Zwykli ludzie potrafią porozumieć się na temat szczęścia, choć filozofowie ciągle wadzą się o jego naturę – pisze prof. Jan WOLEŃSKI
Trudno jest filozofowi polskiemu pisać o szczęściu w intencji wykoncypowania czegoś nowego na ten temat. Od 1947 r. dysponujemy obszernym (578 s.) traktatem Władysława Tatarkiewicza O szczęściu, wielokrotnie wznawianym, a od 2012 r. dostępnym w wersji elektronicznej i w tłumaczeniu angielskim. Autor, wzorując się na średniowiecznych tytułach, nazwał tę książkę Summa de beatitudine (Wszystko o szczęściu).
Warto przypomnieć dramatyczne losy tego dzieła. Tatarkiewicz tworzył je w czasie wojny. Po powstaniu warszawskim musiał opuścić miasto, ale zabrał rękopis ze sobą. Jeden z Niemców eskortujących kolumnę wysiedleńców idących do obozu w Pruszkowie skontrolował walizkę Tatarkiewicza i kazał wyrzucić manuskrypt – powiedział: „Es gibt keine polnische Kultur mehr” („Nie ma już polskiej kultury”). Tatarkiewicz jednak podniósł i zabrał tekst, i w ten sposób rzecz ocalała. To wiadomo z przedmowy. Mniej znany fakt jest następujący. W 1974 r. odbyła się w Melbourne konferencja o logice matematycznej, w ramach której miał miejsce wieczór wspomnień logików. Wziął w nim udział Andrzej Mostowski. Opowiedział, jak opuszczał Warszawę po powstaniu i miał do wyboru wzięcie chleba lub notatek z własnymi wynikami naukowymi – wybrał to pierwsze. W drodze spotkał Tatarkiewicza z dużą walizką. Zapytawszy, co w niej jest, usłyszał w odpowiedzi, że książka o szczęściu. Anil Nerode, logik amerykański, wykrzyknął, że to niesamowite. Spotkałem Anila na konferencji w Warszawie w 2003 r. i zapytałem o to zdarzenie. Od razu przypomniał sobie i rzekł: „To niesamowite, aby w czasie wojny pisać o szczęściu”. Sam Tatarkiewicz napisał w przedmowie: „Wydać się może dziwne, że praca o szczęściu była pisana w czasach, gdy ludzi spotykały największe nieszczęścia. A jednak jest to zrozumiałe: bo w nieszczęściu więcej się o szczęściu myśli niż w szczęściu. I łatwiej znosi się złą rzeczywistość, gdy się od niej myślą do lepszej odbiega”.
Mogło zdarzyć się, że niemiecki kontroler zobaczyłby Tatarkiewicza wracającego po rękopis i go nawet zastrzelił. Stało się na szczęście inaczej i można powiedzieć, że książka O szczęściu ocalała dzięki szczęśliwemu trafowi. Tak złożyło się, że razem z matką i babką też szedłem (miałem wtedy 4 lata) w kolumnie do Pruszkowa, może nawet w tej samej co Tatarkiewicz i Mostowski, ale to nie ma znaczenia, może poza tym, że ta cała historia silnie przemawia do mnie także ze względów osobistych – Nerode był nią także wyjątkowo przejęty, aczkolwiek nie zazębiała się z jego własnym życiem. Wszelako nie wspominam o sobie, aby epatować ewentualnym zetknięciem się z Tatarkiewiczem lub Mostowskim. To, że znalazłem się w Pruszkowie, a potem w pociągu, który zatrzymał się koło Miechowa, a podróżni zostali błyskawicznie rozwiezieni po okolicznych wsiach przez specjalnie przygotowane (przez cywilny ruch oporu) podwody, było nie tylko serią następujących po sobie powiązań przyczynowo-skutkowych, ale także sprzyjających okoliczności. Mogło się np. zdarzyć, że pociąg zostałby skierowany do Oświęcimia. Sytuacja mojej rodziny była dodatkowo skomplikowana przez to, że byliśmy Żydami, wprawdzie zasymilowanymi, ale jednak osobami, które nie powinny przeżyć, przynajmniej wedle architektów ostatecznego rozwiązania. Cały szereg szczęśliwych trafów, w tym pomoc ze strony wcześniej nieznanych ludzi, sprawił, że stało się inaczej. Dla równowagi dodam, że szczęście polegało także na tym, że gwiazda Dawida namalowana przed domem, gdzie mieszkaliśmy (znak, że w tym miejscu są jacyś Żydzi), została od razu starta, ale na wszelki wypadek zmieniliśmy miejsce pobytu.
Tatarkiewicz na pewno uważał uratowanie manuskryptu swej książki za coś, co stanowiło o jego szczęściu w danej chwili. Nasze przeżycie wojny było niewątpliwym szczęściem. Jeśli zgodzimy się z tym, że szczęśliwy traf sprawił (czy pomógł), aby te oba, skądinąd bardzo różne efekty miały miejsce, ilustrują one związek pomiędzy przypadkiem a szczęściem. Obie sytuacje są w pewnym sensie ekstremalne. Gdyby Tatarkiewicz nie wrócił po rękopis, mógłby powiedzieć, że stracił książkę przez nieszczęśliwy przypadek, np. polegający na tym, że jakiś Niemiec zdecydował się skontrolować właśnie jego, a nie kogoś innego, kto miał w walizce chleb, a nie pracę naukową. Załóżmy, że ktoś dzisiaj zgubiłby przez nieszczęśliwy przypadek komputerowy wydruk swojej obszernej książki, powiedzmy, że też o szczęściu. Bez nadmiernego trudu mógłby wyprodukować drugi egzemplarz i sprawa byłaby załatwiona. Mój przypadek jest bardziej skomplikowany, ale pomijając lata wojny, zapewne wiele razy (nie wiem nawet ile) uniknąłem niebezpieczeństwa, nawet zagrażającego życiu, przez szczęśliwy traf, np. nie wpadłem pod tramwaj, gdy doń wskakiwałem (modny „sport”, gdy byłem uczniem). Tatarkiewicz niewiele uwagi poświęca roli przypadku w osiąganiu szczęścia i doznawaniu nieszczęścia. Tymczasem wydaje się, że jest ona większa, niż jesteśmy gotowi przyznać, zwłaszcza w sytuacjach standardowych, tj. towarzyszących naszemu codziennemu życiu, dziejącym się w normalnych czasach, a nie podczas kataklizmów wojennych czy pandemii. Zwroty „szczęśliwy przypadek”, „nieszczęśliwy traf”, „pech” czy „łut szczęścia” nie powinny być traktowane jako li tylko metafory.
Nie chcę jednak twierdzić, że wszystko, co można powiedzieć o szczęściu, sprowadza się do trafów. Gdy jako filozof myślę o tej problematyce, od razu przypomina mi się sławny fragment z Aureliusza Augustyna. Zapytany, czym jest czas, udzielił dość wymijającej odpowiedzi, mianowicie: „Wiem, kiedy mnie nie pytają”. Dzisiaj możemy wzruszyć ramionami i rzec: „E tam, każdy fizyk powie, co to jest czas”, więc nie ma nad czym dyskutować, aczkolwiek jasne, że filozof zawsze znajdzie dziurę w całym. Ze szczęściem jest jednak inaczej. Wprawdzie możemy powiedzieć: „Wiem, co to jest szczęście, kiedy mnie nie pytają”, ale wzruszenie ramionami z uwagi na jakieś przyjęte rozumienie szczęścia nie jest zasadne. Weźmy definicję podaną przez Tatarkiewicza (faktycznie podał dwie, ale jedna wystarczy dla dalszych uwag): „Szczęściem jest trwałe, pełne i uzasadnione zadowolenie z życia”. Od razu pojawia się pytanie: „Co to jest trwałe, pełne, uzasadnione zadowolenie z życia?”. Co słowo, to jakaś pułapka pojęciowa, a każda prowadzi do filozoficznych głębin, np. do kwestii sposobu pomiaru zadowolenia z życia. Tatarkiewicz zdawał sobie z tego sprawę, a dla dalszego wyjaśnienia sprawy wyróżniał szczęście obiektywne i subiektywne (psychologiczne). To od razu komplikuje sprawę, bo np. prowadzi do pytania, czy ważniejsze jest szczęście krótkotrwałe i bardzo intensywne od długiego i równomiernie rozłożonego. Idąc dalej w analizie, dotykamy notorycznie spornych zagadnień etycznych, np. absolutyzmu (szczęście jest wartością absolutną) i relatywizmu (szczęście jest wartością względną) czy wspomnianego już obiektywizmu (szczęście jest kategorią obiektywną) i subiektywizmu (szczęście jest kategorią subiektywną).
Absolutyzm jest zwykle stowarzyszony z obiektywizmem, a relatywizm z subiektywizmem. Za jedną i drugą kombinacją mogą przemawiać rozmaite rozsądne argumenty, więc pytamy, czy możliwy jest jakiś kompromis. Pewnie tak, ale jaki? Oto jest pytanie.
W książce Tatarkiewicza, przy końcu rozdziału o definicji szczęścia, znajdujemy dość zaskakujący ustęp: „Precyzyjniejsza definicja szczęścia nie zdaje się osiągalna. Zresztą – praktycznie nie jest niezbędna. Bo ścisła wiedza o szczęściu swoim czy cudzym nie jest ostatecznie niezbędna: rejestry ludzi szczęśliwych nie są prowadzone, statystyki szczęśliwych się nie zestawia, nie ma więc potrzeby ścisłego segregowania ludzi z tego punktu widzenia. A porozumienie między ludźmi możliwe jest także przy pomocy pojęć mniej precyzyjnych”. Tak jest istotnie i, wracając do parafrazy Augustiańskiego wyznania na temat czasu, na ogół nie mamy problemu ze szczęściem (może poza filozofami roztrząsającymi ten problem). „Na ogół” znaczy tutaj: poza przypadkami, gdy czujemy się nieszczęśliwi lub rozważamy sytuacje (takie jak opisane na początku niniejszego artykułu) przeszłe lub przyszłe, które kiedyś mogły nas uczynić nieszczęśliwymi lub ewentualnie sprawią to w przyszłości. Wprawdzie zgadzam się z Tatarkiewiczem, że „w nieszczęściu więcej się myśli o szczęściu”, ale dodałbym dwie uwagi. Po pierwsze, że ludzi nieszczęśliwych jest znacznie mniej niż szczęśliwych, a po drugie, że gdy czujemy się szczęśliwi, mało zajmujemy się teraźniejszymi nieszczęściami innych. To ostatnie stwierdzenie może być odebrane jako wyraz egoizmu. Niekoniecznie, ponieważ szczęście w sensie codzienności jest ściśle związane z tym, że wypływa z życia wspólnie z innymi. Nie koliduje to z faktem, że niektórzy czują się szczęśliwi, gdy poświęcają się dla innych, nawet decydując się na „szczęście w nieszczęściu”. Słowa Horacego „Quam dulce et decorum est pro patria mori” („Jakże słodko i zaszczytnie jest umierać za ojczyznę”) mogą być traktowane jako wyrażające pewien przypadek szczęścia. Kiedyś na UJ odbyło się spotkanie z Janem Nowakiem-Jeziorańskim, w trakcie którego powiedział, że jego pokolenie miało ogromne szczęście, bo żyło w czasie wielkiej potrzeby służenia Polsce. W dyskusji zapytałem, czy sądzi, że inne pokolenie nie sprostałoby temu zadaniu. Odpowiedział dość wymijająco, ale jednak sugerując, że była to sytuacja wyjątkowa. Zgoda, ale to nie znaczy, że niepowtarzalna. Dlaczego to tak jest, że wiemy, co to jest szczęście, gdy nas nie pytają? Odpowiedziałbym, że z powodu funkcjonowania stanu szczęścia jako czegoś masowego i, poza szczególnymi przypadkami, czegoś zgoła nienadzwyczajnego w sensie statystycznym. I bardzo dobrze, bo gdyby szczęście miałoby być czymś niezwykłym, ludzi nieszczęśliwych byłoby znacznie więcej niż szczęśliwych. I dlatego zgodnie z cytowanymi słowami Tatarkiewicza możemy porozumieć się z innymi za pomocą mniej precyzyjnych pojęć. Także na temat szczęścia.
Uwagi w poprzednim akapicie nie sugerują, że podmiotami szczęścia są grupy ludzi. Wprawdzie mówimy, że np. Włosi szczęśliwie wygrali finał Euro 2020 z Anglikami, że ta rodzina jest szczęśliwa, a tamta nie, czy że Polacy w 2000 r. byli bardziej szczęśliwi niż 15 lat wcześniej, ale są to wypowiedzi skrótowe. Szczęście jest ostatecznie odnoszone do jednostek, a do zbiorowości tylko w sensie pochodnym. Chociaż jest tak, że relacje pomiędzy ludźmi przyczyniają się do ich szczęścia (nieszczęścia), predykacja w formule „x jest szczęśliwy” dotyczy poszczególnych indywiduów ludzkich. Ta prosta konstatacja ma dość poważne konsekwencje praktyczne.
Społeczno-polityczne projekty totalitarne lub nawet tylko autorytarne zwykle polegają na uszczęśliwianiu jednostek przez tworzenie szczęśliwych państw, narodów czy klas. Implementacja takowych programów, np. w postaci dążenia do społeczeństwa bezklasowego, jednorodnego pod względem etnicznym, rasowym, obyczajowym czy religijnym, zawsze (nie: zwykle) prowadziła (i nadal tak jest) do nieszczęść, czasem zbrodni, których ofiarami są jednostki. Dlatego bezkrytyczna interpretacja Mickiewiczowskiej frazy „W szczęściu wszystkiego są wszystkich cele” może prowadzić do afirmacji kolektywistycznego rozumienia szczęścia, niezbyt właściwego dla społeczeństwa obywatelskiego.
.Nie ma żadnej niezgodności pomiędzy podkreślaniem indywidualistycznego rozumienia szczęścia a wywodzeniem jego atrybutów z potoczności jako ludzkiego sposobu życia. Skoro należymy do tego samego gatunku, doznajemy szczęścia (i nieszczęścia) w sposób podobny i zasadniczo porównywalny. To nie wyklucza ludzi bardziej szczęśliwych (nieszczęśliwych) od innych, a nawet istnienia przypadków o szczególnej intensywności doznawania modalności beatywnych (tak można określić szczęście i nieszczęście). Za Ludwigiem Wittgensteinem można powiedzieć, że pojęcie szczęścia ma charakter rodzinny, tj. zwrot „jest szczęśliwy” odnosi się do sieci podobieństw, a nie kolekcji jednoznacznych cech. Dlatego zwykli ludzie potrafią porozumieć się na temat szczęścia, chociaż filozofowie ciągle wadzą się o jego naturę.
Jan Woleński
Tekst ukazał się w nr 33 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [LINK].