryżem. Podczas płacenia ra­chunku czekała nas przykra niespodzianka: kelnerka zażądała aż 65 dolarów! Zdegustowani, przez kilka następnych dni obywaliśmy się bez obiadów.

Drożyzna na Wyspie Wielkanocnej wynika stąd, że ogromną większość produktów trzeba sprowadzać samolotem z kontynentu. Nawet butelkowana woda pochodzi z Chile. Z wodą zawsze był tu problem, ponieważ wskutek porowatego wulkanicznego podłoża nie ma na wyspie rzek ani strumieni. Są tylko trzy jeziora w kraterach wygasłych wulkanów: Rano Kau, Rano Raraku i Rano Aroi. Krajowcy gromadzili wodę deszczową w kamiennych zbiornikach. Z cenami jednak okazało się nie tak źle, jak na pierwszy rzut oka wyglądało. Niebawem wyszukaliśmy knajpkę, w której za przyzwoity obiad płaciliśmy o połowę mniej niż w nastawionej na łupienie tury­stów „Manie”. Poza tym przekonaliśmy się, że jak ognia należy uni­kać płacenia dolarami. Dolar przez długi czas był tu panem, wszyst­kie ceny podawano przede wszystkim w tej walucie. Ostatnio jednak miejscowi wolą kasować w chilijskich peso. Oczywiście przyjmą od turysty „zielone”, ale zastosują niekorzystny przelicznik. Lepiej więc udać się od razu do banku – tam uczciwiej wymieniają.

Wyspę zamierzaliśmy przemierzyć wzdłuż i wszerz. Pochyliliśmy się nad mapą. Powierzchnia Rapa Nui wynosi około 170 kilometrów kwadratowych (dla porównania, Warszawa zajmuje 495 kilometrów kwadratowych) i tworzy nieregularny trójkąt o bokach długości 24,  18 i 16 kilometrów. Uformowały ją trzy wulkany: Poike, Rano Kau oraz Terevaka, który jest równocześnie najwyższym wzniesieniem wyspy, sięgającym 507 metrów n.p.m. Charakterystyczną cechą Rapa Nui jest mnogość jaskiń, wykorzystywanych dawniej przez tubylców w celach kultowych, a także podobno jako schrony w okresie niepo­kojów na wyspie. Do najciekawszych miejsc można dojechać drogami asfaltowymi bądź gruntowymi. Postanowiliśmy więc wynająć tere­nowy samochód. Z pomocą naszej gospodyni Cecylii dostaliśmy nie­drogie suzuki o dumnej nazwie samurai. Ten samurai najlepsze lata miał już dawno za sobą. Przy prędkości 60 kilometrów na godzinę dygotał przeraźliwie, ciskając się w lewo i prawo jak pijany niecnota. Na szczęście tutejsze drogi są ciągle jeszcze niemal puste, więc nasze harce po nich uchodziły nam na sucho. Trzeba było tylko uważać na wałęsające się konie, zazwyczaj półdzikie, których żyje tu około sze­ściu tysięcy, przewyższając liczbą mieszkańców.

Suzuki samurai, choć ułomne, jednak nas nie zawiodło. Wyspa Wielkanocna ze wszystkimi swoimi niezwykłościami stanęła przed nami otworem!

Rapa Nui: nikły punkcik geograficzny zagubiony w bezmia­rze Pacyfiku, oddalony od Ameryki Południowej o 3700 ki­lometrów, a od najbliższej zamieszkanej wysepki Pitcairn o 2086 kilometrów. Trudno się dziwić, że spośród wszyst­kich wysp globu, na których żyją ludzie, Rapa Nui zyskała miano najbardziej samotnego miejsca na świecie. Tak mówili o niej pierwsi europejscy żeglarze, którzy docierali tu w XVIII wieku, tak też po­strzegano ją w burzliwym i nieszczęsnym dla niej XIX stuleciu, nie­wiele w tym względzie zmieniło się również w wieku XX.

Przywołajmy rok 1914 i historię angielskiej uczonej Katherine Routledge. Dzielna niewiasta była jedną z pierwszych kobiet, które ukończyły uniwersytet w Oksfordzie. A gdy w British Museum uj­rzała posąg moai z Rapa Nui, było to dla niej tak ogromne przeżycie, że postanowiła udać się na wyspę, na której powstały takie dzieła. Jej Ekspedycja Mana zorganizowana w latach 1914–1915 była pierwszą poważną badawczą wyprawą na Rapa Nui. Katherine Routledge inte­resowało wszystko to, co przetrwało w pamięci najstarszych tubylców. Wypytywała ich niestrudzenie o dawne wierzenia, zwyczaje i trady­cje. Dzięki ogromnemu zaangażowaniu udało jej się częściowo ocalić historię tego niezwykłego ludu, tak tragicznie doświadczonego przez XIX-wiecznych łowców niewolników i inne dopusty losu. Jej książkę The Mystery of Easter Island (Tajemnica Wyspy Wielkanocnej) prze­czytałem z ogromnym zainteresowaniem.

Jednak i tej kobiecie, chociaż oddawała się pracy z autentyczną pasją, przytrafiały się na wyspie chwile słabości, doskwierało życie w odosobnieniu, z dala od jej świata w dalekiej Europie. Skarżąc się na przytłaczającą izolację Rapa Nui, w swoich notatkach nazwała ten zakątek, podobnie jak inni przed nią, „najsamotniejszym miejscem na globie”. W odruchu buntu wobec nękającego ją poczucia dotkliwego osamotnienia wpadła na ekscentryczny (Anglicy w tym celują) po­mysł. W swoich pismach zaproponowała, aby powołać komitet, który zwróciłby się z solennym adresem do Imperium Brytyjskiego o wy­powiedzenie bezwzględnej wojny wszelkim przejawom samotności!

Uczonej z trudem przychodziło pogodzić się z faktem, że wyspa leży na tak koszmarnym odludziu. Jedynie raz w roku docierał tu okręt chilijskiej marynarki wojennej z zaopatrzeniem. Niekiedy przed zmierzchem Katherine Routledge siadała na brzegu i nostalgicznie patrzyła w bezmiar oceanu. Jej wzrok szybował daleko, sięgając wid­nokręgu. W kobiecie tliła się nadzieja, że być może kiedyś dostrzeże jakiś nadpływający statek. Mijały dni przepełnione bolesną tęsknotą, a ona daremnie wytężała wzrok: rozpościerał się przed nią bezgranicz­nie pusty ocean.

Jednakże któregoś ranka czekała ją ogromna niespo­dzianka! Kiedy wyszła z namiotu i zaczęła krzątaninę wokół śniadania, raptem stanęła się jak wryta. Zobaczyła coś tak niesamowitego i nie­oczekiwanego, że doznała gwałtownego wstrząsu, aż jej się w głowie zakręciło. Na morzu, w pobliżu wyspy, stała cała flotylla potężnych, najeżonych groźnymi działami, wojennych okrętów! Skąd się tu wzięły te stalowe monstra?! Jawa to czy sen?! Zdumiona sięgnęła po lornetkę: były to niemieckie krążowniki i kontrtorpedowce! Jakie licho je przy­gnało na ten kraniec ziemi? Badaczka nie miała najmniejszego poję­cia, że w dalekiej Europie wybuchła wielka wojna. Angielka dopiero co roiła o walce Brytanii z samotnością, tymczasem jej ojczyzna roz­poczęła zupełnie na serio śmiertelne zapasy z całkiem realnym, po­tężnym wrogiem.

Okręty dotarły na wody Rapa Nui, realizując plan niemieckiego do­wództwa, które właśnie tu wyznaczyło wielkie rendez-vous całej swojej flocie Pacyfiku. Położona z dala od morskich szlaków wyspa nada­wała się do tego najlepiej: Niemcy byli przekonani, że nie napatoczą się w tym rejonie na brytyjskie jednostki. Katherine Routledge nie musiała się obawiać nieproszonych gości. Wyspa Wielkanocna należała do neu­tralnego Chile i Niemcy uszanowali jej status prawny. Niebawem ich okręty odpłynęły tak nagle, jak nieoczekiwanie się zjawiły. Dodajmy, że w listopadzie 1914 roku niemiecka eskadra pokonała Brytyjczyków u wybrzeży Chile. Była to pierwsza porażka Royal Navy od czasu wojen napoleońskich. Brytyjczycy wzięli srogi odwet miesiąc później w po­bliżu Falklandów: z niemieckiej eskadry ocalał tylko jeden krążownik.

.Wróćmy na Wyspę Wielkanocną. W 1952 roku przybył tu dok­tor Dario Verdugo, przysłany przez Chile, by leczyć tubylców. Po­wierzono mu tę misję, bo urzędników rządowych w Santiago de Chile ruszyło sumienie: wreszcie dotarło do nich, że Rapanujczycy, będący od kilkudziesięciu lat ich poddanymi, żyją w skrajnej nędzy i cierpią na liczne przypadłości, takie jak gruźlica, choroby wene­ryczne, a nawet trąd. Zacny doktor miał wiele zapału i dobrych chęci, w trudnych warunkach na rapanujskiej placówce spędził dwa lata, starając się nieść pomoc wyspiarzom. W tych wysiłkach wspie­rała go dzielnie towarzysząca mu przez cały czas żona. Miał przy sobie także dwóch synów. Wydawać by się mogło, że otoczony naj­bliższymi, kto jak kto, ale on nie powinien się lękać samotności. A jednak… Na wyspie nie było prądu, wodociągów, telefonu, dróg i wielu in­nych cywilizacyjnych udogodnień. Lecz nie to mu doskwierało; przjeżdżając tu, wiedział przecież, w jakich warunkach przyjdzie mu żyć. Doktor lubił robić w wolnych chwilach piesze wycieczki. Któregoś dnia wspiął się na najwyższe wzniesienie Maunga Terevaka, będące stożkiem wygasłego wulkanu. Jest to miejsce szczególne, z którego dobrze widać całą wyspę jak długa i szeroka. Doktor rozejrzał się… i nagle poczuł się nieswojo – wszędzie dokoła maleńkiego lądu roz­ciągał się bezmiar pacyficznych wód. Raptem odniósł wrażenie, że jest odcięty od całego świata, zawieszony w środku zionącej przygnę­bieniem pustki, w sercu jakiejś zawrotnej kosmicznej otchłani, jakiejś druzgocącej samotności. To szarpało nerwy, wytrącało z równowagi. Odtąd poczciwiec zaczął skrzętnie liczyć dni, które dzieliły go od po­wrotu do rodzinnego domu w Chile.

W roku 1955 przybył na Rapa Nui Thor Heyerdahl z zespołem naukowców. Słynny podróżnik szukał odpowiedzi na wiele nurtują­cych go pytań. Skąd przypłynęli twórcy olbrzymich posągów moai? Kim byli? Kiedy wykonali te rzeźby? W jakim celu? W jaki sposób? Jak je transportowali? Ciekawość świata Heyerdahla, jego żądza przy­gód i niezwykłe dokonania były inspiracją dla wielu. Charyzmatyczny globtroter wzbudzał entuzjazm, rozpalał wyobraźnię, swymi pomy­słami porywał ludzi. Swój siedmiomiesięczny pobyt na Rapa Nui opisał w fascynującym reportażu Aku-Aku. Ta książka będzie dla nas jednym z przewodników po wyspie. A sam Heyerdahl jeszcze nie raz się pojawi w kolejnych rozdziałach naszej opowieści. Obecnie dodam tylko, że rozsławił Rapa Nui jak nikt przed nim. Równocześnie w swej książce – jakżeby inaczej! – zdecydowanie potwierdził powszechną opinię, że jest to „najbardziej samotne ze wszystkich miejsc zamiesz­kania człowieka”.

A dzisiaj, czy coś się w tym względzie zmieniło? Otóż opinia ta tak mocno przylgnęła do wyspy, że nadal często pojawia się w podróżniczych reportażach wielu obieżyświatów. Odnoszę wrażenie, że ciągle jeszcze wypada pisać o Rapa Nui jako o zakątku, który otacza aura osamotnienia. A przecież wszystko się zmieniło, odkąd w latach 60. XX wieku zbudowano tu lotnisko i zaczęli pojawiać się turyści. Podczas naszego pobytu na wyspie z pewnym niepokojem obserwo­waliśmy lądujące samoloty. Każdego dnia przybywał co najmniej jeden boeing, raz z Santiago de Chile, raz z Limy. Rozpoczął się festiwal Ta­pati, więc częstotliwość lotów zwiększono. Każdy samolot przywoził około ćwierć tysiąca pasażerów.

– Tego się nie spodziewałem! Jeśli tak dalej pójdzie, to ludziska zadepczą Rapa Nui – martwił się mój syn, a ja mu wtórowałem.Co ciekawe jednak, w maleńkiej mieścinie Hanga Roa nie było widać szczególnego przypływu turystów. Gdzież, do diaska, się po­dziewali? Odpowiedź okazała się prosta: każdy boeing zabierał z wyspy (nawet podczas trwania festiwalu!) tyle samo pasażerów, ile przywoził. Większość ludzi przyjeżdża tu na bardzo krótko. Zaliczają dwie, trzy wycieczki do najciekawszych miejsc, sycą oczy widokiem pięknych tancerek, będących ozdobą Tapati – i odlatują.

.Cecylia, sympatyczna gospodyni, szóstego dnia naszego pobytu w jej cabaña zaczęła zdradzać dziwny niepokój. Siódmego dnia nie mogła się powstrzymać przed zadaniem nam nieoczekiwanego pyta­nia, kiedy wreszcie zamierzamy wyjechać! Zaskoczony przypomniałem jej, że przecież wynajęliśmy pokój na dłużej. Spojrzała na nas z niedowierzaniem. Dopiero kiedy pokazałem jej kwit za opłacenie noclegów z góry, jaki sama nam wystawiła, zaczęła się gęsto tłumaczyć: Wyspa Wielkanocna 3D 300 dpi– Och, przepraszam, palnęłam głupstwo… Wielu moich gości wpada tylko na kilka dni, rzadko siedzą dłużej. Zupełnie zapomnia­łam, że wy macie inne plany. Dzisiaj Rapa Nui odwiedza coraz więcej turystów, są tu telefony, telewizja, kafejki internetowe… Zapomnijmy o oceanicznej samotni. Tutaj już jej nie znajdziemy!

Marek Fiedler
Fragment książki „Mała wielka Wyspa Wielkanocna”, wyd.Edipresse Książki, 2017.

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 2 kwietnia 2017