
Zielone przeobrażenie polskiej prowincji
Najważniejszy współczesny wymiar zapóźnienia cywilizacyjnego i niższej jakości życia prowincji wynika z brudu i skażenia przestrzeni publicznej, które sprawiają, że owa przestrzeń na polskiej prowincji bardziej przypomina Sycylię niźli cywilizowaną wieś niemiecką. A także z absolutnej dominacji zatrutej chemicznie produkcji rolnej – pisze Jan ROKITA
Jedną z dużych zalet polityki rozwojowej PiS-u jest jej zorientowanie na interes polskiej prowincji. I nie ma powodu, aby włos dzielić na czworo, rozsądzając, na ile bierze się to z interesowności formacji zawdzięczającej władzę Polsce prowincjonalnej, na ile jest zwykłym resentymentem wobec metropolitalnej orientacji lewicy i liberałów, a na ile to autentyczny wybór ideowy w kraju z wyraźnymi obszarami zapóźnienia rozwojowego. Niezależnie bowiem od tego, jak byśmy chcieli ułożyć proporcję pomiędzy tymi czynnikami, sam fakt owej prowincjonalnej orientacji predestynuje PiS do wykorzystania trzech najbliższych lat rządów dla przeprowadzenia skoku cywilizacyjnego polskiej prowincji.
Zwłaszcza podniesienia jakości życia na wsi w zapóźnionym trójkącie środkowo-wschodnim (od Mazowsza po Przesmyk Suwalski i Bieszczady) byłoby nie tylko swoistym „spłaceniem długu” wobec własnego elektoratu, ale co ważniejsze – wpisałoby PiS-owski koncept sprawiedliwości rozwojowej na trwałe w dzieje tych obszarów.
Rzecz jednak w tym, jak dzisiaj definiować kwestię jakości życia. Ostatnie lata szybkiego wzrostu płac i świadczeń socjalnych, a także praktycznie pełnego zatrudnienia wyraźnie podniosły standard życia prowincji (i nie tylko prowincji), co w biedniejszym środkowo-wschodnim trójkącie kraju odczuwalne jest bardziej niż gdziekolwiek indziej. I już z pewnością wiadomo, że kontynuacja tego trendu nie nastąpi, a najbliższe dwa, trzy lata muszą być czasem wydobywania się z kryzysu, u którego źródeł legła zaraza. Jednak zanik widocznej biedy oraz radykalny brak rąk do pracy (zwłaszcza fizycznej) sprawiają, że w najbliższych latach to nie zarobki, socjal ani nie skala zatrudnienia będą przesądzać o jakości życia na prowincji. Od jakiegoś zresztą czasu gabinet Morawieckiego sprawia wrażenie, jakby poszukiwał jakiegoś „magicznego punktu”, na którym można by realnie, ale też symbolicznie skoncentrować PiS-owską politykę „opcji na rzecz prowincji”. Raz mają to być drogi lokalne, tyle tylko że od czasu dużych transferów w ramach tzw. Funduszu Dróg Samorządowych problem asfaltowania gminnych dróg (przez lata przedmiot ambicji małych społeczności, zwłaszcza wiejskich przysiółków) przestał istnieć jako problem strukturalny. A z kolei lansowana przez Morawieckiego idea „wykluczenia komunikacyjnego” i związane z nią plany sztucznej restytucji upadłych tu i ówdzie PKS-ów od początku oparte były na nieporozumieniu. Nawet najmniejsze wsie nie są dziś „komunikacyjnie wykluczone”, gdyż rynek skutecznie uruchomił sieć busowego transportu, z reguły niemal idealnie dostosowanego do realnych potrzeb mieszkańców.
Piszę o tym wszystkim – co pewnie istotne – z perspektywy mieszkańca wioski zabitej dechami (jak dawniej mawiano), położonej w odległym od metropolii zakątku kraju. I właśnie to kilkuletnie doświadczenie, połączone z dobrą znajomością tutejszych mieszkańców – moich bliższych i dalszych sąsiadów – pozwala mi postawić następującą tezę. Otóż jestem pewien, że najważniejszy współczesny wymiar zapóźnienia cywilizacyjnego i niższej jakości życia prowincji wynika – po pierwsze – z brudu i skażenia przestrzeni publicznej, które sprawiają, że owa przestrzeń na polskiej prowincji bardziej przypomina Sycylię niźli cywilizowaną wieś niemiecką. Po drugie – z absolutnej dominacji zatrutej chemicznie produkcji rolnej, a w konsekwencji śmieciowego jedzenia panującego w wiejskich sklepach. Prawdę mówiąc, oba te czynniki są sobie bardzo bliskie, wiążą bowiem problem jakości życia na prowincji z kwestią europejskiego „zielonego ładu”, ale nie w jego zideologizowanej wersji spod znaku fanatyków z Greenpeace albo Grety Thunberg, ale w tym, co naprawdę dramatycznie obniża, a chciałoby się rzec – uwstecznia jakość codziennego życia wielu ludzi.
Realia są niby znane, ale w debacie publicznej ciągle stanowią jakieś dziwne tabu. Po pierwsze – pobocza wiejskich dróg (zwłaszcza tych świeżo wyasfaltowanych) są z reguły odrażającymi śmietnikami, które ciągną się dziesiątkami kilometrów, a których niemal nigdy żadna służba publiczna nie usuwa. Na jeszcze większą skalę dotyczy to zagajników, parowów, strumyków etc. Ponoć było tak zawsze, ale tysiące ton zużytych plastikowych opakowań to produkt świeżego ciągle w Polsce kapitalizmu, a ponadto ta śmieciowa degradacja przestrzeni publicznej (albo często prywatnej, ale niezagospodarowanej) dopiero współcześnie razi swoim kontrastem z zadbanymi i schludnymi – niemal na niemiecki sposób – domostwami i zagrodami.
Po drugie – zatruta groźnymi bakteriami jest ziemia, zwłaszcza tam, gdzie nie ma kanalizacji, a to tylko mieszkańcy wielkich miast wyobrażają sobie, iż ten problem usunęły masowe programy kanalizacji uruchomione przez samorządy u początków wolnej Polski. To z kolei niesie ustawiczne ryzyko zatrucia wody, a ta, którą piją liczni mieszkańcy, nie przyczynia się do ich dobrego zdrowia. Otwarte na dnie szamba, często zmyślnie połączone ze starymi rurami melioracyjnymi z czasów komuny, są praktyką powszechną, która – podkreślmy to – nie obchodzi absolutnie żadnej służby publicznej. Państwo stworzyło w tej sferze system, w którym jedyną metodą interwencji jest donos, czyli praktyka najobrzydliwsza w polskiej kulturze politycznej.
Po trzecie – i tu już tabu w ostatnich latach zostało trochę nadwerężone – to samo dotyczy stanu powietrza na wsi, zwłaszcza w większych liczebnie wsiach, położonych w dolinach, często wzdłuż głównych dróg. W końcu, mimo rozpaczliwych prób przeciwdziałania ze strony lobby węglowego, doczekaliśmy się zakazu handlu najgorszym gatunkiem miału, ale problem jakości życia na wsi nie dotyczy tylko owego miału, ale opalania domów wszystkim, co możliwe: od własnych śmieci po transporty starych ubrań z zagranicy. Jeden czy dwa domy potrafią czasem skutecznie uniemożliwiać oddychanie zimą połowie, albo i większej części wsi. I znów jedynym instrumentem walki, który państwo daje obywatelom do dyspozycji, jest donos na sąsiada. Jakichkolwiek strukturalnych mechanizmów po prostu brak.
Idźmy dalej. Oczywiście ten problem nie jest specyficzny tylko dla polskiej prowincji, ale jej dotyczy w stopniu większym niż obszarów zurbanizowanych czy wyżej rozwiniętych. Mieszkaniec wsi ma do dyspozycji przede wszystkim jedzenie śmieciowe, skażone pestycydami, regulatorami wzrostu, dodatkami do pasz, antybiotykami, barwnikami, emulgatorami i Bóg wie czym jeszcze.
Z przerażeniem odkryłem, że na wsi nie ma już w ogóle bułek pszennych bez zawartości chemii (Bogu dzięki, są jeszcze tu i ówdzie chleby). To oczywiste, że dzieje się tak dlatego, że na wsi handluje się przede wszystkim tym, co najtańsze; o tym decyduje rynek. Trudno jednak pojąć, dlaczego kraj, który zwłaszcza od czasu wejścia do Unii stał się potęgą w produkcji żywności i w którego gospodarce eksport rolny to druga pozycja na liście (zaraz za maszynami i urządzeniami), tak całkowicie lekceważy możliwość transformacji swego rolnictwa na system ekologiczny.
Aż trudno wyliczyć wszystkie afery ze skażeniem polskiej żywności eksportowanej za granicę: skandale z jabłkami w Szwecji i Czechach, z mięsem na Litwie, w Niemczech, Irlandii. O ile w ciągu pierwszej dekady od wejścia do Unii rosła w Polsce liczba ekologicznych gospodarstw rolnych (w latach 2004–2013 urosła z 2 tys. do 27 tys.), o tyle końcówka rządów PO i okres obecnych rządów PiS to wyraźny regres (do ok. 20 tys.). A według danych IMAS w 2017 roku rynek żywności ekologicznej stanowił u nas tylko 0,3 proc. rynku spożywczego. Za to mamy w tym czasie lawinowy wzrost sprzedaży pestycydów, napędzający przemysł chemiczny. To jest właśnie ten model rozwoju, który będzie coraz mocniej rozwarstwiać polskie społeczeństwo, a ludzi z prowincji, a także uboższą ludność miast (czyli wyborców PiS-u) skazywać na coraz niższą jakość życia, odżywiania się i zdrowia w stosunku do zamożnych wielkomiejskich elit.
Polska wieś mogłaby być producentem ekologicznej żywności, a produkty niezatrute chemicznie mogłyby być dostępne także w prowincjonalnych sklepach. Ale zależne to jest od ukierunkowania polityki rozwojowej państwa. Jest to bowiem proces kosztowny i wieloletni, wymagający rewitalizacji skażonej gleby, zielonych nawozów, a przede wszystkim wsparcia państwa w pozyskiwaniu rąk do pracy. „Zielone rolnictwo” (jakkolwiek brzmi to paradoksalnie) wymaga celowych programów rządowych, które dziś mogłyby wpisywać się jako polski, suwerenny model udziału w odgórnie forsowanym w Brukseli europejskim „zielonym ładzie”. Niestety, choć do dyspozycji są nieoczekiwanie dwukrotnie większe niż w poprzedniej siedmiolatce fundusze rozwojowe, obowiązkowo ukierunkowane właśnie na „zielony ład”, polski rząd wykazuje obojętność na pogarszający się stan zwłaszcza taniej, schemizowanej żywności. W tzw. „założeniach wykonawczych” Ministerstwa Rozwoju pośród licznych „programów transformacyjnych” nie ma ani słowa o zielonym przekształcaniu rolnictwa i produkcji żywności, a gdy idzie o walkę z brudem i skażeniem przestrzeni – są tylko inwestycje w segregację śmieci, co w żaden sposób nie załatwia problemu przestrzeni publicznej na wsi. Trudno przypuścić, by takie plany mógł mieć resort rolnictwa, który był, jest i zapewne będzie w przyszłości siedliskiem lobby zadowolonego z takiej degradacji i schemizowania polskiego rolnictwa i żywności.
Prawdę mówiąc, dwa raporty NIK opublikowane na ten temat w 2019 i 2020 roku są materiałami, które w zbiorowej świadomości Polaków powinny wywołać efekt wstrząsu. Pokazują one bowiem z jednej strony skalę trucia żywności chemią (52 proc. ogółu produktów spożywczych), w tym substancjami o udokumentowanej szkodliwości dla zdrowia. A także systemową nieudolność rządowych agencji, które potrafią badać skażoną sałatę przez 84 dni, a truskawki 43 dni (czyli dawno po tym, jak poszły na rynek i zostały zjedzone). Okazuje się, że w Polsce badamy per capita 10 razy mniej próbek żywności niż np. w Bułgarii. Realnie jednak efekt owych raportów jest żaden. Do ludzi z prowincji taka wiedza i tak nie dociera, telewizja Jacka Kurskiego o niej milczy, bo to być może antypisowska dywersja, a wielkomiejską elitę stać na kupowanie żywności w elitarnych sklepach ekologicznych. Podobnie rzecz ma się z brudem i skażeniem przestrzeni publicznej: wielkomiejskie zamknięte osiedla dla elity lśnią porządkiem i czystością, a wieś, zwłaszcza ta w trójkącie środkowo-wschodnim, oswojona jest z faktem, że przestrzeń publiczna (w tym także gleba i powietrze) jest swoistym wspólnym śmietnikiem.
.Zielone przeobrażenie polskiej prowincji, a wraz z nim impuls hamujący chemiczne trucie polskiej żywności to niestety skomplikowany program, wymagający reform instytucji, pieniędzy, a przede wszystkim dłuższego czasu politycznej stabilności. Bez poważnej przebudowy agend rządowych, samorządowych i obowiązujących praw, a także bez dużych nakładów środków publicznych – zły stan rzeczy będzie się w Polsce utrwalać. A wraz z nim utrwalać się będą rozwarstwienia jakości życia elit i prowincji. Perspektywa trzech lat stabilnych rządów formacji zorientowanej na interes polskiej prowincji mogłaby być w tej mierze przełomem. Nie wiadomo tylko jednego: czy ekipa Mateusza Morawieckiego chciałaby w ogóle takiego przełomu.
Jan Rokita
Tekst ukazał się w nr 23 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [LINK].