Marta RAKOCZY: Kłopoty z polską wsią

Kłopoty z polską wsią

Photo of Prof. Marta RAKOCZY

Prof. Marta RAKOCZY

Pracuje w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego, kieruje Zakładem Antropologii Słowa. Specjalizuje się w antropologii słowa, historii piśmienności i antropologii edukacji.

Ryc. Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autorki

Obecne we współczesnym dyskursie publicznym – zarówno prawej, jak i lewej strony – utożsamianie inteligencji z przywilejami społecznymi i wielkomiejskością utrudnia społeczny dialog. Zwłaszcza ten, który jest bardzo potrzebny: dialog między wsią i miastem oraz związany z nim obustronny wysiłek rozumienia – pisze Marta RAKOCZY

.Ostatnio w Pałacu Kultury i Nauki zajrzałam do kiosku, który poza prasą, batonami i napojami oferuje też polskie, w tym warszawskie, pamiątki. Zaskoczenia nie było. Wśród nich ciągle króluje Mazowszanka oraz łowickie wzory. Zakładki, ołówki i magnesy, rzecz jasna, niewiele mają wspólnego z kulturą ludową. Zawierają tylko jej ślad: zdekontekstualizowany wzór umieszczony na powierzchni rzeczy fabrycznie produkowanych dla wielkiego przemysłu zwanego turyzmem. Co w tym złego? Nic. Ładna zakładka może cieszyć. Ale też zastanawia. Po co współczesnemu turyście wiejskie motywy? Co komunikują? Jak rozumieć ich uporczywą obecność? 

Oczywiście pytanie to wiąże się z innym: jak w Polsce rozumiemy dziś wieś? A może inaczej: czy chcemy być intepretowani jako kraj zasadniczo rolniczy? I czy nim de facto jesteśmy? Możliwych odpowiedzi jest sporo. Ktoś powie „tak”, jeśli będzie się kierować prostym kryterium tego, jaki produkt eksportowy czyni nas liderem światowego eksportu, a są nim jabłka. Ktoś powie „nie”, jeśli uwzględni to, co stanowi, według danych GUS z 2022 r., główny przedmiot eksportu, a są nim przede wszystkim maszyny.

Polska jest krajem rolniczym, jeśli wziąć pod uwagę to, jak długo w stosunku do Europy Zachodniej podstawą jej gospodarki było rolnictwo, a nie przemysł. I jeśli uwzględnić to, jak skrajnie niewielki procent budżetu przeznacza się w Polsce na rozwój nauki i nowych technologii pozwalających amortyzować zmiany związane z kryzysem klimatycznym i energetycznym oraz przekierowywać naszą gospodarkę na coś innego niż eksport jabłek, usług i części do maszyn. A jednak jeśli porównamy efektywność zmechanizowanego i zracjonalizowanego rolnictwa Europy Zachodniej w stosunku do rolnictwa polskiego, Polska przestanie jawić się jako rolniczy potentat. Opiera się ona w dużej mierze na małych, słabo zmodernizowanych gospodarstwach. Nie są one, mówiąc bardziej metaforycznie, nowoczesnymi fabrykami produktów rolnych. Bliżej im ciągle do przednowoczesnych manufaktur.

Co więcej, rolnicza, przedindustrialna przeszłość mocno odzwierciedla się w polskich wyobrażeniach i sentymentach. Nie tylko narodowych. Dobrym tego przykładem jest obecny ciągle, także w naszym krajobrazie, mit szczęśliwego życia, które niezmiennie przebiegać musi w dworku wśród zieleni. A także typowo inteligenckie marzenie o ucieczce na wieś od bolączek współczesności. Innym przykładem są różne inicjatywy podejmowane przez polskie instytucje kultury w celu promocji naszego kraju. Od wielu lat króluje w nich mocno tzw. etnodesign. Choć estetycznie jest nieraz ciekawy, ma on wiele wspólnego – jak dowodzi Ewa Klekot w Kłopotach z kulturą ludową – z PRL-owskim eksportem polskich świątków i wytworów Cepelii. Na produkty te – pamiętamy – istniało i istnieje zapotrzebowanie. Wiąże się ono z przekonaniem zachodnich odbiorców, że Polska to przede wszystkim sielski, tradycjonalistyczny kraj rolniczy, który gdzieś zgubił drogę do zachodniej modernizacji.

Jesteśmy zatem nadal krajem, w którym wieś nie jest kojarzona wyłącznie z miejscem wytwarzania określonych produktów. Przeciwnie, jest ona źródłem ważnych dla nas znaczeń. Budzi nostalgię, która często – jak pisze Zygmunt Bauman w Retrotopii – jest przejawem strachu przed przyszłością i niechęci wobec teraźniejszości. A przede wszystkim wyrazem odwrotu od rozumienia przeszłości na rzecz dowolnego kreowania jej wizerunków. W przypadku nostalgii, którą budzi wieś, mamy dziś do czynienia z odwołaniem do mitów związanych nie tyle z chłopską pracą rolnika, ile z ziemiańskim odpoczynkiem. Tym samym chłopska kultura jako wartość jest prawie nieobecna w społecznym imaginarium i w debacie publicznej. Albo ulega drastycznym, narzuconym jej przekształceniom. 

Efektem tego jest stosunek współczesnej klasy średniej do mieszkańców wsi, zazwyczaj niechętny, pogardliwy, obojętny lub związany ze wstydem. Co ciekawe, poczucie, że wieś to miejsce nieciekawe, niebędące ośrodkiem żadnych ważnych inicjatyw społecznych, politycznych lub kulturalnych, ma długą tradycję i zostało przez samych chłopów dość dawno uwewnętrznione. Jak pisał jeden z powojennych chłopskich pamiętnikarzy o własnej miejscowości: „Nie wyszedł stąd żaden wielki człowiek, nie zdarzyło się nic, o czym wspominałaby historia. Od kilkuset lat rodzili się tutaj ludzie zwyczajni, pracowali, kochali się lub nienawidzili, żyli dłużej lub krócej i umierali, nie zostawiwszy po sobie śladu”. Jej mieszkańcy według niego to ludzie, którzy zajmują się wyłącznie własnymi, przyziemnymi sprawami, są obojętni na losy kraju i świata. „Przeważnie tkwiący nosem we własnym gospodarstwie” – podsumowywał nie bez wstydu – „koncentrujący wysiłki wokół pola, gadziny, zagrody, troszczący się o rzeczy najważniejsze i najpilniejsze – jadło, ubranie i sen”. Wytrwała troska o rodzinę, ziemię, zwierzęta i ciężka, wymagająca cierpliwości i przemyślności praca – czyli chłopskie świętości, a jednocześnie podstawowe warunki trudnej egzystencji – nie kojarzyła się autorowi pamiętnika z niczym, co zasługuje na miano kultury i twórczości. A przecież nie była to prawda. Tyle że przekonanie to formułowano w czasach, w których definicje kultury tworzono raczej w miastach. 

Obecnie niewiele się zmieniło. „Wieśniak” to nadal częste w szkołach przezwisko. Synonim biedy i rzekomej gorszości – kulturalnej lub intelektualnej – albo niezmiennie negatywnie, często bezrefleksyjnie wartościowanego tradycjonalizmu. Pochodzenie wiejskie i „wiejska” mowa to piętno. Pokutujące nieraz opinie na temat wsi i jej mieszkańców są równie złe, jak skierowana do nich po 1989 roku polityka społeczna i kulturalna. A właściwie jej brak. Początek polskiego XXI wieku oznaczał gwałtowną modernizację, inwestowanie kapitału symbolicznego i ekonomicznego w duże ośrodki miejskie oraz w rozwój wielkomiejskiej klasy średniej. Procesy te miały swoją cenę. Ich konsekwencją było zlekceważenie dziejących się na wsi gwałtownych, potransformacyjnych przemian gospodarczych, społecznych i mentalnych, które radykalnie ją przekształciły. Dziś migracje za pracą, gwałtowne starzenie się społeczności wiejskich, pogłębiająca się radykalizacja postaw i przekonań, niechęć lub nieufność wobec państwa, frustracja, poczucie opuszczenia i zapomnienia przez politycznych decydentów to wiejska codzienność. „Wszyscy stąd uciekają” – powiedziała mi mieszkanka jednej z podsuwalskich wsi, gdzie często jeżdżę. „Tu nie ma nic” – dodała, posługując się tym samym określeniem, którym wcześniej posługiwali się badani przez Tomasza Rakowskiego biedaszybnicy i złomiarze z pogórniczych okolic Bełchatowa i Wałbrzycha.

Czy było kiedyś lepiej? Nie do końca, choć czasy PRL są nieraz we wsiach przedmiotem silnej nostalgii. Trudno się temu dziwić. W odróżnieniu od Rosji sowieckiej kolektywizację w Polsce zarzucono. Chłopstwo nie było tu przedmiotem potencjalnej eksterminacji jako klasa „reakcyjna”, mająca być glebą nowej cywilizacji.

Nie zmienia to faktu, że w czasach Polski Ludowej mimo oficjalnej retoryki kładącej nacisk na emancypację wsi – którą szczęśliwie elektryfikowano i alfabetyzowano (a chłopskich beneficjentów tych procesów było sporo) – rozpoczęła się odgórnie narzucana jej modernizacja. Władza miała się troszczyć o „lud”, ale jako o klasę raczej wyobrażoną niż faktyczną. W praktyce oznaczało to zadanie kierunku i kształtu modernizacji do wykonania. To właśnie wieś miała wyprodukować wykwalifikowanych robotników, którzy ją ostatecznie opuszczą. Miała też tworzyć nadwyżki na eksport, dzięki którym intensyfikacja wysiłku industrialnego będzie możliwa. Była zapleczem, dzięki któremu planowano wykonać cywilizacyjny skok.

Nie przypadkiem w 2. połowie XX wieku konsekwentnie eliminowano z faktycznej polityki ruch ludowy, mający korzenie w dobie jeszcze zaborowej. W oficjalnej retoryce prezentowano wieś jako ostoję ciemnoty, będącej wyłącznie efektem przedwojennych zaniedbań. Wiejskie organizacje młodzieżowe i samokształceniowe rozwiązywano. Folklor – mający być narodową wizytówką kraju rzekomej demokracji ludowej – dostosowywano do odgórnie zadawanych wzorców. Narzucono chłopom, jak wyglądać powinna ich nowoczesność. Choć wspaniale opisany przez Ewę Klekot paternalistyczny stosunek do kultury ludowej – oparty na fascynacji, a jednocześnie poczuciu, że tylko dzięki zewnętrznej ingerencji wykształconych środowisk miejskich może ona trwać i rozwijać się – towarzyszył kulturze polskiej przynajmniej od wieku XIX. PRL wcale w nim nie przodowała, a wraz z jej końcem wcale się z niego nie wyleczyliśmy. 

Widać to nie tylko w stosunku wielkomiejskiej klasy średniej do wsi, ale także w polityce historycznej, w której nadal dominuje narodowa martyrologia dotycząca miast. Wojna tymczasem dotykała wieś bardzo brutalnie i w bardzo różnorodny sposób. Nigdy nie zapomnę opowieści mojego dziadka, Stanisława Rakoczego. Urodzony w 1905 roku galicyjski chłop z biednej, wielodzietnej rodziny przeżył w dobie PRL społeczny awans i przeniósł się z rodziną do miasta. Wcześniej widział pacyfikacje polskich wsi podczas II wojny światowej, bo ukrywał się w nich jako nauczyciel. Jego opowieść dotyczyła austriackiej rekwizycji żywności podczas I wojny światowej. Jego matka ocaliła całą rodzinę przed głodem, każąc mu spędzić lato w lesie wraz z ich jedyną krową. Zaproponowała też żołnierzom, by zastrzelili ją zaraz po tym, jak zabiorą im wszystko, bo nie chce już patrzeć na głód własnych dzieci. Po jej słowach oddział się wycofał. Słuchając tej historii, opowiadanej kilkadziesiąt lat później, pierwszy i ostatni raz widziałam go płaczącego.

Czy można się zatem dziwić, że dla klasy średniej rekrutującej się w Polsce przede wszystkim z dużych ośrodków faktyczne – nie wyobrażone czy imputowane – problemy wsi są w zasadzie niewidoczne? A inicjatywy i aktywności jej mieszkańców – także? Nie przypadkiem współczesnym symbolem oddolnej, obywatelskiej, i często ponadpolitycznej aktywności są ruchy miejskie. Wieś – zgodnie z dominującymi stereotypami – trwa w indolencji i bezruchu. Dlatego dopiero w roku 2012 ukazała się książka Michała Łuczewskiego Odwieczny naród. Polak i katolik w Żmiącej, której autor przypominał o tym, jak zaniedbaliśmy po transformacji socjologię wsi mającą świetne, polskie tradycje, i jak bardzo jest nam dziś ona potrzebna. Łuczewski opisywał fascynującą, burzliwą ewolucję galicyjskiej wsi i jej oddolne zaangażowanie narodowotwórcze, a także historię chłopskiej inteligencji, o której to kategorii, używanej jeszcze przez Józefa Chałasińskiego, zapomnieliśmy. Dopiero w roku 2018, jeszcze przed wysypem książek z zakresu ludowej historii Polski, powstał Toast na progu Andrzeja Mencwela – nostalgiczne, ale i wstrząsające podzwonne dla kultury chłopskiej. Książka opowiadała o cichej zagładzie chłopskich, tradycyjnych praktyk i technologii oraz form samoorganizacji i samopomocy, a także – o przeoczonej eksterminacji koni, które nagle znikły z wiejskiego krajobrazu, podobnie jak potem krowy. Mencwel przypominał o tym, o czym później wydane książki zapominały: że bycie chłopem to nie tylko brak przywilejów, które dawało w dobie nowoczesnej wykształcenie wyższe i miejski styl życia. 

Dlatego już w czasach międzywojennych w pamiętnikach chłopskich liczne były nie tylko opisy własnej nędzy, ale także cenne wskazówki dla rządzących, jak wsi i jej mieszkańcom pomóc. Wiele z tych modernizacyjnych wyobrażeń miało swoje rozwinięcia w oddolnie tworzonych organizacjach i ruchach chłopskich.

Wieś już u progu nowoczesności uczestniczyła w rozwijaniu własnej ideologii modernizacyjnej, którą był między innymi agraryzm – silny w środowiskach miejskich i wiejskich jeszcze w II RP i dość słaby dziś, w czasach, w których partie ludowców mają kłopot z odnalezieniem się w spolaryzowanym pejzażu politycznym. Innymi słowy, wieś była i jest aktywna. Nawet jeśli jej aktywności były z konieczności formą kompensacji lub przeciwdziałania zmianom, które w nią uderzały. Przypisywanie jej ślepego, wyłącznie antymodernizacyjnego oporu jest nadużyciem. I wbrew temu, co można przeczytać w niektórych realizacjach historii ludowej, wieś nie była jedynie ojczyzną przemocy panów wobec chłopów, mężczyzn wobec kobiet i dorosłych wobec dzieci. Choć przemocy, będącej efektem skrajnie trudnej nieraz egzystencji, było w niej faktycznie dużo. Zaświadczały o niej wstrząsające relacje chłopskich pamiętnikarek i pamiętnikarzy. I zapomnieć o niej nie można.

Co najciekawsze, ten chocholi taniec fascynacji i jednoczesnej przemocy symbolicznej wobec mieszkańców wsi był czymś, na co żywo, z irytacją lub humorem, reagowali. Jak opowiadał w Powidokach codzienności Roch Sulima, ponoć w czasach PRL Wiesław Myśliwski został zapytany podczas oficjalnego spotkania w jednej z polskich wsi o to, czemu w GS-ie nie ma gwoździ. Gdy zaczął tłumaczyć, że nie ma ich, bo stal jest potrzebna, a wiele się teraz w kraju buduje, usłyszał, że gwoździe w GS-ie są. Pytający oświadczył, że był po prostu ciekaw, jak „pan się będziesz tłumaczył”. Ta smaczna anegdota, choć zabawna, jest też gorzka. Opowiada o skomplikowanych relacjach wieś-miasto i nie mniej skomplikowanych relacjach łączących chłopstwo i miejską inteligencję. Prosta na pozór historia opowiada o stereotypach, które jednocześnie dekonstruuje. Wszystko jest tu na opak. Inteligent nie przyjeżdża na wieś, by tłumaczyć złożony świat. Nie jest też do końca przekonany, że wieś o złożonym świecie wie niewiele, a jeśli cokolwiek wie, to i tak do końca tego nie rozumie. Chłop doskonale wie, co myśleć może o nim inteligent i jak go dzięki swojej wiedzy ośmieszyć. Co więcej, wie, że nie zawsze wyjaśnienia przyjezdnych inteligentów pokrywają się z jego potrzebami i interesami, nie mówiąc już o ich prawdziwości. Trudno powiedzieć, kto w tej relacji jest bardziej naiwny. Czy inteligent, który zdaniem chłopa kultywuje mit ciemnej, odciętej od świata wsi? Czy chłop, który zdaniem inteligenta jest przekonany, że inteligent musi „się tłumaczyć”, jakby opowieść o świecie i działających w nim zależnościach była jego osobistą odpowiedzialnością? Anegdota ta mówi wiele także o tym, że wszelkie opowieści o rzeczywistości są zawsze czyjeś. Nie w tym sensie, że ktoś je wypowiada, ale w tym, że są podyktowane określoną perspektywą: osobistą i społeczną. Jeśli są czyjeś, to ktoś ponosi za nie odpowiedzialność, a w stosownym czasie powinien z nich „się tłumaczyć”. Najwidoczniej chłopi czasów PRL – jak zdają się sugerować Sulima i Myśliwski – zrozumieli to szybciej niż intelektualiści z miasta, którzy do podobnych wniosków doszli znacznie później.

Opowiedziana przez Sulimę sytuacja bawi, bo narusza stereotypy obecne w polskiej mitologii narodowej, wielokrotnie zresztą i na nowo podważane. O panach, którzy boją się przestać myśleć, że wieś jest „spokojna” i „zaciszna”, pozbawiona wielkich wydarzeń i osobowości, oderwana od świata wielkiej polityki i ekonomii, pisał już Stanisław Wyspiański. Tyle że jego Wesele nigdy nie stało się w Polsce utworem takiej rangi kulturowej jak Pan Tadeusz Adama Mickiewicza. A to powinno nas zastanowić. Mickiewiczowski epos czyni ostoją polskości właśnie sielską wieś ziemiańską. Soplicowo, także w głośnym swego czasu ujęciu Andrzeja Wajdy, to miejsce pozbawione chłopów, rolniczych aktywności, zwłaszcza zaś ciężkiej, chłopskiej pracy. To wieś ziemiańskich praktyk czasu wolnego, czyli biesiadowania, grzybobrania i polowania. Jak widać, polska wyobraźnia narodowa oparta jest mocno na micie wsi. A jednocześnie mocno usuwa z niego kulturę chłopską. Albo usiłuje ją wpisać w mit, ale na własnych, niewiele mających z nią wspólnego zasadach.

Oczywiście to wyparcie jest tematem licznych i ważnych książek z zakresu historii ludowej. Choć sama kategoria ludu, nie mówiąc już o klasie ludowej, jest moim zdaniem problematyczna. W praktyce służy często uproszczeniom i nadużyciom – homogenizuje środowiska wiejskie, maskuje ich wewnętrzne napięcia i nierówności. W odniesieniu do kultury chłopskiej dzieli świat społeczny na dwa obozy: uprzywilejowaną inteligencję miejską i nieuprzywilejowanych mieszkańców wsi. Zapomina tym samym, że wieś miała własną inteligencję, która w sensie tożsamościowym nigdy jej nie opuściła. Zapomina też, że polska inteligencja, także miejska, rzadko była grupą społecznie, a tym bardziej ekonomicznie uprzywilejowaną. Dobrym tego przykładem jest rekrutujący się z polskiego ziemiaństwa filozof Stanisław Brzozowski, który zimą musiał chodzić w pożyczonym płaszczu, lub losy galicyjskich, bezrobotnych lekarzy przed 1918 rokiem. A współcześnie: kondycja inteligencji, w tym grupy zawodowej reprezentującej tradycyjnie inteligencki zawód, tj. nauczycielstwo. Pamiętajmy, że kapitał kulturowy rzadko w naszej części Europy przekładał się na spokojne lub dostatnie życie. Dotyczyło to zarówno miasta, jak i wsi.

.Obecne we współczesnym dyskursie publicznym – zarówno prawej, jak i lewej strony – utożsamianie inteligencji z przywilejami społecznymi i wielkomiejskością utrudnia społeczny dialog. Zwłaszcza ten, który jest bardzo potrzebny: dialog między wsią i miastem oraz związany z nim obustronny wysiłek rozumienia.

Marta Rakoczy

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 5 sierpnia 2023