Dlaczego po postawieniu stopy na Księżycu nie ruszyliśmy dalej?
Zaparkowaliśmy na niskiej orbicie okołoziemskiej w Międzynarodowej Stacji Kosmicznej (ISS) i od kilku dekad nie mamy pojęcia, jak wydostać się z objęć grawitacji ziemskiej i nie tyle poszybować w stronę gwiazd, ile chociażby wrócić na Księżyc. Dlaczego po odniesieniu pierwszych wielkich sukcesów spoczęliśmy na laurach i nie ruszamy dalej – pisze Mateusz MALENTA
.Gdy 50 lat temu Neil Armstrong stawiał pierwsze kroki na Księżycu, przyszłość eksploracji kosmosu wydawała się niemal pewna. Po ponad dekadzie upokorzeń ze strony radzieckich naukowców i inżynierów to jednak American dream triumfował i Stany Zjednoczone jako pierwszy, i jak do tej pory jedyny kraj wysłał człowieka na Księżyc. Coś, co było kilka lat wcześniej domeną fantastyki naukowej, zdawało się być na wyciągnięcie ręki. Księżyc, planety Układu Słonecznego, oddalone o setki tysięcy i miliony kilometrów, nigdy jeszcze nie były tak blisko. Jeżeli w ciągu siedmiu lat od pamiętnego przemówienia prezydenta Johna Kennedy’ego udało się osiągnąć coś, co wydawało się prawie niemożliwe, to gdzie swoją flagę zatknie ludzkość w kolejne rocznice od pierwszego lądowania na Księżycu?
Przyszłość eksploracji kosmosu dopiero całkiem niedawno zaczęła być poddawana refleksji, nie tylko przez marzycieli i fanów dobrych komiksów czy książek. Osoby pracujące przy programie Apollo oraz sam administrator NASA podczas misji Apollo 11, Thomas Paine, widzieli naszą przyszłość nie na Ziemi, ale pośród gwiazd. Ich sukcesy w drugiej połowie XX wieku mogły wówczas napawać optymizmem. Z tego względu ostatnie 50 lat trudno ocenić jako zdecydowany sukces, chociaż osiągnięć w eksploracji kosmosu również nie brakowało.
Ludzkość od lat zagląda w najdalsze zakątki kosmosu. Regularnie badamy Układ Słoneczny i najbliższą Ziemi planetę – Marsa, na którym w dalekiej przeszłości mogły istnieć warunki pozwalające na rozwinięcie się prymitywnych mikroorganizmów; Wenus, której atmosfera składająca się głównie z dwutlenku węgla może służyć jako ostrzeżenie przed kryzysem, który już teraz zaczyna się na Ziemi; badamy najdalsze planety i planety karłowate, asteroidy i komety. Każde z tych osiągnięć jednak zostało dokonane z zastosowaniem bezzałogowych sond kosmicznych, satelitów i łazików. A nie to mieli na myśli wizjonerzy i ojcowie amerykańskiego, a także radzieckiego programu kosmicznego. Ich celem było posłanie ludzi w gwiazdy.
Od czasów ostatniej misji Apollo ludzkość nie wyszła nawet poza próg naszego domu, którym jest Ziemia.
Zaparkowaliśmy na niskiej orbicie okołoziemskiej w Międzynarodowej Stacji Kosmicznej (ISS) i od kilku dekad nie mamy pojęcia, jak wydostać się z objęć grawitacji ziemskiej i nie tyle poszybować w stronę gwiazd, ile chociażby wrócić na Księżyc. Dlaczego więc po odniesieniu pierwszych wielkich sukcesów spoczęliśmy na laurach i nie ruszamy dalej?
Program Apollo nie powiódłby się, gdyby nie zaangażowanie rządu Stanów Zjednoczonych i NASA na wielu szczeblach. Obecny budżet NASA to mniej niż połowa tego, co agencja miała do dyspozycji w połowie lat 60. Wiele osób wskazuje, że jest to główna przyczyna obecnej sytuacji i że należy zwiększyć finansowanie podboju kosmosu. Jednak nawet gdyby zapewnić NASA dwa razy większy budżet, to agencja po prostu wydałaby dwa razy więcej i wciąż znajdowalibyśmy się w miejscu, w którym jesteśmy obecnie. To rezultat rozgrywek politycznych i monopolu kosmicznego w Stanach Zjednoczonych.
Przez ostatnie 30 lat każdy nowy prezydent Stanów Zjednoczonych miał swój plan, odmienny od planu poprzednika. W ciągu ostatnich 10 lat stanowisko NASA wobec podróży na Marsa zmieniało się wielokrotnie. Pierwotnie agencja miała się skupić tylko na locie na Marsa, na locie na Marsa poprzedzonym testowym lotem na Księżyc, testowym locie na asteroidę, w końcu według najnowszego planu administracji Donalda Trumpa – priorytetem stał się lot na Księżyc do 2024 roku i ustanowienie tam stałej bazy. Ostatecznie lot na Marsa mógłby się odbyć w bliżej nieokreślonej przyszłości. I chociaż statystyczny Amerykanin ma inne priorytety niż loty kosmiczne, to jednak amerykańscy politycy skłonni są wspierać plany, które zapewnią im chociaż kilkaset lub kilka tysięcy dodatkowych głosów w najbliższych wyborach. A lot w Kosmos – kolejna realizacja American Dream – służy temu doskonale.
Niestety, często są to plany, które niekoniecznie mają sens z finansowego, technicznego czy logistycznego punktu widzenia. Doskonałym przykładem może być republikański senator Richard Shelby, reprezentujący stan Alabama. Senator Shelby jest obecnie przewodniczącym senackiego komitetu odpowiedzialnego za finansowanie dużych projektów i amerykańskich agencji. Senator wielokrotnie dawał do zrozumienia, że nowy flagowy projekt NASA, rakieta nośna Space Launch System (SLS), dostanie tyle funduszy, ile będzie potrzebował. To nie przypadek: w Alabamie znajduje się Marshall Space Flight Center, gdzie są budowane i testowane główne komponenty tej rakiety.
Według informacji udostępnionych przez NASA w budowę SLS zaangażowanych jest ponad 160 mniejszych lub większych amerykańskich firm. Nie jest to rewolucyjny program, sama rakieta zaprojektowana została tak, aby można było użyć jak najwięcej części istniejącej już infrastruktury po programie wahadłowców kosmicznych, który zakończył się w 2011 roku. Dzięki temu koszt programu budowy pierwszej rakiety nośnej miał wynosić około 10 miliardów dolarów do czasu pierwszego lotu w 2017 roku. W ciągu ostatnich 8 lat NASA zabezpieczyła na cele tego projektu ponad 15 miliardów dolarów i pierwszy lot jest obecnie oficjalnie zaplanowany na 2020 rok. Nieoficjalne informacje mówią jednak o 2021 roku, jeżeli wszystko od tej pory pójdzie zgodnie z planem, a o 2022 roku jako najbardziej prawdopodobnym. Audyt opublikowany w październiku 2018 roku przez amerykański odpowiednik NIK-u upublicznił liczne nieprawidłowości w zarządzaniu tym projektem. Do sierpnia 2018 roku aż 40 proc. całego budżetu zostało przekazane tylko jednej firmie: Boeingowi, odpowiedzialnemu za budowę pierwszego stopnia rakiety. Autorzy raportu szacują, że do czasu zakończenia budowy tej części, co będzie trwało ponad trzy lata dłużej, niż planowano, NASA będzie musiała zapłacić dwa razy więcej niż wcześniej szacowano. W samym tylko 2018 roku agencja miała zapłacić 226 milionów dolarów więcej, niż pierwotnie planowano. Przyczyną tego stanu rzeczy jest kontrakt, który NASA zawarła z firmą Boeing. Mowa tu o umowie „koszt plus”, która zapewnia podwykonawcy zwrot wszystkich wydatków poniesionych w trakcie projektu, a także dodatkową opłatę, która pozwala na dodatkowy profit. W tym wypadku oznacza to praktycznie brak kar za opóźnienia dla Boeinga – to ostatecznie NASA musi zapłacić i płaci chętnie, od czasu do czasu dorzucając dodatkowy bonus za wykonanie skorygowanego planu. Jest to wynik monopolu, który przez wiele lat panował w sektorze aeronautyki i astronautyki w Stanach Zjednoczonych – Boeing ze wspomnianym wyżej pierwszym stopniem SLS, Lockheed Martin odpowiedzialny za budowę załogowej kapsuły Orion z planowanym pierwszym lotem załogowym w 2014 roku i lądowaniem na Księżycu w 2019 roku (pierwszy załogowy lot obecnie planowany jest nie wcześniej niż w 2021 roku) oraz Northrop Grumman zakontraktowany do konstrukcji rakiet pomocniczych na paliwo stałe. W przypadku tej ostatniej firmy trudno jest znaleźć wiarygodne dane na temat planowanego i rzeczywistego budżetu dla tej części projektu.
Warto jednak wspomnieć o innym przedsięwzięciu, następcy Kosmicznego Teleskopu Hubble’a, Kosmicznym Teleskopie Jamesa Webba, którego Northrop Grumman jest głównym wykonawcą. To kosmiczne obserwatorium będzie kosztować ponad dwa razy więcej i jego budowa zostanie zakończona najwcześniej w 2021 roku, siedem lat później, niż planowano. To pokazuje, że NASA ma obecnie duży problem z wydajnym zarządzaniem swoim budżetem i bez względu na to, jaki on będzie, spora część tych pieniędzy i tak zostanie wydana w niewłaściwy sposób.Ten stan rzeczy nie może jednak trwać wiecznie i monopol, który trwał zdecydowanie za długo, zaczyna być łamany przez nowych graczy w Stanach Zjednoczonych i na arenie międzynarodowej.
Znajdujemy się u początku nowej ery podboju kosmosu – prywatni inwestorzy i miliarderzy inwestują w nowe technologie, które pozwolą im podbić nowy rynek i trochę przez przypadek kosmos.
Chyba najbardziej znanym z nowych przedsiębiorstw jest SpaceX, założone przez Elona Muska w 2002 roku. Już teraz można śmiało powiedzieć, że firma ta zaczęła swego rodzaju rewolucję w astronautyce. Na początku nowego milenium pomysł Muska, aby odzyskać część rakiety nośnej, nie był zupełnie nowy. Rakiety pomocnicze wahadłowców kosmicznych były już wcześniej odzyskiwane, odnawiane i używane ponownie. Nigdy jednak nikt nie planował odzyskać pierwszego stopnia rakiety i nigdy nikt nie próbował miękkiego lądowania, czy to na lądzie, czy to na barce. Cały biznesplan SpaceX opierał się na tym pomyśle jako narzędziu do cięcia kosztów i zakończenia monopolu amerykańskich gigantów astronautyki.
Wielu krytyków na początku uważało ten plan za niedorzeczny – nikt nigdy nie próbował tego rozwiązania na taką skalę. Pierwsze trzy próby wysłania rakiety Falcon 1 nie powiodły się, co nie napawało optymizmem nawet największych sprzymierzeńców Muska. Dopiero czwarty lot okazał się sukcesem i SpaceX zostało pierwszą prywatną firmą, która z powodzeniem wysłała rakietę w kosmos. Następnym celem była rakieta Falcon 9, która w 2015 roku stała się pierwszą rakietą, z której odzyskano pierwszy stopień po jej lądowaniu na lądzie, a w 2016 roku – na barce. Dzięki tym zabiegom koszt wysłania satelity na orbitę okołoziemską obniżył się znacznie i w przypadku ciężkiej rakiety nośnej Falcon Heavy jest to nawet mniej niż koszt tego, co mogą obecnie zaoferować wielkie korporacje. SpaceX stara się zrealizować kontrakt, który firma podpisała z NASA – na konstrukcję załogowej kapsuły Dragon, która w najbliższych latach ma być użyta do transportu amerykańskich astronautów na ISS. Podobny kontrakt realizuje też Boeing, na dostarczenie kapsuły Starliner. W obu przypadkach są to kontrakty na określoną sumę – nieważne, czy SpaceX i Boeing wydadzą więcej, niż zaplanowano; NASA nie musi wydać ani centa więcej na ten projekt.
Mimo iż SpaceX jest jedną z najbardziej znanych firm, nie jest jedyną firmą, która stara się zrewolucjonizować przemysł kosmiczny. Firmy próbujące wypełnić tę niszę na rynku i zarobić na kontraktach rządowych lub turystyce kosmicznej wyrastają jak grzyby po deszczu. Z firm, które albo już wysłały rakietę w kosmos, albo są już bardzo bliskie realizacji tego przedsięwzięcia, można wymienić chociażby Blue Origin Jeffa Bezosa, założyciela Amazona, Virgin Galactic Richarda Bransona, zainteresowanego głównie turystyką kosmiczną, czy firmę Rocket Lab, która ze swoją lekką rakietą Electron stawia na szybko rozwijający się rynek małych satelitów, o masie mniejszej niż 225 kg. Również poza Stanami Zjednoczonymi można zobaczyć wzmożone zainteresowanie nowymi rozwiązaniami. Największymi konkurentami amerykańskich firm w najbliższych latach mogą być w tym wypadku prywatne chińskie przedsiębiorstwa, które rozwijają się dzięki inwestycjom nowych chińskich multimiliarderów oraz, w mniejszym stopniu, dzięki rządowym kontraktom. Tutaj prym wiodą OneSpace, która do tej pory jest jedyną chińską prywatną firmą, która z powodzeniem wysłała ładunek na orbitę okołoziemską, oraz Link Space, która podobnie jak SpaceX rozwija program budowy rakiety wielokrotnego użytku.
Spośród większych rządowych agencji kosmicznych jedynie japońska JAXA ma w planach test nowej rakiety, którą będzie można wykorzystać więcej niż raz, z pierwszymi testami przewidzianymi na koniec 2019 lub początek 2020 roku. Nasza „rodzima” Europejska Agencja Kosmiczna poinformowała niedawno, że ze względu na małą liczbę startów rakiety wielokrotnego użytku projekt nie ma sensu. Roskosmos dopiero zaczyna projektować nowy system, ale biorąc pod uwagę obecny stan rosyjskiego przemysłu kosmicznego, będziemy jeszcze długo czekać na pierwszy lot.
.Przez ostatnie 50 lat być może nie osiągnęliśmy w stu procentach tego, co zaplanowali dla nas ojcowie współczesnej astronautyki. Być może za długo siedzimy wygodnie na niskiej orbicie okołoziemskiej, bez żadnego spójnego pomysłu na to, jak powrócić na Księżyc i lecieć dalej. Ostatnie 15 lat napawa jednak optymizmem i jeżeli zapewnienia kosmicznych przedsiębiorców się spełnią, to uda nam się wylądować na Marsie jeszcze w pierwszej połowie tego stulecia. I jak pokazują ostatnie lata, może się to dokonać nie pod sztandarem dużych agencji rządowych, ale za sprawą przedsiębiorstw, które w kosmosie widzą przyszłość i naszą, i swoich biznesów. Być może już niedługo głównym problemem będzie nie to, jak dolecieć na Księżyc, ale jak dostarczyć tam paczkę z Amazona w 24 godziny.
Mateusz Malenta